Nasza niedawna dyskusja o inteligencji w radiu TOK FM – a w szczególności opublikowane w witrynie „Studia Opinii” późniejsze komentarze – dowodzą, że temat jest istotny. I – zgodnie z moimi przewidywaniami – żeby użyć języka matematycznego, mocno „rozmyty”, nieostry. W zasadzie każdy pod słowo „inteligencja” podkłada nieco inne znaczenia; niby każdy wie o co chodzi, ale jak przyjdzie co do czego…
Z mojego punktu widzenia są dwa główne znaczenia tego słowa. Jedno, psychologiczne, związane z pewnymi cechami umysłu ludzkiego; zgodziliśmy się (a, mam nadzieję, i Czytelnicy też będą w większości tego zdania), że immanentnymi cechami inteligencji w tym rozumieniu są: kreatywność, odporność na wszelkiego typu dogmaty – w tym, oczywiście, religijne czy w ogóle światopoglądowe, pewien wyraźnie ponadprzeciętny poziom posiadanej erudycji, ciekawość świata i wewnętrzna potrzeba stawiania pytań „jak?” i „dlaczego?” – czego doraźnym dowodem jest zamiłowanie do wszelkiego typu lektur, swoiste „pożeranie tekstów”; wreszcie duża odporność na opinie tzw. autorytetów.
I już tu właśnie pojawiają się pierwsze kłopoty. Dla niejednego inteligencka dociekliwość – tak rozumiana – będzie ocierała się o wścibstwo, odporność na autorytety będzie kojarzyła się z odrzuceniem wartości i obrazoburstwem, negowanie dogmatów – z brakiem zasad i lekceważeniem „powszechnie uznanych” norm. Inteligenci w tym rozumieniu, czyli ludzie obdarzeni wymienionymi cechami umysłu, są to bowiem ludzie na ogół trudni we współżyciu i narażeni w związku z tym w wielu środowiskach na swoisty ostracyzm.
Powiedzmy sobie zresztą prawdę: w jakimś stopniu nie bez powodów, bywają bowiem – często najzupełniej słusznie – odbierani jako pełni pychy i zadufania w sobie egocentrycy. To nie są cechy budzące powszechną sympatię.
Ale – jestem o tym osobiście głęboko przekonany – to tacy właśnie ludzie tworzą postęp i są solą Ziemi… Więc ja osobiście nie mam im za złe kłopotów z komunikacją społeczną.
Przy okazji: jakoś nie bardzo wierzę w to, by człowiek wybitnie uzdolniony – powiedzmy, wielki pisarz czy wybitny uczony – osiągnął w swoim twórczym życiu cokolwiek bez wiary w siebie – posuniętej aż do pychy właśnie. Jeśli nawet ci Najwybitniejsi owej pychy nie okazują, to podejrzewam, iż dlatego tylko, że dodatkowa mądrość życiowa, może nawet niekoniecznie świadoma, dyktuje im konieczność jej ukrycia: tak jest po prostu w życiu społecznym bezpieczniej. Żeby użyć przykładu: pisarz, który nie jest głęboko przekonany, że wart jest Nobla – po prostu nigdy tego Nobla nie dostanie…
Drugie znaczenie słowa inteligencja wiąże się z jego rozumieniem socjologicznym. W tym rozumieniu – inteligencja to pewna warstwa społeczna, różna od na przykład drobnomieszczaństwa, klasy robotniczej czy chłopstwa.
No i tu nieporozumień i nieostrości jest dużo więcej niż w poprzednim przypadku. Zwłaszcza a Polsce.
Są bowiem ludzie, którzy utożsamiają u nas inteligencję z dawnym ziemiaństwem – na ogół dobrze wykształconym, z manierami i kindersztubą, z zasadami moralnymi w dużej mierze opartymi o wartości chrześcijańskie i patriotyczne. Słowem – z przynależnością do pewnej dziedzicznie Obdarzonej Łaską inteligencji klasy społecznej, do której wprawdzie profan wejść może, ale po wielkich staraniach i spełnieniu licznych ostrych kryteriów.
