Jerzy Łukaszewski: ZOMO, ZOMO, ZOMO ach to ty…10 min czytania

zomo12015-03-21.

Chyba jak niemal każdy z mojego pokolenia odczuwam stały, niekłamany i ocierający się o niemy zachwyt podziw dla pracy policji, jakkolwiek by się ona nazywała w konkretnej epoce, poczynając od średniowiecznych drabantów (vel drabów) zastępujących mieszczanom zegarynkę.

Wspomnienia – jakże skutecznej – pracy ZOMO budzą we mnie pokłady czułości, wzruszam się myśląc o tej formacji, porównując sprawność i elegancję jej działań z niezdarnymi wysiłkami współczesnych służb porządkowych.

Pierwszy raz odczułem dumę narodową z posiadania ZOMO oglądając mecz na stadionie Heysel, kiedy to ewidentnie z winy nieporadnej policji zginęło kilkudziesięciu kibiców. ZOMO coś takiego by się nie przydarzyło. Owszem, zginąć mogłoby co nieco osób, ale na pewno nie na skutek nieporadności. Powiedziałbym nawet, że wręcz przeciwnie.

Tyle wspomnień…

Kiedy Wałęsę wypuszczono z internatu, kolega namówił mnie, by iść na spotkanie z nim w bazylice mariackiej w Gdańsku. Zgodziłem się, nie bardzo wiem po co, bo bazylikę jako zabytek znam na pamięć, pana Boga moje modlitwy mogą co najwyżej wkurzyć, a Wałęsa nie jest w moim typie. Wolę dziewczyny.

Ale cóż, takie były czasy, było wydarzenie to się uczestniczyło, by dać wyraz. Czasem nawet kilka.

Spotkanie przebiegło w spokojnej i pełnej zrozumienia atmosferze. Nawet kaza… a nie – przepraszam – homilia, była taka jakaś normalna. Na koniec czekała nas jednak niespodzianka. W trakcie nabożeństwa otoczyło bazylikę ZOMO, które utworzyło szpaler, kierujący wychodzących w pożądanym przez nie kierunku. Cóż za troska! To po to, by człowiek nie zabłądził, a sporo było tam takich jak ja – przyjezdnych z daleka – aż z Gdyni.

Szliśmy więc sobie tym szpalerem, jak nie przymierzając przed kompanią honorową, kiedy dotarliśmy do punktu, w którym normalnie skręciłbym do SKM-ki, by dojechać do domu. Tym razem skręt był niemożliwy, tarasowała go formacja moich marzeń. Przy każdej próbie przeciśnięcia się między jej członkami, rozlegało się ostrzegawcze warczenie, niezwykle interesujące z muzycznego punktu widzenia, coś pomiędzy dźwiękiem kaszubskiego burczybasu, a śpiewem godowym pitbulla.

Oczy bohaterów tamtych czasów nie narzucały się patrzącemu bezwstydnym, wulgarnym blaskiem. Przeciwnie – przymglone, w łagodnym odcieniu listopadowego nieba, kojąco wpływały na najbardziej rozgorączkowane umysły. Ideał.

Uznając, że sytuacja taka trwać dłużej nie powinna, podszedłem do kierującego oddziałem oficera i z całym wrodzonym wdziękiem, który powalał zwykle liczne zastępy ładnych panienek, poprosiłem o wskazanie mi drogi do pociągu.

Tego co nastąpiło później nigdy nie zapomnę. Oficer nie był ładną panienką. A jednak dźwięk mego głosu podziałał nań tak bardzo, jak jeszcze nigdy na płeć odmienną. Błyskawicznie zmienił mu się kolor twarzy, oczy zaczęły latać w najdziwniejszych kierunkach, co wzbudziło moje zainteresowanie badawcze, bo osobliwości przyrody zawsze ciekawiły mnie nadzwyczaj. W kącikach ust pojawiła się piana i już sięgałem po chusteczkę, by zetrzeć z jego oblicza ten niepasujący do koloru munduru szczegół techniczny, kiedy z jamy gębowej tej osobliwości wydobył się ryk przepotężny, struny głosowe zaatakowały przestrzeń odgłosem wprawdzie nieartykułowanym, ale mogącym wywołać kompleksy u „Króla Lwa”.

Stałem zafascynowany, wręcz zauroczony zjawiskiem, jakie dane mi było odkryć. Niestety, kolega nie podzielający zainteresowań przyrodniczych odciągnął mnie od okazu na odległość, jaka wydawała mu się bezpieczna.

Tak przepadła okazja zbadania polskiego Nessie, czego do dziś nie mogę odżałować. Sprawdzałem nawet na Allegro, czy nie wystawia ktoś może wypchanego okazu bądź wysuszonej skóry. Niestety, zomowiec przepadł jak pieniądze w budżecie państwa i dziś możemy go sobie jedynie powspominać z rozrzewnieniem.

