Wielce Szanowny Panie Redaktorze,
Pozwoli Pan, że jako motto zadedykuję fragment równolegle opublikowanego w SO tekstu Ryszarda Kapuścińskiego:
„elementem charakteryzującym ten zawód [dziennikarza] jest ciągłe dokształcanie. […] dokształcanie i nieprzerwane studia to jego conditio sine qua non. Nasz zawód opiera się na badaniu i opisywaniu współczesnego świata, który jest w ciągłym, głębokim, dynamicznym i rewolucyjnym procesie zmian. Dzień po dniu musimy obserwować i przewidywać, co może się wydarzyć. Dokształcać się i nie przestawać uczyć.”
Podzielam Pana głęboką troskę o stan zasobów i środowiska wodnego (Stefan Bratkowski: O wodę, zamiast bredni). Jednak proponowane przez Pana rozwiązania, z wyjątkiem zalesiania (ale mądrego!) górnych obszarów zlewni, nie znajdują pokrycia we współczesnym stanie wiedzy naukowej. Brzmią one, niestety, jak powoływanie się na autorytet Henryka Sienkiewicza we współczesnym dyskursie o społeczeństwach afrykańskich i naszych relacjach z nimi. Pomysły te są porównywalne z XIX-wieczną lokalizacją dużego ośrodka przemysłowego w Łodzi: przypomnę, że miejsce to doskonale spełniało kryteria wyboru – było tam dużo czystych rzek o stabilnym i znacznym, acz niezbyt rwącym, przepływie. Nie rozważano, tak jak tutaj, przyszłych konsekwencji, że rzeki te po prostu kiedyś znikną w wyniku rozbudowy miasta. Proponowane tu rozwiązania posłużą – tak jak to już Reymont opisywał – do zbicia większych lub mniejszych fortun przez „właściwych” ludzi, bez oglądania się na przyszłe konsekwencje.
Od czasów bardzo zasłużonej dla ochrony przyrody Pani Profesor Leńkowej nauki o środowisku przyrodniczym przeżywają dynamiczny rozwój, z co najmniej kilkoma kopernikańskimi przewrotami po drodze. Ekologia stosowana (bez cudzysłowu) to akademicka, interdyscyplinarna nauka, badająca i wykorzystująca w praktyce wnioski z ilościowego rozpoznania i matematycznego modelowania nierozerwalnie powiązanych ze sobą procesów hydrologicznych, biologicznych, geochemicznych, z uwzględnieniem roli infrastruktury technicznej i procesów społecznych również. Całą rzekę, wraz z jej doliną, możemy traktować nawet jak złożony, żywy organizm na wysokim poziomie integracji.
Propozycję przywrócenia nauczania budownictwa wodnego w dawne ramy rozumiem jako nostalgię za czasami, gdy leczenie zębów było domeną wiejskiego kowala. Bądźmy więc konsekwentni: przenieśmy kształcenie stomatologów i chirurgów zajmujących się złamanymi kończynami na uczelnie techniczne – przecież ich praca to tylko technologia materiałowa i technika zamocowań. Może nawet powierzmy te role absolwentom dobrego technikum mechanicznego. Jakie oszczędności uzyskamy na kształceniu!
Zbiorniki zaporowe – małe czy duże – jedynie w bardzo ograniczonej, lokalnej skali mogą podnieść poziom wód gruntowych, ale też w żadnym wypadku nie poprawiając ich jakości. Nie przywrócą też właściwego poziomu wód w górnych częściach zlewni, tam, gdzie to najbardziej potrzebne. Zalesianie, odtwarzanie mokradeł i (również techniczne) hamowanie odpływu w tych obszarach to najbardziej wskazane działania. Jedynie Jańciowi Wodnikowi w filmie Kolskiego woda płynęła pod górę, a i on stracił tę umiejętność, gdy tylko zaczął mówić „proszę mnie nie pouczać”, czy jakoś tak.
Nie będzie tu o rybkach czy ptaszkach, te argumenty są dość dobrze znane. W małych i średnich rzekach Pomorza, czy Śląska, na znacznych odcinkach poniżej zapór nie może rozwijać się obecne tam, w naszej strefie geograficznej jedyne chronione prawem europejskim zbiorowisko roślin wodnych, które znacząco poprawia jakość wody i warunki życia ryb. Ale przede wszystkim nawet dziesięciokrotnie zmniejsza tempo erozji wgłębnej. Tak więc jego brak prowadzi do dalszego odwadniania obszaru, w całkowitym bilansie zlewni taki zbiornik zaporowy powoduje dalsze obniżanie poziomu wód gruntowych.