Inni – pewno nawet liczniejsi – dostrzegają tożsamość inteligencji po prostu z grupą ludzi wykształconych; dziś często i dość chętnie (i całkowicie – moim osobistym zdaniem – bez jakiegokolwiek uzasadnienia – za wystarczająca miarę tego wykształcenia uważa się tzw. licencjat). Jeszcze inni widzą inteligencję jako wyższą kadrę zarządzająca państwem i korporacjami, wspartą grupą twórców i intelektualistów; są i tacy, którzy skłonni są nazwać inteligentem byle urzędnika czy nauczyciela – z samej racji wykonywanego zawodu…
Słowem, pomieszanie z poplątaniem. Inaczej tego nazwać nie mogę.
Dlatego właśnie naszą radiową dyskusję zacząłem od żartu matematycznego, czyli jedynej definicji inteligenta, która ma z punktu widzenia logiki „ręce i nogi” i rzecz w pewnej mierze uściśla: z użyciem tak zwanej indukcji matematycznej zupełnej, w której podaje się wyjściowy przykład obiektu (w tym wypadku: inteligenta) jako wzorzec, następnie zaś określa pozostałe indywidua zbioru jako pozostające w pewnej precyzyjnie określonej relacji z modelem. Ktoś dowcipny lata temu określił tak właśnie matematyka: otóż, niewątpliwie, matematykiem był Stefan Banach – i za matematyka uznamy tedy każdego, kogo matematyk za matematyka uważa. W związku z tym matematykami są ci wszyscy, których sam Banach za matematyków uważał, ci również, którzy zostali uznani za takich przez uznanych przez Banacha, i tak dalej…
Nieco przekornie, żartobliwie zaproponowałem zatem – przyznam, że troszkę chcąc kolegów wprawić w lekkie zakłopotanie, lekkie – bo w końcu są to rasowi inteligenci (właśnie!) i natychmiast dostrzegli „kanał”, w który chcę ich wpuścić – jako model polskiego inteligenta… Włodzimierza Cimoszewicza. Bardzo trudno byłoby jego przynależność do tej warstwy zanegować, jeśli w ogóle byłoby to możliwe, ale przyjęcie jego osoby za punkt wyjścia oznacza natychmiast niejawne określenie inteligencji jako w większości ludzi lewicy, lub przynajmniej pewnego jej odłamu (przyznam, że mnie osobiście bliskiego). Moi współdyskutanci nieco zatem jęknęli, ale co mieli robić? Musieli się zgodzić. Gdybym wybrał jako model – równie jak Cimoszewicz niewątpliwą z punktu widzenia „inteligenckości” postać – powiedzmy, Władysława Bartoszewskiego, określona moją „matematyczną” definicją grupa ludzi pewno byłaby nieco w szczegółach inna…
Czego to dowodzi?
A no, tego tylko, że i – pozornie idealna – skonstruowana ściśle logicznie formalna definicja, też jest niedoskonała i zawodna. Zatem – żeby wrócić do punktu wyjścia – i psychologicznie i socjologicznie motywowana definicja nie jest ścisła i taką być nie może. Nie dziwmy się więc związanym z próbami tej definicji nieporozumieniom. Są one naturalne – i liczne.
O jednym tedy tylko. Inne zapewne dostrzegą komentatorzy.
Chodzi mianowicie o to, że dla – zapewne – ogromnej większości ludzi słowo „inteligencja” ma konotację jednoznacznie pozytywną. Nazwanie kogoś „inteligentem” jest czymś na kształt wpisania go do Almanachu Gotajskiego. Tymczasem – i tu wyjaśnia się tytuł tego niezupełnie poważnego szkicu – z inteligencją jest dokładnie tak samo, jak z cholesterolem. Który, jak wiadomo, bywa dobry – albo zły. I – tak jak ja rozumiem to pojęcie – można być inteligentem, służąc Złu. A nawet będąc samemu tego zła uosobieniem.
