Jeszcze nie przeminęły echa namiętnej tyrady prof. Jana Hartmana, który w swoim stylu zwymyślał bezmyślność i gnuśność studentów narzekając na ich brak zaangażowania w zgłębianie filozoficznych tajników, a oto nie tak dawno pojawił się równie żarliwy głos prof. Agaty Bielik-Robson, która narzekała że jej studenci nie są w stanie zrozumieć stroniczki Harry Pottera (boję się, że tego testu i ja bym nie przeszedł).
Żeby było jasne zarówno Hartman jak i Bielik-Robson są mi ideowo bliscy, cenię ich książki i zaangażowaną publicystykę. Jednak trudno mi się odnaleźć w ich lamentacjach. Zbliża się koniec roku, a więc na pewno nasilenie emocji nauczyciel-uczeń mamy gwarantowane. Egzaminy, testy, prace magisterskie, obrony doktoratów, kolokwia habilitacyjne no i nieodłączna zmora recenzowania artykułów cudzych i ustosunkowania się do recenzji własnych tekstów. W tym koszmarze jest jednak kilka jasnych promyków. Są nimi prezentacje studentów, którzy właśnie w formie prezentacji zdecydowali się zaliczyć moje wykłady czy seminaria.
Nieodmiennie od prawie trzydziestu lat mojej akademickiej aktywności to właśnie studenci są dla mnie źródłem satysfakcji i niekłamanej radości. Podobnie w tym roku (prezentacje właśnie się zaczęły) jestem przez studentki i studentów mile zaskakiwany. Swoje przemyślenia prezentują w ramach prowadzonych przeze mnie trzech konwersatoriów. Z problemu pamięci w kulturze amerykańskiej, teologii wyzwolenia i postsekularyzmu. Przez cały semestr usiłowałem, ze zmiennych szczęściem, przekonywać moich słuchaczy, że to sprawy ważne i doniosłe. Ale dopiero teraz się przekonuję, że i bez moich namów i nalegań studenci to doskonale wiedzą i znajdują argumenty w wielojęzycznej literaturze, Internecie, przeróżnych zasobach, o których ja nawet nie mam pojęcia. Jeśli jest im po potrzebne to nawiązują kontakt ze specjalistami w danej dziedzinie, piszą emaile i otrzymują odpowiedzi. Robią ankiety ze swoimi rówieśnikami z krajów całego świata. Z mojej pomocy rzadko korzystają, świetnie radzą sobie sami
Jeden przykład. W ramach zajęć z teologii wyzwolenia sporo czasu poświęciłem Kościołowi katolickiemu i trudnościom tej instytucji w akceptacji oczywistych związków tego nurtu z nauczaniem Jezusa z Nazaretu. Konkretnym przykładem tych trudności były przygody z biskupami i przedstawicielami Watykanu z jakimi od lat boryka się siostra Elizabeth Johnson z jezuickiego Fordham University w Nowym Jorku. Dzięki prezentacji studentki dowiedziałem się, że dzielna teolożka nie tylko przezwyciężyła trudności, ale napisała nową książkę i jest prawdziwym bohaterem i wzorem dla amerykańskich zakonnic. A to, że papież Franciszek jej nie pomaga, a następca Josepha Ratzingera na urzędzie prefekta Kongregacji Nauki Wiary strofuje dzielną zakonnicę, to tylko źle świadczy zarówno o kardynale Gerhardzie Muellerze jak i o samym papieżu. Ale o tym dowiedziałem się od mojej studentki, a nie od znawców Watykanu (jest ci w naszych mediach wysyp takowych) czy spraw kościelnych.
Naprawdę się uczę od moich studentek i studentów. Już przemyśliwuję jak na przyszłość dostosować moje zajęcia do istniejących zasobów informacji. No może nie wszyscy są tak aktywni, może nie wszystkim się chce. Ale ta część, która to robi, jest wystarczająca by stresujący zwykle koniec roku akademickiego dla wykładowcy uczynić mniej uciążliwym.
Stanisław Obirek
„Problem pamięci w kulturze amerykańskiej, teologia wyzwolenia i postsekularyzm.” Konwersatorium 4 – Jak odnaleźć się w pośredniaku.