Zmiany klimatyczne (nie mylić z ocipleniem) i hydrologiczne prowadzą do tego, że brakuje dostatecznej ilości wody dla turbin małych elektrowni. Liczba zapór na rzekach Pomorza zaczęła z tego powodu zmniejszać się już w XIX wieku (z młynami, jeszcze nie elektrowniami); to nie jedynie wynik działań władz takich czy innych w ostatnich dziesięcioleciach. Zapotrzebowania na wodę dla elektrowni coraz częściej nie da się pogodzić z wymaganiem zachowania przepływu nienaruszalnego.
Jeszcze kilkanaście lat temu, na podstawie kompleksowych badań, przedstawiałem jedną z kaskad pomorskich zbiorników zaporowych jako sprawnie funkcjonujący, „zdrowy” system ekologiczny. Dziesięć lat później, poproszony o ekspertyzę przez lokalne władze – zaniepokojone pogarszaniem stanu środowiska i bankrutującymi z tego powodu ośrodkami wypoczynkowymi nad zbiornikiem – wykazałem, że sytuacja uległa diametralnej zmianie, jako rezultat zmian klimatu i zaprzestania użytkowania łąk w dolinie. Przywrócenie jakości wód jest technicznie możliwe, przynajmniej na czas jakiś, ale koszty niezbędnych działań są poza zasięgiem władz gminy, nawet biorąc pod uwagę możliwe dofinansowanie z dostępnych funduszy przeznaczonych na działania proekologiczne.
Właściciele elektrowni wodnych praktycznie nie ponoszą kosztów zachowania lub przywrócenia dobrego stanu ekologicznego. Gdyby wprowadzono prawo zobowiązujące ich do tego, większość elektrowni wodnych natychmiast zakończyłaby swoją działalność.
Gdy budowano port i miasto w Gdyni, elektrownia wodna Żur w Borach Tucholskich zapewniała wystarczającą ilość energii elektrycznej, obecnie jest ona małą elektrownią o znaczeniu lokalnym. Od tego czasu produkcja energii elektrycznej w skali kraju wzrosła 40-krotnie. Udział wszystkich elektrowni wodnych w aktualnej produkcji energii stanowi jedynie 1,8%. Nawet w tej puli wszystkie (prawie 600) mikroelektrownie mają udział jedynie 4,4%. Ich łączna moc, jak wskazuje dr Grzegorz Radtke, jest równoważna mocy 21 standardowych turbin wiatrowych.
Przepławki dla ryb są tylko w pewnym stopniu skuteczne dla niektórych gatunków migrujących w górę rzeki, pod warunkiem dostatecznej objętości przepływu. Większym jednak problemem okazuje się zapewnienie możliwości migracji w dół. W Szwecji, w kraju o najbardziej rygorystycznych regulacjach prawnych i najlepszych rozwiązaniach technicznych ułatwiających migrację ryb, rocznie 270 ton samego tylko węgorza jest mielone na kawałki przez turbiny elektrowni wodnych. W Polsce nikt takich wyliczeń jeszcze nie prowadził.
Gdy kilka lat temu, na podstawie własnych i innych dostępnych wyników badań naukowych, Profesor Roman Żurek przedstawił propozycję moratorium na budowę nowych zapór, odezwało się – a jakże – Towarzystwo Rozwoju Małych Elektrowni Wodnych. Ich list składał się głownie z inwektyw, i to takich, przed których użyciem jeszcze wzbraniają się nawet najbardziej zajadli politycy, oraz absurdalnej argumentacji, według której sama elektrownia we Włocławku miałaby rocznie prowadzić do oszczędności węgla równych dwuletniemu całkowitemu wydobyciu przez wszystkie polskie kopalnie.
Nic więc dziwnego, że Komisja Europejska w ramach programu LIFE+ dofinansowuje rozbieranie zapór na rzekach. W Danii do tego „interesu” dokładały się nawet przedsiębiorstwa energetyczne. Było to dla nich wygodne rozwiązanie, gdy wiedziały, że nie mają szans na przedłużenie aktualnego pozwolenia wodnoprawnego, co oznaczało, że i tak same na własny koszt musiałyby te zapory rozebrać.
To w takim razie może jeszcze duże rzeki pozostały… No to skaskadujmy dolną Wisłę. Rzeka, zamiast drenować wody podziemne, będzie je jeszcze zasilała. Tyle tylko, że to wody podziemne, dopływające do koryta rzecznego, są podstawowym źródłem krzemionki rozpuszczonej w wodzie. A po co nam ona? Bo te wody, gdy dopływają do Zatoki Gdańskiej, prowadzą w jej planktonie do przewagi konkurencyjnej wysokokalorycznych okrzemek (budujących krzemionkową ścianę komórkową), którymi żywią się skorupiaki, a te stanowią pokarm dla ryb. W przeciwnym wypadku, w warunkach wysokiej żyzności wód Zatoki, coraz częściej będą masowo rozwijać się w niej toksyczne sinice. Znikają ryby, a na brzegu odkłada się cuchnąca, niebieskozielona maź, uniemożliwiająca jakikolwiek wypoczynek nad morzem, a Sanepid zamyka plaże. Czy tego naprawdę chcą zwolennicy zabudowy hydrotechnicznej Wisły?