Dla człowieka, który – jak paru moich przyjaciół – uważa za modelowego inteligenta doktora Judyma (ręka do góry: kto jeszcze czyta dziś Żeromskiego?…), inteligent, specjalnie zaś polski inteligent, ma za pazuchą misję. Misję, dodajmy czynienia dobra. Misję pracy dla społeczeństwa. Czysty to dziewiętnastowieczny pozytywizm; i spojrzenie wielce szlachetne, ale, jak sądzę, błędne. Niestety; bo wolałbym, by to przyjaciele mieli rację.
To, co napiszę poniżej – wzbudzi zatem bez wątpienia u wielu Czytelników sprzeciw: idzie silnie wbrew temu pozytywnemu rozumieniu pojęcia i osobowości inteligenta.
Nie chcę wymieniać konkretnych przykładów na głównej stronie naszej witryny, bo szok czytelniczy byłby jednak zapewne zbyt duży. Ale mógłbym po imieniu i nazwisku wskazać inteligentów wśród najgorszych faszystowskich bydlaków (czyż nie był inteligentem, pal diabli: niech będzie konkret, na przykład Speer, czy nawet sam Goebbels – przecież nie nazwiemy go „prymitywnym bucem”…), czy w „wierchuszce” bolszewików; przykłady polskie pominę, ale wszyscy zapewne wiedzą, o kim mogę myśleć. Zresztą, w komentarzach w „Studiu Opinii” niektóre są jawnie wymieniane.
Wielu wielkich uczonych, dziennikarzy czy filozofów, bez (mojego) wątpienia inteligentów w każdym rozumieniu tego słowa, służyło sprawom złym, czy nawet najgorszym. W Rosji, w Niemczech, także w Polsce. I dotyczy to nie tylko wydarzeń sprzed dziesięcioleci. Powiem więcej: ci ludzie nie tylko służyli złu, ale robili to dobrze; czyli sprawnie, ze znajomością swego fachu i rzemiosła, nawet – z wybitną znajomością. Byli przy tym – z jakiegoś tam punktu widzenia, może nawet bez tego zastrzeżenia – bez wątpienia szkodliwi społecznie. Tym bardziej, im lepszymi rzemieślnikami byli – i im sprawniejszymi intelektualnie inteligentami.
Ale byli – i pozostają – właśnie inteligentami.
Przyjmijmy wreszcie do wiadomości, że inteligencja, czy to rozumiana psychologicznie czy socjologicznie – nie ma żadnego jednoznacznego związku z moralnością czy etyką, stosunkiem do sacrum lub nawet elementarnej uczciwości. Może więc być inteligent szlachetny i w każdym calu pozytywny – a może być i dokładnie przeciwnie. Znajdziemy inteligentów zatem, niestety, w panteonie – ale i w szambie.
Myślę, że warto sobie z tego zdawać sprawę. Bo inteligent, w dodatku rzemieślniczo sprawny, służący Złu – a także i taki, któremu się wydaje w osobistym zadufaniu, że pomaga Dobru, bo jest mądrzejszy od szefa na przykład – jest stokroć groźniejszy (czasem też dla przełożonych…) od prymitywnego „żołnierza” z pałką w ręku. Tym bardziej – bo i tak bywa – gdy taki człowiek jest osobnikiem prywatnie ciepłym i miłym, uczynnym i pełnym empatii dla wąskiego grona kumpli.
Jest groźny. Jest szkodliwy. Ale pozostaje inteligentem.
Jednym słowem słowo „inteligencja” zupełnie nic nie znaczy. Podobnie jak „wieścniak” albo „skurczysyn”. Takie słowo guma. Każdy może być każdego nazwany wieśniakiem lub inteligentem, wedle tego jak komuś to akurat pasuje.
