Jerzy Łukaszewski: Życie studenckie w wersji vintage9 min czytania

AK-Prag-Praha-Karlsplatz2015-02-16.

Ponieważ BM twierdzi, że wspomnienia rodzinne nie są nudne dla czytelnika, postanowiłem raz jeszcze do nich wrócić, a to z tego powodu, że niektóre z nich mówią o postaciach znanych, choć niekoniecznie od strony prywatnej, a na dodatek pozwalają wyrobić sobie opinię o tradycjach przekazywanych synom przez ojców (bądź nie) na przykładzie tychże znanych powszechnie osób.

Czasem obserwując kogoś mówimy „gdzie się taki uchował?”. Na ogół „taki” uchował się w domu, to oczywiste. Kiedy rzecz dotyczy postaci ciekawej, nietuzinkowej, ten dom zaczyna nas ciekawić tym bardziej. I nieraz potrafi zaskoczyć.

Gdyby takie pytanie zadano pod adresem Boya Żeleńskiego, okazałoby się, że dom, w którym się „uchował” zdumiałby niejednego. Przynajmniej w pierwszej chwili.

Ale po kolei.

Syn nauczyciela elementarnego Xawerego – Julian pojechał do Berlina w drugiej połowie lat 50tych XIX w. studiować medycynę, co zgodnie z mentalnością „pruskich” Polaków miało mu w przyszłości dać swobodę i niezależność.

Studia ukończył w 1860 roku, a nie był to bynajmniej koniec. Przed egzaminem doktorskim trzeba było zrobić specjalizację.

Wybrał położnictwo, a ponieważ według powszechnej opinii najlepszy wydział tej specjalizacji był w czeskiej Pradze, wybrał się tam korzystając z hojnego wsparcia sponsora, który na tę okazję podwyższył mu miesięczne uposażenie pod warunkiem nierobienia długów i niegrania w karty. Innych zastrzeżeń nie miał, bo jak twierdził „młodość ma swoje prawa i tylko zbrodniarz byłby je chciał hamować”. Sponsor widzący we wszystkim tylko pozytywy, tak tłumaczył podopiecznemu: ” – Jak przepijesz wszystko przed końcem miesiąca i pogłodujesz, to mnie zezłościsz, ale za to przypodobasz się mej Kaśce (żona, z domu Wilxycka), bo ona jak wiesz, tylko posty i posty… taka święta”. Julian zastosował się do „poleceń” z całym, jeśli można tak rzec – zaangażowaniem.

Praga była dla niego o tyle ciekawym miejscem, iż funkcjonował tam zakład publiczny połączony z kliniką, do którego na okres 6 tygodni przyjmowano ubogie kobiety z całych Czech za darmo, co dawało młodym lekarzom okazję do nabrania doświadczenia bezcennego w późniejszej praktyce. Liczba kobiet często przekraczała 200, więc porody zdarzały się tam kilka razy dziennie.

Plus wykłady ówczesnych sław medycznych. Było gdzie i od kogo się uczyć.

Na dodatek profesorowie kultywowali zarzucony dziś niemal całkowicie zwyczaj spotkań i biesiad ze swymi studentami poza czasem wykładowym co było dodatkowym „wiązadłem” owej społeczności.

Po latach byli prascy studenci, starsi panowie utrzymujący ze sobą kontakt korespondencyjny naprawdę mieli co wspominać!

Pierwszą wspominaną ciekawostką był rodzaj komuny, jaką założyli polscy studenci w Pradze zrzucając do wspólnego worka otrzymywane z domu pieniądze. Miało to ten cel, jak twierdzi pradziadek, by nikt nie czuł się tam lepszy od drugiego, a pochodzili przecież z domów o różnym statusie społecznym i różnej zamożności.

Co ciekawe, nie protestowali przeciw temu zwyczajowi nawet ci z zamożnych rodzin, którzy na równi z kolegami potrafili niedojadać pod koniec miesiąca, gdy w kasie zabrakło pieniędzy. Powód występowania tych czasowych braków był też ciekawy. Otóż postanawili po uzgodnieniu zużywać część pieniędzy na … stypendium dla jakiegoś biednego kolegi z kraju, którego ściągali do Pragi na studia wychodząc z założenia, że przy wspólnej kasie jeden więcej czy drugi nie zrobi różnicy.