To, że ptaki czy bobry osiedlają się teraz nad zbiornikiem, nie znaczy, że pozostaną tam na zawsze, nie znaczy też, że negatywnych oddziaływań nie ma i nie będzie w większej skali przestrzennej czy czasowej. A na podstawie aktualnej wiedzy z całą pewnością nie zdecydowałbym się na zakup działki nad takim zbiornikiem, jeżeli miałaby być to inwestycja z myślą o młodszym pokoleniu. Tak samo jak domu w dolinie rzeki: może to niepopularne, do tego mało zrozumiałe, ale dolina rzeki jest systemem uzależnionym od zaburzeń, powodzi właśnie. Choć jej elementy ulegają zniszczeniu, to się następnie odnawiają. Taki absolutnie niezbędny cykl życiowy. W pewnym zakresie brak powodzi mógł być kompensowany przez regularne koszenie łąk – ale to też do czasu. A do tego różne prognozy zmian klimatu, jeżeli nawet różnią się w innych wnioskach, to zgodnie stwierdzają, że klimat stanie się mniej stabilny i przewidywalny, z bardziej częstymi wielkimi powodziami i okresami suszy. Przekonanie, że ochronimy doliny rzek przed powodziami, jest złudzeniem bez pokrycia. Pozostaje jednak do rozwiązania problem ochrony często dużych osiedli miejskich, już wybudowanych na terenach zalewowych.
To może choć transport wodny? Bardzo chętnie, choć musimy tu wziąć pod uwagę, że mimo dogodnej sieci hydrograficznej, uwarunkowane przez nasz klimat, pośredni między oceanicznym a kontynentalnym, objętości przepływów są kilkakrotnie niższe i bardziej zmienne sezonowo niż w odpowiadających naszym rzekom pod względem długości i powierzchni zlewni rzekom Europy zachodniej (i wschodniej też, ale już nie południowej Ukrainy). To właśnie warunki klimatyczne decydują o tych bardzo niskich, w porównaniu z innymi państwami, zasobach wodnych Polski (i dużo większe one nigdy nie będą). Dochodzi do tego rzadko tam występujące piaszczyste dno, z przesypującymi się łachami i mieliznami, utrudniającymi żeglugę. Trudno też liczyć na to, aby nowe projekty kanałów łączących zlewnie uzyskały pozytywną ocenę oddziaływania na środowisko według współczesnych kryteriów. No dobrze, ale w innych krajach… Tak, funkcjonowanie ekosystemu kanałów zależy również od ilości dostępnej wody. W skrajnie atlantyckim klimacie Irlandii i Wielkiej Brytanii niektóre nawet zostały włączone do sieci obszarów chronionych Natura 2000. U nas niestety, z niezależnych od nas przyczyn, nie możemy na to liczyć.
Zaryzykowałbym również tezę (choć tu mogę się mylić), że transport wodny jest niedostosowany do mentalności typowego polskiego przedsiębiorcy. Jesteśmy rewelacyjni w improwizacji, załatwianiu dostawy na przedwczoraj, natomiast długoterminowe planowanie i koordynacja działań takich jak logistyka przeładunków, nie są naszymi silnymi stronami. To zmienić mentalność? Taką ambicję miał system, którego powrotu jednak nie oczekuję.
Nie wspomniał Pan nic o aktualnym stanie zawieszenia i nieznanej przyszłości administracji zlewniowej – Zarządów Gospodarki Wodnej. Choć bardzo niedoskonałe, ich dalszy ewolucyjny rozwój mógł prowadzić do wypracowania metod zarządzania opartych na nowoczesnej wiedzy. A swoim artykułem wsparł Pan hydrotechniczny beton – część tego środowiska, która nie chce lub nie potrafi rozszerzyć swoich horyzontów, wyjść ze starych paradygmatów, choć wie, że długo już nie pociągną z takim podejściem, próbują więc właśnie dokonać ostatniego skoku na kasę. Kosztem nas wszystkich.
To właśnie chroniczne już zawieszenie instytucji gospodarki wodnej spowodowało, że słaby był oddźwięk Wodnego Okrągłego Stołu, którego kilka sesji odbyło się w 2011 roku w Ministerstwie Środowiska. Była to inicjatywa koordynowana przez Radosława Gawlika ze stowarzyszenia Eko-Unia, byłego wiceministra. Ale spotkania te były początkiem prac grupy ekspertów, można oczekiwać, że w tym roku z inicjatywy WWF zostanie wydanych kilka istotnych opracowań.