.
Zupełnie bezużyteczne słowo. Jakaś efemeryda z historii 19 wieku. Ja bym się takimi pustymi słowami nie zajmował. Już lepiej przedyskutować budowę cepa i sztukę nim władania. W przeciwieństwie do „inteligencji” cepy mogą się jeszcze Polakom kiedyś przydać. Choćby po to by przetrzepać trochę darmozjadów mieniących się inteligentami i zapędzić ich do jakieś pożytecznej roboty.
Powiem Panu, że też bym lubił, żeby można to było rozstrzygnąć na podstawie jakiejś ankiety czy formularza. Ale nie da się. A jednak termin ma – w moim głębokim przekonaniu – sens; być może zawarty w imponderabiliach. W każdym razie na dowolny zaproponowany zestaw cech wyznaczających „inteligenckość” znam – jak mi się wydaje – kontrprzykład: wielce wykształconego arystokraty, którego śmiało mogę nazwać debilem; panny o wykształceniu „średnim handlowym” z tzw. nizin społecznych (straszliwych, wręcz niewyobrażalnych), która dzięki pracy nad sobą i własnemu mózgowi stała się rasową inteligentką, poznała gruntownie kulturę obcego kraju i zdobyła wyższe wykształcenie – wbrew całemu swojemu otoczeniu; artysty, który nie dokończywszy studiów stał się autorem książek, erudytą i autorytetem w świecie teatru; i tak dalej. Znałem i znam inteligentów – ludzi cudownych, niezmierzonej dobroci i łagodności, z judymowskimi pasjami – i znałem zimne szuje inteligenckie, cyniczne do szpiku kości. A jednak w każdym wypadku nie miałem wątpliwości: oto przede mną inteligent, a ten to buc. I co więcej, byłem w tych mniemaniach zgodny z przyjaciółmi. Więc „było w niej coś takie miękkie, kobiece, co by się chciało…” – mówi poeta. I istnieje to coś – także w wypadku inteligencji; nie mam wątpliwości, choć nie umiem zważyć ani zmierzyć. Wot, zagwozdka.
W dzieciństwie miałem kolegę, którego wzrost nie przystawał zupełnie do jego poziomu inteligencji. W 8 klasie podstawówki miało już blisko 2m wzrostu ale był niezwykle lubiany, ponieważ uosabiał znane polskie przysłowie o brzozie i rogaciźnie (dla lokalnej społeczności był skarbem tradycji i kultury). Któregoś dnia, postanowiliśmy z kolegami kolejny raz wystawić na próbę olbrzyma:
– A co byś zrobił gdybym nazwał cię inteligentem?
Pytanie zostało wypowiedziane z wymuszonym lękiem i pogardą dla słowa, którego nasz pupil nie znał.
– Zabiłbym cię.
Wiem, że to brzydko naśmiewać się ale pokusa była wielka w przenośni i dosłownie.
@bisnetus , widzi pan. Cep jest rzeczą przydatną. Jak machać cepem jest umiejętnością przydatną. Ale po co machać tym cepem, do tego już potrzebny inteligent. W każdym społeczeństwie.
A jak już o XIX wieku. Z badań prof. Borzyszkowskiego nad inteligencją polską zaboru pruskiego wynikają ciekawe rzeczy. Owszem, zwykle była to, jak pisze red. BM warstwa pochodzenia ziemiańskiego, ale…
Jeśli ktoś spodziewał się, że warstwa ta doceniając wykształcenie będzie kończyła szkoły np. rolnicze, to się mylił. najwięcej spośród nich zostawało prawnikami i lekarzami, na co moda w niektórych domach mieszczańskich panuje do dziś. Tyle, że pod zaborami to nie była moda, a konieczność. Taka asekuracja na wypadek, gdyby rząd pruski osiągnął swój cel wyrwania jak największej ilości ziemi z rąk polskich. Była to więc warstwa świadoma i przytomna.
taka, która potrafiła planować z większym wyprzedzeniem, niż od cepa do cepa. Sądzi pan, że dziś tacy ludzie nie są potrzebni? Nie w konkretnym miejscu, czy zakładzie pracy, ale w społeczeństwie?