Na ogół nie mam czasu na snucie wspomnień, zostawiam to sobie na czas emerytury (tzn. na czas oczekiwania na ewentualną emeryturę, po artykule p. Wimmera jakby z mniejszą nadzieją), ale przypomniało mi się to wszystko, gdy oglądałem doniesienia o atakach na policję w Legionowie, Sosnowcu i innych miejscach. To się narzucało samo.

Oczami wyobraźni widziałem, jak by się w podobnej sytuacji zachowało ZOMO. No i czy akurat ten rodzaj demonstrantów stanąłby en face z legendą naszej młodości. Chyba niekoniecznie.

Historia ma dziwaczne poczucie humoru. Wtedy człowiek domagający się takiej abstrakcji, jak prawa człowieka stawał się w efekcie przestępcą. Nie przypuszczał pewnie, że historia się na nim zemści. A jednak. Dziś, aby posiadanie pełni tych praw odczuć na własnej skórze – najpierw musi stać się przestępcą. Cóż za ironia losu…

Jeśli, nie daj Boże, w czasie interwencji dokonywanej niechętnie, z wahaniem, a przez to niezdarnie, przestępca skuty zostanie kajdankami pod niewłaściwym kątem grożącym otarciem naskórka – jak spod ziemi wyrastają organizacje broniące jego praw jako człowieka siłom i godnościom osobistom.

Zdumiewające to zjawisko od lat rośnie nam w siłę, choć wcale z tego powodu nie żyje nam się dostatniej. Następuje przy tym tzw. odwracanie kota ogonem, czyli przestępca z definicji jest niewinną ofiarą „policyjnego terroru”, a cała reszta przestępcami czyhającymi na jego prawa, których łamanie sprawia jej wyuzdaną przyjemność, przed czym należy przestępcę chronić.

Ojciec ofiary „systemu” nie zostaje zapytany przez relacjonujące wydarzenia media, czy mu nie wstyd, że wychował przestępcę, narkotykowego dilera, za to wygłasza płomienne przemówienia spijane zachłannie z jego ust przez reporterów, którym na czas relacji z terenu poleca się zdeponowanie rozumu w sejfie redakcji, by nie poniósł jakiegoś uszczerbku w zderzeniu z rzeczywistością.

Człowiek spotykający się z urzędniczą bezdusznością może miesiącami być szykanowany przez instytucje i żadna tzw. organizacja praw człowieka nim się nie zainteresuje sama z siebie. Za to każdy bandzior przyciąga je jak muchy lep lub ekologiczny produkt trawienia tak chętnie przez nie nawiedzany.

Przyłapany na gorącym uczynku kryminalista ze zdumieniem dowiaduje się o mnogich przysługujących mu prawach i z niedowierzaniem liczy organizacje zlatujące się w jego pobliże, by przestrzegania tych praw dopilnować.

Nic dziwnego, że recydywa ma się tak dobrze. Kiedy raz zasmakowało się takich wrażeń jakich dostarczają organizacje broniące zbirów, chciałoby się przeżywać je jak najczęściej, to zrozumiałe. Sam mam czasem ochotę zezbirzeć.

Na dodatek teoretycy prawa, którym jak dotąd żaden bandzior nie skuł oblicza, ani nie zgwałcił córki przekonują nas o słuszności tej drogi, na której policja z góry skazana jest na porażkę swych działań, a bywa, że pozostaje na placu boju jako jedyna winna.

Według ich wywodów policjant mając do czynienia z uzbrojonym bandytą powinien najpierw dostosować używane środki do tych, które ma w dyspozycji przestępca, a dopiero później interweniować.

W praktyce wyglądałoby to tak, że policjant najpierw dokonuje wywiadu środowiskowego pytając bandziora czym dysponuje, następnie dzwoni na komendę prosząc o dostarczenie mu sprzętu równoważnej skuteczności. Bandzior czeka spokojnie aż sprzęt dowiozą i dopiero zaczyna się właściwa akcja.

Żartuję? Ani mi to w głowie!

Policjant, który użył pistoletu w sytuacji, gdy przestępca wyposażony był „jedynie” w nóż czy maczetę skazany jest na niekończące się postępowania dyscyplinarne, komisje wyjaśniające plus postępowanie prokuratorskie z urzędu.

I jak w tej sytuacji dziwić się wciąż aktualnym wakatom na policyjnych etatach, nawet w sytuacji dużego ponoć bezrobocia? Bycie policjantem to dziś zajęcie dla masochistów.

Mania poszukiwania sensu i konsekwencji we wszystkim każe mi zadać pytanie: dlaczego, jeśli akceptujemy taki stan rzeczy, domagamy się ochrony od policji w sytuacji zagrożenia? Skoro akceptujemy stan, w którym to przestępca ma większe prawa, jak możemy domagać się czegokolwiek od policji, skoro przestępcami nie jesteśmy? Albo – albo.