Artykuł Panów, jak również głosy pod nim w dyskusji, jeszcze bardziej uświadomiły mi bardzo zły stan wiedzy o problemach gospodarki wodnej i ochrony wód w naszym społeczeństwie. Organizacje proekologiczne nastawiają się na konfrontację prawną z działaniami hydrotechników, które ich zdaniem są sprzeczne z prawem unijnym lub krajowym. Komisja Europejska – słusznie – ostrzega Polskę przed konsekwencjami niedostosowania zarówno krajowego prawa, jak również praktyki gospodarki wodnej, do wymagań stawianych przez przyjęte dyrektywy unijne. Brakuje jednak zupełnie społecznego zrozumienia dla koniecznego nowego podejścia.
Temu celowi powinny służyć działania edukacyjne, jak również publicystyka. Jest to trudne, bo wymaga interdyscyplinarnego podejścia, gdzie wszystkie czynniki, działania i ich efekty, są nawzajem ze sobą połączone sprzężeniami zwrotnymi w różnych skalach przestrzennych i czasowych. Złożone dziedziny wiedzy, jak biogeochemia czy funkcjonalna ekologia krajobrazu, będące podstawą zrozumienia funkcji systemów rzecznych i zlewniowych, rzadko są przedmiotem nauczania na polskich uczelniach.
Hydrotechnika nadal będzie miała swoje bardzo istotne miejsce w zintegrowanej gospodarce wodnej i zlewniowej. Istnieje wreszcie potrzeba rozpoznania przez ekonomistów wspólnie z biologami problematyki funkcji (zwanych też usługami) ekosystemowych, tworzących wymierne efekty ekonomiczne. Bardzo ważne jest aktywne powiązanie społeczności lokalnych z rzekami, nad którymi żyją. W miastach rozwijają się inicjatywy Waterfront, których celem jest powtórne zbliżenie życia miasta do rzeki, zarówno na poziomie architektury, jak też akcji społecznych.
W tym roku mam nadzieję na przygotowanie wniosku na duży i interaktywny projekt edukacyjny, obejmujący tę problematykę, do dofinansowania przez Komisję Europejską. Widzę w nim dużą rolę dla dobrej publicystyki, docierającej też do innych środowisk opiniotwórczych. Serdecznie zapraszam do współpracy.
Wojciech Puchalski
Dr Wojciech Puchalski, doradca ekologiczny, ekspert Komisji Europejskiej. Hydrobiolog, biogeochemik, zajmuje się funkcjonalną ekologią krajobrazu, łącząc w niej komponent przyrodniczy i społeczny. Pracował w Instytucie Ekologii PAN, Uniwersytecie Łódzkim i Politechnice Koszalińskiej, brał udział w wielu projektach w Europie, Azji i Ameryce Południowej. Adres: wp1102@wp.pl
P.S.
Jeszcze kwestie językowe, które, jak zauważam to gdzie indziej, są dla Pana bardzo istotne. O ile mi wiadomo, nie ma na żadnej uczelni w Polsce kierunku studiów „inżynieria środowiska naturalnego”, jest natomiast inżynieria środowiska. W ogóle panoszące się w naszej publicystyce pojęcie „środowisko naturalne” jest bezsensowną kalką angielskiego „natural environment”, co oznacza „środowisko przyrodnicze” (a nie naturalne w znaczeniu pierwotne, czy dzikie, po angielsku pristine lub wild) i tak to powinno być tłumaczone. Z definicji oznacza ono uzupełniający w stosunku do środowiska społecznego (social environment) komponent krajobrazu.
W Polsce przyjęło się nazywać każdego miłośnika przyrody lub aktywistę organizacji działającej w zakresie ochrony przyrody lub środowiska mianem „ekologa”. Dlatego też zwykle nie przyznaję się tutaj, że jestem ekologiem, przedstawiam się jako biogeochemik. W Anglii taki określany jest jako „environmentalist”, w Niemczech – „Grüne”. Ekologiem jest natomiast absolwent studiów przyrodniczych o specjalności ekologia (czy biologia środowiskowa), czyli nauka o współzależnościach między organizmami żywymi a ich środowiskiem życia, który zawodowo pracuje w tej dziedzinie. Podobnie jak każdy amator – miłośnik ptaków od razu jest u nas nobilitowany do miana „ornitologa”. Natomiast dziedzina zajmująca się podstawami naukowymi ochrony przyrody, w Polsce nosi nazwę sozologii, wprowadzoną przez prof. Wodziczko; w terminologii angielskiej zwykle używa się miana „conservation science”.
A może zamiast rozbierać kilkadziesiąt/kilkaset tych niewielkich obiektów piętrzących na różnych małych rzeczułkach, lepiej byłoby wziąć się za Czorsztyn i Solinę?
Dofinansowanie na rozbiórkę z UE – pewne, tysiące miejsc pracy dla okolicznych mieszkańców, no i ten efekt: uratowane dwie duże rzeki: San i Dunajec. Chyba warto nad tym pomyśleć (pochylić się, he, he, he) i „z kopyta” wziąć się do roboty.