Moja ciocia, pracująca swego czasu jako sprzedawczyni w GS-ie, spotkała się kiedyś z takim komplementem-podpuchą ze strony klienta:
– Pani, pani! Niech pani będzie tak inteligentna i mi poda bez kolejki!
@BM
Nie rozumiem tego problemu z licencjatem, czy to jakaś ujma w Polsce? W świecie anglosaskim funkcjonuje Bachelor i Master i zdaje się, że większośc ichnich inteligentów jest licencjatami. Czyżby praca magisterska miała rozstrzygac o naszym poziomie umysłowym?
Nie o to chodzi, lecz o to, że matura, licencjat, magisterium, a nawet doktorat i habilitacja – to nie jest automatyczne pasowanie na inteligenta.
Witam.I tu się zgadzam.Zdobycie nawet rozległej wiedzy nie czyni z nas inteligentów.Zawsze byłam przywiązana do następującej definicji /choć zgadzam się,że może być ich wiele/:”Inteligencja to zespół zdolności umysłowych umożliwiających jednostce sprawne korzystanie z nabytej wiedzy oraz skuteczne zachowanie się wobec nowych zadań i sytuacji.”/Wikipedia/Czyli: wiedza i umiejętność jej poszerzania i wykorzystania przy rozwiązywaniu zadań.Artykuł świetny,dziękuję.
@BM
Oczywiście, że tak, zgadzam się w całej rozciągłości. Odniosłem tylko mylne wrażenie od odnośnie tych nieszczęsnych licencjatów.
Według starego krakowskiego przepisu inteligent to człowiek legitymujący sie trzema świadectwami maturalnymi;Dziadka ,Ojca i swoją
Znałem to w wersji „hard”: nie trzy, tylko cztery, i nie matury, ale magisteria. Jedno było wymienialne na tytuł barona.
No to przypomnijmy jeszcze, jak za czasów słusznie minionych nomenklaturowo do inteligencji (pracującej, jakby była jakaś inna) zaliczano pracowników umysłowych.
Miało się pochodzenie chłopsko robotnicze i punkty na studia, albo inteligenckie, które nie punktowało. Jak by nie spojrzeć – też definicja 🙂
Ludzie!!! Po co Wam jakieś etykietki? Zajmijmy się rozwiązywaniem konkretnych problemów.
Michale: jedna ze znanych mi definicji „prawdziwego inteligenta” (też, naturalnie, niedoskonała – łagodnie mówiąc) jest taka, że to osobnik, który wie mnóstwo zupełnie nikomu niepotrzebnych rzeczy i umie o nich gadać godzinami. A to dlatego, że mu to sprawia przyjemność, natomiast rozwiązywanie konkretnych problemów jest nudne i od tego się niszczą skarpetki. No więc my sobie tu tak gadu-gadu, a walizki na drugim peronie… Ale jest ogólnie miło, czyż nie?
@Hazelhard
Ja też przedkładam pragmatyzm ponad idealizm. Zwróć jednak uwagę, że niniejsza dyskusja służy właśnie temu, żeby zerwać z etykietowaniem ludzi.
W starym i dobrym słowniku pod red. Witolda Doroszewskiego jest taka definicja inteligencji: „warstwa społeczna obejmująca ludzi wykształconych, pracujących umysłowo, pochodzących z różnych klas społecznych„. Czyli już w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia było jasne, że na miano inteligenta zasługuje ten, kto wykazuje się pojętnością; przy czym bez znaczenia jest pochodzenie, status społeczny etc.