Naród studencki, jak wszystkie narody ma przedstawicieli zacnych i mniej zacnych, niektórzy nauczyciele akademiccy działają jak magnes dla tych szukających wiedzy, a niektórych się zalicza, zaś z mojego doświadczenia wynika, że ci studenci, którzy w gimnazjum lubili i rozumieli „Harry Pottera”, są częściej reprezentowani w grupie tych studentów, którzy wynagradzają profesorom pedagogiczny trud na wyższych etapach nauczania.
Prawdziwy problem kryje się jednak gdzie indziej – masowa oświata jest lepsza i gorsza. W liczbach bezwzględnych prawdopodobnie mamy dziś więcej znakomitych studentów niż kiedykolwiek, proporcjonalnie prawdopodobnie mniej niż 30 lat temu. Czy jest na to sposób? Korea Południowa i Singapur dziś, model szwedzki sprzed lat 80. wydają się wskazywać drogę. Prestiż pracowników przedszkoli i nauczycieli pierwszych trzech lat szkoły podstawowej musi być wyższy niż prestiż nauczycieli akademickich. Dziecko, które polubiło naukę zaczynając szkołę, docierając do studiów wyższych, nie czeka z niecierpliwością na koniec wykładu i zazwyczaj umie zadawać pytania. Teoretycznie profesorowie wyższych uczelni powinni być zainteresowani tym, jaki narybek pojawi się na uczelniach za kolejne 12 lat. Obserwując debaty na temat reform oświaty w kilku krajach mam wrażenie, że to założenie teoretyczne nie sprawdza się w praktyce.
Pozazdrościć panu profesorowi 🙂
Dobry słuchacz zawsze jest ostrogą dla wykładowcy. A to, że czasem nie jest on zbyt liczny, to raczej normalne. Nigdy nie był. Czasem wystarczy kilku, by „pociągnąć” grupę i prowadzącego. Jak w życiu.
Bo jak mawiał Maksim Gorki: „Prawdziwy nauczyciel powinien być zawsze najpilniejszym uczniem”.
Ale znaleźć dziś takiego nauczyciela, który chce się tym mottem się kierować- a więc potrafi słuchać a nie tylko słyszeć, inspiruje do działań, ale też dodaje odwagi do przyznania się, że to nic złego się pomylić- to jest dopiero szczęście dla ucznia 🙂
Dziś nauczyciele akademiccy tylko przeszkadzają studentom w rozwoju. To pocieszające, że pan Obirek zrozumiał, że czas przejść na wcześcniejszą emeryturę. (Mam nadzieję, że tekie jeszcze dają, jak nie, to znalazłem właśnie dowód jakim hamulcem rozwoju jest współczesny liberalizm)
No cóż każdy po swojemu czyta. Ja właśnie wróciłem po całodziennych wykładach i mógłbym zapisać długa listę kolejnych zaskoczeń, ale przywołam tylko niektóre. Jeden student zrobił bardzo przekonujący wykład na temat przyczyn dlaczego kard. Ratzinger i papież Jan Paweł II nienawidzili teologii wyzwolenia. Swoją prezentację poprzedził stwierdzeniem, że on sam nie jest ani katolikiem, ani konserwatystą, ale rozumie tych „facetów”, którzy byli antykomunistami i nie mogli przyjąć marksizmu jako metody wyjaśniającej problemy teologiczne.
A studenci komentujący postsekularyzm i religie w czasie globalizacji zaskoczyli mnie jeszcze bardziej odsłaniając janusowe oblicze religii z jednej strony i współczesnych demokracji z drugiej. A wszystko solidnie oparte na źródłowych (co z tego, że internetowych) badaniach. Dla mnie jako wykładowcy to był wzorcowy przykład inteligentnego i twórczego rozwinięcia tez prezentowanych w czasie semestru. To samo mogę powiedzieć o problemie pamięci i kulturze amerykańskiej.Czy trzeba myśleć o wcześniejszej emeryturze nie wiem. Na razie mam frajdę słuchać studentów.