PS
Jeśli Pan raczy żartować, to ja też mogę.
Żeby pozostać w dobrym humorze proponuję „Plan gospodarowania wodami na obszarze dorzecza Odry” (Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej, Warszawa 2011 r.).
Jeżeli Pan/i taki projekt zgłosi, to w jego ocenie wyjdzie: koszt b. wysoki, ryzyko duże, efekt ekologiczny mniej niż średni, wysokie koszty poprojektowe (rekultywacja obszaru zbiornika) z niewiadomym źródłem pokrycia. Nie przejdzie. „Ekologiczne” projekty nie wykluczają analizy ekonomicznej, a wręcz jej wymagają. Przykro mi, że odbieram dobry humor związany z nadzieją na zyskowny projekt i nowy samochód (tak jakoś polskie projekty LIFE zwykle zaczynają od zakupu samochodu).
Co do „Planu gospodarowania…” to w czym pytanie? Gdyby to był „Elementarz”, to bym się zastanawiał, czy na pewno dobrze litery składam w wyrazy. Pozdrawiam.
Bardzo wartosciowy tekst uscislajacy i objasniajacy podstawowe mechanizmy dzialajace w dzisiejszych zlewniach podpietrzanych rzek. Wiecej takich glosow w Studio Opinii. Dzieki Wojtku.
Andrzeju,
Chyba jesteśmy winni dobry koniak Redakcji SO, za to że na tej platformie niespodziewanie odnajdują się przyjaciele sprzed lat, ho-ho…
Ocziwiscie. I nie tylko z tego powodu. Sam fakt istnienia SO juz jest okazja. Nalezy IM sie :), choc czasem mnie skreca czytajac niektore teksty. Ale opinie rodza sie w bolach, to czesto nie latwe procesy. Widac to chocby po niektorych komentarzach i pod tym tekstem.
Miło poczytać prawdziwego fachowca w jakieś sprawie. I to takiego, który wzbudza z miejsca zaufanie co do swojej fachowości, co jest szczególnie rzadkie.
więcej takich artykułów
wszystko fajnie tylko ten akapit o planowaniu przez polskich przedsiębiorców…. radzę się zapoznać z działalnością firm logistycznych (np z Gdyni), a zapewniam, że obraz się zmieni
Pisałem, że tu mogę się mylić… Oby takich więcej i życzę sukcesów.
Ciekawy też jestem ich bezpośredniej opinii na temat perspektyw i uwarunkowań transportu wodnego.
” Udział wszystkich elektrowni wodnych w aktualnej produkcji energii stanowi jedynie 1,8%. Nawet w tej puli wszystkie (prawie 600) mikroelektrownie mają udział jedynie 4,4%. Ich łączna moc, jak wskazuje dr Grzegorz Radtke, jest równoważna mocy 21 standardowych turbin wiatrowych.”
Przyjmując dane przytoczone przez red.Bratkowskiego, że potencjalnie mamy w kraju możliwość dla utworzenia 20000 małych elektrowni uzyskujemy zupełnie inny, potencjalny ich udział w produkcji energii, a więc (jeśli dobrze liczę) jakieś 59%. A niech by to było 10 czy 20 %, to mało?
Nie mam pojęcia, z jakiego kapelusza to 20000 wyszło – trudno dyskutować, gdy nieznane są kryteria wyboru. Jeżeli to miejsca, gdzie kiedyś w historii jakieś podpiętrzenie było – to obecnie zmieniły się, i to poważnie, warunki hydrologiczne i zwykle mamy po prostu za mało wody, aby utworzenie elektrowni było opłacalne przy wymogu zachowania biologicznego przepływu nienaruszalnego (chyba, że chcemy łamać prawo). Poza tym pozostają takie czynniki, jak wykup gruntu pod zbiornik, budowa zapory i elektrowni – kto to zrobi, krasnoludki? Następna bariera – pozwolenie wodno-prawne z oceną oddziaływania na środowisko. Jeżeli uczciwie zrobione według obowiązujących zasad, to zdecydowana większość przepada, a moje poglądy nijak do tego się tu nie mają. Wyliczenia wskazują też, że nawet wartość ryb w nieprzegrodzonej rzece może być większa od wartości wyprodukowanej energii elektrycznej.
Następna rzecz – błąd matematyczny w Pana rozumowaniu. Pomijając to nawet, byłoby ono uzasadnione, gdyby to tylko małe elektrownie wodne się rozwijały, a inne technologie pozyskiwania energii stały w miejscu. Wszelkie dostępne oceny i prognozy wskazują na coś zupełnie innego – to energetyka wodna jest jedną z najwolniej rozwijających się technologicznie dziedzin. Dynamicznie spada cena i rośnie wydajność paneli słonecznych, rozwija się technologia wiatrowa, pojawiają się nowe technologie, których zrozumienie wymaga już bardziej intensywnych studiów w dziedzinach odległych od mojej specjalności… Biologiczne – biomasa, ogniwa paliwowe, glony produkujące węglowodory… Sztuczna fotosynteza też czai się za progiem.