Według mnie to określenie straciło na znaczeniu, bo ani niczego jednoznacznie nie określa, w gruncie rzeczy także już nie zobowiązuje. Zbyt mocno wiąże się z jakąś kastą społeczną, która straciła już dawno atrybuty (wykształconych, obytych, kulturalnie odnoszących się do innych i odpowiedzialnych za siebie jak i otoczenie), bo wystarczy, że nie pasują do jednej z wymienionych cech i jakoś przestajemy zgadzać się co do definicji.
Kiedyś inteligent to był wzorzec pożądany przez wielu, którzy do tej grupy się zliczać jeszcze nie mogli. Dążyli przez nabranie dobrych manier, zdobycie wykształcenia, tytułu, do dziś tytuły lordowskie nadaje się ludziom za ich szczególne zasługi.
Lecz ja jakoś w ogóle nie przywiązuję do tego wagi, dla mnie w obecnych czasach ważniejsza jest ta cecha, którą określił kiedyś Władysław Bartoszewski – warto być PRZYZWOITYM.
Przyzwoity zawiera w sobie o wiele więcej pozytywnych wartości, bo przyzwoicie mógł się zachować nawet bezdomny łachmaniarz nie wchodząc w swym oberwanym żakiecie na salony, bo wiedział, że nie wypada i wiedział, że nawet jego strój jest przejawem szacunku dla innych.
Ma rację SAWA – zabraknie jednej z wymienionych cech i już trudno uzgodnić definicję.
Z inteligencją jako grupą ludzi jest trochę jak z definicją czasu. Św. Augustyn powiedział: „Jeśli nikt mnie o to nie pyta – wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć – nie wiem”.
Ja mam swój obraz inteligencji jako grupy i nie pasuje mi do niej ktoś kto jest inteligentny ale sukinsyn. Ten drugi używa swojej inteligencji w sposób który wyłącza go z tej grupy.
I odróżniłbym inteligencję jako cechę – od rozumu. Tu podoba mi się taka definicja: Człowiek inteligentny dzięki swojej inteligencji wywinie się z trudnej sytuacji, w której mądry nigdy się nie znajdzie.
Dla mnie bezapelacyjnie liczy się w tych zawodach tylko mądrośc, przy której inteligencja ma znaczenie, jakby to ując ładnie,akcesoryjne. I mówią jeszcze, że najwyższa mądrośc to życzliwośc. A teraz będzie długi cytat odnośnie uczonych głupców:
„Jak człowiek przystępuje do pracy naukowej, to bardzo się boi. Jemu się zdaje, że wszyscy są od niego mądrzejsi.Dopiero po jakimś czasie zaczyna widziec, że i on nie jest taki bardzo głupi. Z czasem dochodzi do wniosku, że jest mądrzejszy od wielu swoich kolegów i przełożonych.Wreszcie uznaje siebie za najmądrzejszego. To wcale nie musi jeszcze byc tak źle Chociaż on jest najmądrzejszy, ale inni też są mądrzy. Wprawdzie nie tacy mądrzy jak, ale mądrzy.Warto więc nie tylko ich pouczac, ale i wysluchac. Od nich także można się jeszcze czegoś dowiedziec. A to, że on sam jest najmądrzejszy to zobowiązuje.I on się ciągle jeszcze rozwija. Bardzo źle robi się dopiero wtedy, kiedy on sobie mówi, że jest jedyny mądry. Wtedy on czasem przestaje nawet czytac, bo co on może wyczytac, jeśli tylko on jest mądry. I to jest śmierc.” ( Rabi Blumensohn wg.Michała Strzemskiego,1981 ze zbioru „Kto jest mądry” Roberta Stillera)
Ciagle mi wcina komentarz. Czyzby ich juz balo za duzo na stronie?