No i zdarzało się, że zrobił, co przyjmowali pogodnie i z uśmiechem.

Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że była to niezła szkoła wspólnego działania przynosząca później korzyści i w życiu społecznym i na niwie prywatnych znajomości. Zadzierzgnięte wówczas przyjaźnie przetrwały dziesiątki lat.

Praga była miejscem, gdzie nawiązywano kontakty ze studentami innych krajów, przy czym zwracano szczególną uwagę na studentów – Słowian, z którymi spotykano się przy najrozmaitszych okazjach.

Wyprzedzając czas napomknę, że Julian tam właśnie poznał kilku Serbów studiujących na politechnice, którzy później, kiedy on bronił doktoratu w Berlinie, kontynuowali tam naukę w pruskiej Akademii Wojskowej, byli bowiem … serbskimi oficerami wysłanymi celem dokształcania się. Kilku z tych Serbów przywiózł nawet ze sobą do Polski po wybuchu powstania styczniowego, w którym wzięli udział jako „siła wykwalifikowana”, o czym wie niewielu polskich uczniów.

W Pradze jednak, póki co, mieli inne „zajęcia”. Wyjątkowo hucznie obchodzili sylwestra z 1860 na 1861 rok. Odbyło się to w wielkiej piwiarni Szarego, w której tej jednej nocy pomieściło się kilkuset studentów. Poważne przemowy, toasty, przyśpiewki, tańce, hulanki, swawole. O północy wylegli wszyscy na pobliski Plac Karola śpiewając wspólnie „Hej, Słowianie!”

No, prawie wspólnie, bo Polacy śpiewali „Jeszcze Polska nie zginęła”, do czego prowokowała ich sama melodia, identyczna jak w Mazurku Dąbrowskiego.

Okazało się jednak, że nie wszyscy świętowali nadejście nowego roku.  Austriacka policja i jej konfidenci mieli od dawna na oku rozbrykaną młodzież i teraz, na Placu Karola, urządzili na nią obławę. Czesi znający miasto wymknęli się w większości, cudzoziemcy wpadli w potrzask. Aresztowano tylko niektórych, co świadczyło o posiadaniu rozeznania w tej grupie, resztę chwilowo pozostawiono na wolności.

Młodzi ludzie nie załamali rąk i postanowili działać. Dobili się posłuchania u cesarskiego namiestnika, który po zbadaniu sprawy nakazał uwolnienie akademików. Mało tego – nadgorliwy dyrektor policji został karnie przeniesiony. Był nim znany radca Englisch,  późniejsze wieloletnie utrapienie mieszkańców Krakowa.

Po kilku dniach Julian otrzymał wezwanie na policję, gdzie przebadano go na okoliczność zajścia, do uczestnictwa w którym się przyznał (jak i do przemówienia tudzież śpiewu) i „poproszono” o opuszczenie w trzech dniach państwa austrowęgierskiego.

Trafiła kosa na kamień.

Pozwolę sobie zacytować:

„…na takie dictum acerbum poprosiłem go, aby powiadomił dyrektora (Englischa) o tym, że jestem immatrikulowanym słuchaczem zwyczajnym wszechnicy praskiej, sąd więc nade mną należy w pierwszej instancji do senatu akademickiego, którego opieki niezwłocznie zażądam, po drugie jestem tu jako poddany pruski za pruskim paszportem, zaniosę więc skargę do pruskiego ambasadora w Wiedniu na tutejszą policję, że chce mnie w środku semestru akademickiego wyrzucić z miasta za to, żem pił piwo, przemawiał w zamkniętym miejscu i śpiewał sub Jove frigido na powitanie nowego roku.”

Przydała się wyniesiona z zaboru pruskiego szkoła wykorzystywania prawa w swojej obronie.  Dodatkowo w przeżartej biurokracją monarchii słowo „Wiedeń” miało moc magiczną przyprawiając o palpitację serca prowincjonalnych urzędników.

Skończyło się na ugodzie, w której Julian zobowiązał się do opuszczenia monarchii po zakończeniu nauki, co przecież i tak było jego zamiarem.

Inny rodzaj wspomnień dotyczy kolegów, z którymi młody medyk przestawał.

Szczególnie ciepło wspominał Władysława Żeleńskiego, z którym dwa miesiące dzielił pokój, i z którym do końca życia wymieniał listy. Dla nas te wspomnienia są o tyle ciekawe, że dotyczą nie kogo innego, jak właśnie ojca Boya.