Raczej należy oczekiwać, że energetyka wodna w jej klasycznej postaci już niedługo pozostanie wspomnieniem i ciekawostką z muzeum techniki, tak jak pożegnaliśmy się z innymi dominującymi w przeszłości technologiami, jak maszyna parowa chociażby….
A jeżeli tak – to primum non nocere, dać sobie spokój, jeżeli nie jest to niezbędnie konieczne, zamiast już w niedalekiej przyszłości szukać funduszy na zrekultywowanie zniszczonej rzeki. Chyba że ktoś sobie myśli: szybko zarobię, pójdę sobie, a co dalej to nie moje zmartwienie. Albo już nic innego w życiu robić nie potrafi.
Panie Wojciechu, nie sądzę, żeby informacje red. Bratkowskiego wyszły z nieznanego kapelusza. Identyczny zarzut można postawić w stosunku do Pańskich twierdzeń.
A licząc bezbłędnie – jaki byłby udział elektrowni wodnych w produkcji energii? I jaki jest rzeczywswity koszt produkcji wiatraków ( odliczając dopłaty)
Nadal nie wiem jakie były kryteria i skąd to 20000 się wzięło, ale jest bardziej wiarygodna i do tego oficjalna ekspertyza dla Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. Przyjęto założenie, że jeżeli wyklucza się jakąś opcję, to musi mieć to poważne uzasadnienie. Po wyłączeniu odcinków rzek na obszarach chronionych, obszarów poważnych deficytów wody, głównych szlaków migracji ryb, lokalizacji potencjalnie konfliktowych – czyli tam, gdzie uzyskanie pozytywnej oceny oddziaływania na środowisko i pozwolenia wodnoprawnego (wymagania prawne) na pewno będzie niemożliwe, w skali kraju zostały jedynie naprawdę pojedyncze miejsca, gdzie możliwe byłoby wybudowanie zbiornika z elektrownią, a i to jeszcze nie pewne. Czyli potencjał rozbudowy małych elektrowni wodnych w kraju, ze względu na wymagania prawne, jest praktycznie równy zeru.
Do tego najnowsza międzynarodowa naukowa literatura przedmiotu jednoznacznie wskazuje na to, że wobec rozwijających się nowych technologii pozyskiwania energii (również tych związanych z wodami; to osobny wręcz fascynujący temat) oraz rosnących ograniczeń prawnych elektrownie wodne w już bardzo niedalekiej przyszłości przejdą do historii tak samo jak lokomotywy parowe.
Poza tym mam zwyczaj nie pisania o tym, co ja sobie myślę, a przedstawiania wniosków udokumentowanych wiarygodną i najbardziej aktualną naukową i techniczną literaturą przedmiotu, nigdy publicystyką. Jeżeli będzie Pan zainteresowany źródłami jakiejś informacji – jestem do dyspozycji.
Trudno to czytać ze zrozumieniem:
„W małych i średnich rzekach Pomorza, czy Śląska, na znacznych odcinkach poniżej zapór nie może rozwijać się obecne tam, w naszej strefie geograficznej jedyne chronione prawem europejskim zbiorowisko roślin wodnych, które znacząco poprawia jakość wody i warunki życia ryb. Ale przede wszystkim nawet dziesięciokrotnie zmniejsza tempo erozji wgłębnej. Tak więc jego brak prowadzi do dalszego odwadniania obszaru, w całkowitym bilansie zlewni taki zbiornik zaporowy powoduje dalsze obniżanie poziomu wód gruntowych.”
Czytelnikowi, który przebrnął przez ten klarowny wywód, narzuca się pytanie – dlaczego poniżej zapory nie może rozwijać się zbiorowisko roślin? Odpowiedzi brak, ale pozostaje w pamięci twierdzenie, że poniżej zapory obserwuje się procesy erozji wgłębnej, które prowadzą do odwadniania obszaru. Tymczasem jednak w innym akapicie tekstu Pana Doktora czytamy coś przeciwnego:
„No to skaskadujmy dolną Wisłę. Rzeka, zamiast drenować wody podziemne, będzie je jeszcze zasilała”
Więc jak to jest? Zapora i spiętrzenie rzeki powoduje zasilanie czy drenowanie wód gruntowych?
Przepraszam, ale nie podzielam entuzjazmu autorów poprzednich wpisów dla tekstu Pana Doktora!