Poniewaz pytanie sie ukazalo, z prostej ciekawosci, czy komentarz do tematu sie ukaze, probuje jeszcze raz:
Przed laty przyjelam pewna definicje inteligencji w sensie psychologicznym jako umiejetnosc rozwiazywania problemow. Sprawnie, najkrotsza droga. (W tym zawiera sie naturalnie kreatywnosc.)
.
Jest to definicja bardzo szeroka, bo dotyczy wszystkich dziedzin zycia i niekoniecznie ma do czynienia z jakkolwiek pojetym intelektualizmem.
.
Ta definicja sprawdza sie wedlug mojego doswiadczenia zawsze – i w wieku dzieciecym i u doroslych.
.
Natomiast Pana slowa: „… zgodziliśmy się … że immanentnymi cechami inteligencji w tym rozumieniu są: odporność na wszelkiego typu dogmaty – w tym, oczywiście, religijne czy w ogóle światopoglądowe, pewien wyraźnie ponadprzeciętny poziom posiadanej erudycji … duża odporność na opinie tzw. autorytetów” moga, ale nie musza cechowac czlowieka inteligentnego, jednak powinny cechowac ludzi przynaleznych do warstwy inteligentow.
.
Co do zwiazku moralnosci i inteligencji – zgadzam sie z Panem calkowicie.
Wie jednak sie nie ukazal. Co sie dzieje? Nie zebym uwazala, ze jest az tak wazny, ale nie rozumiem, co sie dzieje.
Niezbadane tajemnice spółki WordPress&Akismet. Też zasad tego automatu nie pojmuję.
Okazuje się więc, że inteligencja ma tak wiele znaczeń, ilu nas jest.
Mówiąc całkiem poważnie, to w odniesieniu do warstwy społecznej powiedziałbym, że to ludzie będący strażnikami kodu kulturowego, który pozwala istnieć społeczeństwu jako względnie zwartej całości i umożliwia wewnętrzną i zewnętrzną identyfikację.
Gdyby mogli spojrzec na społeczeństwo jak na mrowisko (idea nie nowa, wiem ) to jakim rodzajem mrówek byliby inteligenci?
@a.f., drogowskazami na milionie ścieżek w mrowisku.
Drogowskazami. – a o mi się podoba.
Moje obserwacje mrówek wskazują, że te, które nie są w danym momencie drogowskazami też są inteligentne – bo przestrzegają przepisów i za tymi drogowskazami podążają.
U dwunożnych to się nie sprawdza.
@SAWA, a wyobraża pani sobie, jak krzyczy do kierowcy pirata: – Panie! Daleko panu do mrówki!”
Zrozumie? 🙂
🙂 No właśnie – zabraknie mu właśnie tego, o czym mowa. Za to z jaką satysfakcją ucieszy go rozjechanie … mrówki.
Bardzo ciekawa dyskusja, która natychmiast sprowokowała mnie do poszukiwania jakiejś własnej, akceptowalnej definicji. Od razu sobie pomyślałem, że to będzie zespół cech koniecznych, a w koniunkcji wystarczających. W pierwszej wersji były to: inteligencja wrodzona, erudycja, kultura osobista. Ale one nie są niezależne; trzeba być przecież inteligentnym, aby zostać erudytą. Co więcej, inteligent na wyspie bezludnej pozostaje inteligentem, chociaż przez dwadzieścia lat nie przeczytał ani jednej książki. Do kultury osobistej zalicza się także higienę oraz używanie parlamentarnego języka, a ja znam wielu, bez żadnych wątpliwości inteligentów, będących strasznymi abnegatami (chyba trochę do tej grupy się zaliczam; ze znanych postaci przychodzi mi na myśl Zygmunt Kałużyński, który, drapiąc się lewą ręką po prawym uchu do swojej abnegacji z wielką radością i satysfakcją się przyznawał) oraz klnących przeraźliwie, oczywiście w odpowiednim towarzystwie. Prawdziwe zdolności twórcze absolutnie nie wystarczą, jako przykład podać można postać Nikifora Krynickiego, którego inteligentem na pewno określić się nie da.