Julian wspominał, że kiedy prascy studenci dzielili się na dwa odłamy – zwolenników pracy organicznej i tych, którzy optowali za walką zbrojną, Żeleński „… w oryginalny sposób należał do obu tych obozów. Wychodząc ze stanowiska muzyka oświadczył, że kiedy w Polsce chwycą za oręż, on jak kiedyś Tyrteusz pieśnią bojową rozżarzy zapał wojowników i powiedzie ich do zwycięstwa; skoro zaś dobijać się będziemy niepodległości drogą spokojnego rozwoju i spotęgowania wszystkich sił społecznych, wtedy wzniosłymi utworami muzyki przyczyni się do podniesienia naszego narodu na najwyższy stopień cywilizacji.”

Z pozoru chłodny i sztywny, co w rzeczywistości skrywało wrodzoną nieśmiałość, kiedy się rozluźniał „był wylany, lubił żarty, a nawet płatał figle nieraz szalone.”

Julian odnotował ciekawy rys jego osobowości. Dotyczył on jego stosunku do kobiet.  Uważał, że miłość do kobiety jest rzeczą na tyle poważną, że po pierwsze tylko ona może być powodem powzięcia zamiaru wspólnego bytowania, a nadto do takiego związku zarówno kobieta jak i mężczyzna powinni przystąpić nieskalani. Cnotliwszy od niejednego księdza ojciec Boya – któż by to odgadł?

Powodowało to nieraz zabawne perturbacje w życiu wesołej społeczności, a młodego medyka prowokowało do płatania psot współlokatorowi.

Niedaleko ich miejsca zamieszkania była masarnia, z której usług korzystali, kiedy było krucho z kasą, jako że żona masarza wyjątkowo lubiła brać studencką, którą dokarmiała w dniach niedostatku. Któregoś dnia namówili fertyczną właścicielkę, by uwzięła się wycałować Żeleńskiego, na co ponoć nie trzeba jej było długo namawiać.

Władysław wpadł w taką panikę, że najpierw schował się pod stołem, a później z taką prędkością wyrwał na ulicę, iż dogoniono go dopiero w mieszkaniu, gdzie zwymyślał kolegów okropnie, a głównemu winowajcy – Julianowi – wyrzucał przez pół nocy: „- Jak mogłeś coś podobnego uczynić?! Czyż nie wiesz, że ust mych dotknie się tylko moja narzeczona?!”

Na udawaną skruchę „zbrodniarza” rozkleił się i po chwili już razem śmiali się z zajścia.

Pomimo tak „strasznych” przejść, już dwa lata później pisał do Juliana:

„… Praga już nie ta co kiedyś, polonia poczciwa rozjechała się, Ciebie przede wszystkim brak dać się czuje…”.

Panowie w listach wymieniali nie tylko uprzejmości i wspominki. Kiedy Żeleński doniósł Julianowi, że jeden z ich dawnych kolegów „zszedł na złą drogę, bo długów narobił”, Julian poruszył całe dawne praskie towarzystwo, by złoczyńcę „wyprostować” i pomóc mu z biedzie. Pisał później, że z zadowoleniem spotkał go w obozie Langiewicza jako kapitana artylerii, a po powstaniu na emigracji w Szwajcarii jako technika (inżyniera) w fabryce zapałek.

Wzajemnej sympatii nie osłabiło nawet to, że gdy Julian należał do obozu „czerwonych” i z ramienia tychże sprawował urząd Komisarza Pełnomocnego na Prusy Zachodnie, a później z ramienia Traugutta na cały zabór pruski, Żeleński obracał się w kręgu „białych”.

Przyjaźń wygrała z polityką, co chciałoby się dedykować nam wszystkim dzisiaj.

A wniosek w tej lektury?

Byłoby źle, gdyby ich wspomnienia utkwiły w naszej pamięci jedynie dzięki ultracnotliwemu ojcu Boya. Jest w nich jeszcze kilka innych, wartych zapamiętania elementów.

Jerzy Łukaszewski

 

5 komentarzy

  1. slawek 16.02.2015
  2. PIRS 16.02.2015
  3. Magog 17.02.2015
  4. A. Goryński 18.02.2015
  5. Jerzy Łukaszewski 18.02.2015