A że i dowcipy czasami tez tłumaczyć trzeba, to wyjaśniam:
Na odcinku podpiętrzonym zbiornik zasila wody gruntowe (też skrót myślowy, sam bym się przyczepił, ale ten proces zwykle dominuje)
Poniżej zbiornika zaporowego brakuje w wodzie wolnego dwutlenku węgla, bo w samym zbiorniku został „zjedzony” przez plankton. Te rośliny, o których mowa (przepraszam, nie będę wrzucał tu nazw łacińskich), nie są zdolne wykorzystywać innych źródeł węgla. Tak więc roślin w rzece nie ma, dna przed erozją nic nie chroni, osad niesiony z góry utknął w zbiorniku, to dno rzeki poniżej się pogłębia i drenuje coraz więcej wód gruntowych.
Reszta jest kwestią bilansu.
W ekologii nie ma twierdzeń bezwzględnie prawdziwych. Każde zdanie jest warunkowe, z kwantyfikatorem: jeżeli…, to… Taka dziedzina zdecydowanie nie dla Zwolenników Prawd Jedynych i Absolutnych.
Brona chwastownik
Na gruntach ornych po zasiewie plantacji stosowali Ludzie Myślący bronę chwastownik w celu zahamowania odparowania wody z gleby po deszczach /czasem 2-6 tygodni bez deszczu i wiatr/
Np zboża :tydzień po siewie, 3-4 listek, przed strzelaniem w żdżbło. Przy 3-krotnym bronowaniu korzyści 1 tona zboża na ha.Tak samo i inne rośliny. Nowe inżyniery orzekli że to przeżytek i bawią się tylko opryskami chemią
Od 40 lat bawię się propagowaniem tej Starej metody którą mi pomógł pogłębić Jan Higersberger /Z notatek praktyka-Nowe Rolnictwo 1980-81/
Nagrałem filmy video lecz zdegenerowaną Służbę rolną nic to
nie interesuje. Brony te 10-20 metrowe. Z gleby odparowuje nawet ok 0,5 cm wody dziennie.Pozdrawiam. Grosicki.
Ciekawa rzecz, ma prawo działać. Potencjalni adresaci: Stowarzyszenie Ekoland, bezpośrednio rolnicy ekologiczni, ODR Radom, Polski Klub Ekologiczny Poznań. W ogóle sam też poszukuję wszelkich informacji na temat tradycyjnej, nieakademickiej wiedzy ekologicznej. Pozdrawiam.
Erozja dna poniżej zapory jest faktem, choć mnie /”kowala” a nie „stomatologa”/ uczono, że przyczyną tego jest przede wszystkim brak rumoszu w wodzie wypływającej ze zbiornikia. A taka czysta woda ma wieększą zdolność erozyjną niż woda, w której jest dużo zawieszonych i wleczonych po dnie cząstek gruntu. No ale to wg Pana Doktora „wiejskie kowalstwo”, a dziś obowiązuje „stomatologia”.
W artykule Pan Doktor twierdzi, że piętrzenie rzek powoduje zasilanie wód gruntowych przez rzeki, co pozbawia wody dopływające do morza odpowiedniej zawartości krzemionki, co z kolei ma swoje dalsze konsekwencje dla fauny w morzu. Ale w innym miejscu artykułu /oraz w komentarzu powyżej/ przeczy temu, pisząc „dno rzeki poniżej się pogłębia i drenuje coraz więcej wód gruntowych.
Reszta jest kwestią bilansu.”
No więc właśnie, jaki jest ten bilans i jaki 9jest jego wpływ na zawartość krzemionki w wodzie?
A co do tłumaczenia mi dowcipów, to czy ten zawiły, cytowany przeze mnie w poprzednim wpisie akapit z tekstu Pana Doktora byl dowcipem? Jeśli tak, to przepraszam, że się czepiam niejasności tekstu artykułu, bo dowcipy mogą być przecideż wieloznaczne…
Tak! O tę wieloznaczność tu właśnie chodzi. Już widzę na czym polega problem we wzajemnym zrozumieniu. Z hydrologicznego punktu widzenia dolna Wisła i jakaś Radunia to rzeki. Różnią się, ale mamy te same procesy, a różnice są natury ilościowej. Natomiast w biogeochemii będą to jakościowo różne systemy, gdzie bardzo trudno (wręcz niewskazane) jest przenoszenie prawidłowości z jednego na drugi.
Co do braku rumoszu – tak, zgoda. Jeden z ważnych czynników, często najważniejszy. Ale też w rekultywacji rzek oddziałujemy często nie na element dominujący w bilansie, ale na ten, który jest łatwiejszy w sterowaniu; zwracamy też uwagę na cały łańcuch efektów pośrednich, tak abiotycznych jak i biotycznych.