Tak sobie myślałem i wreszcie doszedłem do satysfakcjonującej definicji: INTELIGENTEM JEST TEN, KTO LUBI I UMIE DYSKUTOWAĆ. Umiejętność dyskusji pociąga za sobą dobrą znajomość języka, łatwość wypowiadania, co najmniej pragmatyczną znajomość logiki, erudycję (trzeba skądś czerpać przykłady i argumenty) itd., natomiast chęć dyskusji ciekawość, otwartość na inne poglądy, gotowość do przemyślenia swojego stanowiska itd.
Z pułapki samozadowolenia uwolniła mnie myśl, że potrafię sobie wyobrazić faceta, który szczerze i z pełnym przekonaniem mówi, że umie i lubi dyskutować, tyle że dla niego umiejętność dyskusji sprowadza się do sprawności w posługiwaniu kijem bejsbolowym… Okazuje się, że moją definicją tylko przemieściłem problem w inne miejsce – definicji pojęcia „dyskusja”.
I tu jest pies pogrzebany; żeby w ogóle dało się rozmawiać, funkcjonować w grupie ludzi potrzebny jest wspólny język, jakaś podstawowa baza pojęć, codo których się zgadzamy i których nie ma potrzeby uzgadniać, podstawowa baza wiedzy o świecie, o kulturze, historii. Kiedyś, bardzo dawno temu, dawała ją matura. Teraz coraz częściej zdaję sobie sprawę, że pozostaję w pustce i odechciewa mi się mówienie czegokolwiek, bo wiem, że nie zostanę zrozumiany…
Dobrze, że istnieją jeszcze takie miejsca, jak Studioopinii.
Pozwolę sobie zaproponować jeszcze jedną, roboczą definicję; inteligentem jest ten, któremu podoba się ten portal.
Przy takiej definicji inteligenta możemy być pewni, że w Sejmie takowych osobników nie znajdziemy…
bliska jest mi definicja Tomasza Kowalskiego.
całkiem niedawno na spotkaniu przyjaciół z mojej licealnej paczki doszliśmy do podobnych wniosków. my kiedyś mieliśmy i mamy dalej coś w rodzaju bazy pojęć, terminów, które są czytelne i zrozumiałe. w dyskusji nikt z nas nie musi tłumaczyć co chciał powiedzieć przez to co powiedział. spotykamy się rzadko ale nawet trzydzieści parę lat po maturze zdarza się że jedno bezbłędnie kończy zdanie drugiego… poleciało kiedyś: wiesz, jak bardzo brakuje mi takich rozmów? ja pracuję z takimi ludźmi, że dosłownie czuję jak mi to moje ajkiu spada poniżej poziomu morza. a w odpowiedzi: żebyś ty wiedział z kim ja pracuję…
co się dzieje? nie wiem. ale ja też tęsknię do rozmów, dyskusji pobudzających do myślenia. ja też pracuję z ludźmi, którzy na pytanie np o film potrafią odpowiedzieć tylko „widziałem, dobry” a na pytanie o książkę… o książki lepiej nie pytać…
Moja koleżanka w pracy myli eseje z opowiadaniami nie tracąc dobrego samopoczucia.
A Kazimierz Deyna miał inteligencję tzw. piłkarską. Wyłącznie. Nieodżałowany Jan Ciszewski zapytał go kiedyś po meczu:
– Panie Kazimierzu, kiedy pan tak pociągnął po tym skrzydle i zacentrował wprost na głowę Andrzeja Szarmacha, jak go pan tam zobaczył na tym jedenastym metrze?
– Wie pan, ja już byłem taki zmęczony po tym biegu, że prawie nic nie widziałem. No i kopnąłem…
I za taką inteligencję proszę państwa, naród kochał właśnie Kazimierz Deynę.