Nie jestem teoretykiem prawa i tej kwestii nie rozstrzygnę, ale myślę, że dobrze byłoby czasem zatrzymać się w podniebnym locie teoretycznych rozważań i znaleźć odpowiedź na podstawowe pytanie: czemu to wszystko służy?

Na przestrzeni tysiącleci system prawny służył eliminacji ze społeczeństwa osobników nie przestrzegających zasad w nim ustanowionych. Dziś niektórzy traktują to jako „zemstę”, która nie przystoi cywilizowanemu człowiekowi.

Moja propozycja, by uzależnić posiadanie praw od wypełniania obowiązków jeszcze długo nie znajdzie posłuchu. Według niej bowiem ktoś, kto nie wypełnia obowiązku wobec społeczeństwa, obowiązku szanowania mojego bezpieczeństwa, automatycznie i dobrowolnie zrzeka się swoich praw. Jeśli decydujesz się zostać przestępcą – może ci się przytrafić wszystko. To jest cena.

Skąd w tym wszystkim ZOMO?

Kiedy człowiek zachodził drogę tej formacji, wiedział ile to może kosztować. Finezyjnie zadany cios z ręki mistrza pałkarskiej szermierki był wliczony w cenę i każdy musiał się z tym liczyć. Dlatego nigdy nie przyszło mi do głowy, by przez lata płakać nad zbitym tyłkiem, skoro poszedłem wiedząc co mnie czeka. Wchodząc do wody ryzykuję, że się zmoczę. To proste.

Dla ZOMO wszystko było proste. Ten kto występował przeciw systemowi – to był ten zły i systemowi do głowy nie przyszło, by karać zomowca za to, że go bronił. Jasne, proste i czytelne.

Dziś wszystko jest odwrotnie. To ja muszę nieomal przepraszać bandziora za to, że okładając mnie pięściami dostał zadyszki z wysiłku co naraziło na szwank jego zdrowie i odbiło się niekorzystnie na jego psychice. A jeszcze jak dla tego okładania znajdzie jakieś szczytnopatriotyczne uzasadnienie, z automatu dostępuje kanonizacji i mogę mu skoczyć.

Czasami myślę, że gdyby ktoś chciał się zemścić na zomowcach za krzywdy swe bolesne i nerwy stargane, skazałby ich na służbę dożywotnią we współczesnej policji. Nic gorszego nie mogłoby się im przytrafić.

Dziś nowi niezłomni kolportują w Internecie wezwania do rewolucji.

Pomijając treść wezwania, z pewnością biorą pod uwagę różnice między dzisiejszą policją, a ZOMO. A gdyby okazało się, że w sytuacjach podbramkowych różnica jest mniejsza, niż się spodziewają, czy są gotowi zapłacić cenę?

Internetowa pałka nie zrobi krzywdy.

A argumentacja z Legionowa „policjant prawdopodobnie go przydusił, to żeśmy wyszli na ulicę…” sprawia, że ręce i bielizna opada.

Jak łatwo dziś zostać rewolucjonistą.

Te wezwania mogą w pierwszej chwili budzić zdziwienie i niechęć, bo pamiętamy, że tego rodzaju działania były stosowane w sytuacjach, gdy w żaden inny sposób zgodny z prawem nie można było zamanifestować swego sprzeciwu wobec systemu, ani podejmować prób jego naprawy.

Jeden z kandydatów jawi się niektórym, jako ten, który „podniesie ulicę”.

Wprawdzie nie wiadomo po co, bo tego się precyzyjnie nie artykułuje, ale podniesie. A potem jakoś to będzie.

(warto na YT przeczytać opis tego pliku.)

Niezależnie więc od naszego stosunku do sprawy, warto by się choć chwilę zastanowić, czy dziś taka możliwość istnieje?

A próby już się odbywają i to niedaleko. I nie słyszałem socjologów czy politologów zajmujących się zjawiskiem przeobrażania się bandziora w rewolucjonistę. A czas chyba najwyższy, bo wszystko wskazuje na to, że ci młodzi w to wierzą.

Chłopaki śpiewając na koncertach z „Perfectem” „... chcemy bić ZOMO, chcemy bić ZOMO wreszcie…” (podobno w oryginale było „chcemy być sobą…”, ale głowy nie dam) nie przypuszczali, że ich pragnienia tak szybko staną się rzeczywistością.

Tylko ZOMO już nie ma…

Jerzy Łukaszewski

 

11 komentarzy

  1. Magog 21.03.2015
    • andrzej Pokonos 22.03.2015
  2. A. Goryński 21.03.2015
  3. wejszyc 21.03.2015
  4. hazelhard 21.03.2015
  5. W. Bujak 21.03.2015
  6. Mr E 22.03.2015
  7. narciarz2 23.03.2015
  8. narciarz2 23.03.2015
  9. Magog 24.03.2015
  10. W. Bujak 25.03.2015