Otóż ja jestem przekonany, że dobry nauczyciel zawsze lub niemal zawsze znajdzie w grupie osobę, w którą warto zainwestować intelektualnie i schwycić z nią kontakt; a ona już pociągnie za sobą następne. Czasami trzeba użyć w tym celu metod, hm…, niekoniecznie zalecanych przez podręczniki metodyki i dydaktyki – na przykład, wspólną wódkę, albo wspólną zabawę (świetnie się do tego nadaje brydż), albo i jeszcze co innego, czego ze strachu przed biznetusem tu nie wymienię, bo już mnie raz kiedyś słowem publicznym skarcił za niemoralność. W każdym razie metoda „dystans zza katedry” jest najgorszą z możliwych.
Pamiętam przed laty siebie – wystraszonego i podnieconego sytuacją pierwszoroczniaka, oczekującego wraz z kolegami na pierwsze zajęcia z analizy matematycznej w holu Obserwatorium Astronomicznego. Nagle po krętej poręczy zjechał bosonogi niewysoki młody facet w okularkach, który podszedł do nas i powiedział „no i co tak rozdziawiacie japy? Nie widzieliście zawodowego matematyka jeżdżącego po poręczy na bosaka? No to zobaczyliście. I zapamiętajcie – jak ktoś się odezwie do mnie inaczej, jak Witek – dam w dziób; w końcu to czysty przypadek, że urodziłem się 6 lat przed wami”.
I było na tym wydziale potem fajnie…
Matematyk wierzący w przypadki… ja bym mu nie ufał 🙂 🙂
Też uważam, że kreatywność we wzajemnych kontaktach jest najbardziej owocna. Przecież nie pamiętamy podręczników tylko nauczycieli. Mnie się zdarzyło w ciągu szkoły podstawowej i liceum zmieniać pasje przynajmniej pięciokrotnie, a za każdym razem decydujący był nauczyciel. To zresztą działa w dwie strony, uczący może równie skutecznie zachęcać jak i zniechęcać. I tu uwaga dla mojego oponenta bisnetusa. Proszę się przyjrzeć, co się dzieje z tzw. lekcjami religii (piszę tzw. bo z religią mają dość luźny związek gdyż stały się polem wzajemnej walki uczących i uczonych – referuję zdanie moich studentów bo mnie to doświadczenie zostało oszczędzone).
@BM Są świetni naukowcy, którzy nienawidzą dydaktyki jak zarazy, spotykałem średniej klasy badaczy, którzy byli cudownymi wykładowcami i prowadzili rewelacyjne seminaria, jest oczywiście trzecia kategoria – uczonych lubiących uczyć.
Są również tacy jak ze starego -przedwojennego dowcipu. Dr X chętnie dawał się zapraszać na wykłady. Kiedyś na pytanie ile kosztuje jego wykład odpowiedział: Proszę pana, ja mam wykłady po 150 złotych, po sto i po 50 złotych. Ale tych ostatnich, to ja naprawdę nikomu nie polecam.
Oczywiście, Andrzeju. Bywa tak – i bywa tak. Wielki do genialności Wacław Sierpiński był najgorszym wykładowcą, jakiego słuchałem w życiu. Z drugiej strony uważany za niezbyt twórczego Bronisław Buras (bodajże nie miał doktoratu) miał tak wspaniały wykład fizyki doświadczalnej, że chodziło się na to jak na film sensacyjny. A Stanisław Mazur był i geniuszem matematycznym, i wspaniałym wykładowcą. Gdyby wówczas była tak jak dziś rozpowszechniona fotografia elektroniczna, to zdjęcia tablic z jego wykładów okraszone nagraniem dźwięku byłyby gotowe do druku.
Takich wykładowców mogę tylko pozazdrościć. Moi nie byli tacy. W trakcie pięcioletnich studiów nikt /dosłownie/ nie odważył się zadać pytania profesorowi, zaś jeden z nich na pierwszym wykładzie poinformował, że ani w trakcie, ani po nie WOLNO zadawać pytań. Inni profesorowie nie byli tak wylewni, ale było wiadomo, że wyrywnemu grozi oblanie egzaminu /wszystkie były ustne/, także w drugim terminie, zaś „komisy” kończyły się pokazem solidarności wykładowców.
No i rok do powtarzania. Przysięgam, że nie zmyślam. Nazwę uczelni i nazwiska nie ujawnię, bo Uczelnia istnieje, ale profesorowie o których piszę już są na tamtym świecie, i nie mnie ich sądzić.