Co do bilansu – każda rzeka (czy jej odcinek) jest inna. Tak jak każdy człowiek. Dlatego też taki bilans należałoby zrobić w studium przedprojektowym – przecież znając go, nawet projekt techniczny niekiedy niewielkim nakładem można dostosować tak, że sprzeczności między celami technicznymi a przyrodniczymi mogą być zminimalizowane. A nawet cele te mogą się wzajemnie wspomagać. Ale oprócz bezpośrednich bilansów są łatwiejsze do uzyskania dowody pośrednie, biologiczne wskaźniki, w sądzie takie poszlakami są zwane, które wskazują na duże prawdopodobieństwo tak określonego procesu. To dlatego od niedawna mamy taki system oceny stanu ekologicznego – nie chodzi tu o jakiegoś robaczka, tylko procesy, na które jego obecność może wskazywać.
A poza tym bardzo wysoko cenię profesję kowala, gdy robi to, na czym to on jeden naprawdę się zna. A jeżeli zwróciłem uwagę na potrzebę dostarczenia przyszłym specjalistom hydrotechnikom tej przyrodniczej wiedzy ogólnej – to nasza dyskusja tutaj na to wskazuje. To nawet nie chodzi o zasób wiedzy, ale często wręcz inny język, którego nieznajomość (z obu stron) prowadzi do nieporozumień. Zresztą tak samo uważam, że przyrodnikom nie zaszkodziłaby znajomość podstaw technologii budowlanej.
Oczywiście znowu wszystkiego nie wyjaśniłem – ale to sprawa na serię wykładów, podręcznik nawet… A tu znowu muszę wyprostować to, co red. Bratkowski namącił. Tam też zapraszam do dyskusji, bo po mnie też czasem skróty myślowe zostają.
Witam,
Konieczność budowy, poniżej Włocławka kolejnej tamy w Nieszawie, jest argumentowana właśnie erozją wgłębną. Proszę mi odpowiedzieć, czy obniżenie rzędnej lustra o np. 2 m, za cenę zmniejszenie mocy oczywiście, odsunęłoby ryzyko katastrofy? I drugie, czy kolejne takie kroki co kilka lat, a następnie otwarcie wrót śluzy umożliwiłoby przepływ bez rozbiórki tamy?
Leb. Wg – jak to barwnie porównał Pan Doktor – „leczących zęby wiejskich kowali”, przyczyną erozji dna rzeki poniżej każdej zapory jest fakt, że w zbiorniku powyżej zapory pozostaje osadzony na dnie materiał wleczony i unoszony w dopływającej wodzie, a wypływa ze zbiornika woda czysta /czysta mechanicznie, niekoniecznie chemicznie/. I na odcinku kilku – czasem kilkunastu kilometrów intensywnie rozmywa dno, powodując jego systematyczne obniżanie /i obniżanie zw. wody/, aż do momentu, gdy woda „nasyci się” zabranymi z dna rzeki osadami i dalej już będzie płynęła unosząc i tocząc po dnie materiał gruntowy, nie powodując erozji dna. Tak to wygląda w skrócie. I tak właśnie dzieje się poniżej Włocławka. Niewielkie obniżenie piętrzenia na zaporze niczego by nie zmieniło – nadal ze zbiornika wypływałaby ta sama co wcześniej ilość wody czystej i nadal miała tę samą energię erozyjną.
Co do drugiego pytania, to ze zbiornika można wodę wypuszczać nie tylko przez śluzę, ale przede wszystkim przez upusty denne. Teoretycznie można oczywiście zrezygnować z piętrzenia i całą przepływającą rzeką wodę przepuszczać swobodnie. Ale problemem jest nie tyle rozbiórka zapory, co nagromadzone w czaszy zbiornika osady – wielkie pole 2 x 30 km pół płynnej, nieco śmierdzącej mazi o miąższości pewnie dobrze ponad metr, w której swobodnie meandruje duża rzeka o bardzo zmiennych przepływach. Co na to ekolodzy, a przede wszystkim okoliczni mieszkańcy?
@ leb: proszę nie wymagać od przyrodnika autorytatywnej odpowiedzi na pytania techniczne. Nie widzę też sprzeczności między opinią p. Sroki a moją – uważam, ze przyjdzie nam żyć ze Zbiornikiem Włocławskim do czasu, aż sam się zasypie. Natomiast wydaje mi się, że budowa kolejnej zapory poniżej nie rozwiązuje problemu, jedynie przesuwa go o ileś tam km w dół rzeki i generuje problemy następne. Istnieje możliwość alternatywnych rozwiązań, i tu chyba te z kompleksowej ekspertyzy WWF wydają się sensowne, a przynajmniej warte dyskusji.
A może tak warto byłoby się skrzyknąć i zrobić wspólny projekt na porozumienie w tej sprawie i wynikające z niego działania, pod warunkiem że żadna ze stron nie będzie narzucała swojego jedynie słusznego punktu widzenia, oraz uwzględnione będą aspekty przyrodnicze, techniczne, ekonomiczne i społeczne (kolejność dowolna). Trudne ze względu na złożoność problemu, ale na pewno nie niemożliwe.