05.08.2025

Georg Christoph Lichtenberg (1742–1799), niemiecki fizyk, profesor uniwersytetu w Getyndze, uważany za jednego z klasyków europejskiego aforyzmu, nic nie wiedział o tym, że przez całe dorosłe życie pisał właśnie „aforyzmy”. Owszem, chciał takowe pisać ale, wyłącznie „aforyzmy o fizyce” – mianem „aforyzmu” określano wówczas krótki, zwarty tekst poświęcony jakiemuś wybranemu zagadnieniu naukowemu. Niektóre z tekstów, zawartych w jego Brulionach, zeszytach z osobistymi, niepublikowanymi za życia notatkami, sprawiają wrażenie takich właśnie krótkich szkiców naukowych, ale większość to zapiski o zupełnie innym charakterze, luźne przemyślenia, na bardzo różne tematy. Wybory tych zapisków, publikowane dziś często w niewielkich tomikach zatytułowanych Aforyzmy, powstają w ten sposób, że ich wydawcy wydłubują z większych tekstów pojedyncze zdania, przypominające aforyzmy Françoisa de La Rochefoucauld, Stanisława Jerzego Leca, Gabriela Lauba czy Wolfganga Eschkera.
Jakkolwiek je nazwiemy, zapiski Lichtenberga to do dziś lektura fascynująca, a tym, co w nich najbardziej intrygujące, to oryginalność myśli, zaskakujące skojarzenia, wola myślenia samodzielnego, pod prąd, wbrew utartym schematom, czyli – jak nazywał to sam autor – „eksperymentowanie z ideami”. Zdumiewa, jak dobrze te notatki się zestarzały: nawet jeśli nie bardzo mamy ochotę z niektórymi się zgodzić, to przecież wciąż pobudzają nas samych właśnie do myślenia samodzielnego, krytycznej refleksji nad „oczywistymi oczywistościami”, podążania własnymi drogami, do – jak to określił zafrapowany Lichtenbergiem Schopenhauer – „myślenia dla samych siebie”.
Lichtenberg był zdania że każdy „przynajmniej raz jeden w roku bywa geniuszem”. Bardzo optymistyczna to i pochlebna wizja homo sapiens, ale jak każda wizja optymistyczna i pochlebna może budzić wątpliwości. Jednak nawet jeśli takim geniuszem bywa się znacznie rzadziej, albo nawet jeśli nie ma się wielkiej szansy, by zostać nim choć raz w życiu, to przecież nie zwalnia to z obowiązku samodzielnego przemyślenia różnych spraw, nawet tych najważniejszych i najpoważniejszych, w których może nazbyt często wolimy podążać tropem innych – nie zwalnia z obowiązku samodzielnego „eksperymentowania z ideami”.
Poniższe zapiski to krótkie szkice, wyprowadzone niejako z „aforyzmów” Lichtenberga, ale czasem próbujące z nimi „eksperymentować”, zapewne nie zawsze zgodnie z jego intencją. Nie każdy eksperyment musi być przy tym eksperymentem udanym. Ale każdy może być użyteczny – w ostateczności jako zły przykład.
Część cytowanych „aforyzmów” Lichtenberga pochodzi z tłumaczonego przeze mnie ich zbioru, wydanego przez wydawnictwo słowo obraz/terytoria: Georg Christoph Lichtenberg, Pochwała wątpienia. Bruliony i inne pisma, (Sudelbücher), Gdańsk 2005.
Część to zapiski, które nie znalazły się w tamtej edycji, tłumaczone na potrzeby niniejszych szkiców, a będące owocem ponownej lektury Sudelbücher i innych tekstów Lichtenberga. Bo Lichtenberga w każdym wieku czyta się nieco inaczej i na inne rzeczy zwraca w nich uwagę.
Tadeusz Zatorski
Oświecenie
To najwyższe dzieło rozumu, a jego imię chciało ostatnio ośmieszyć paru płytkich, ale właśnie dlatego popularnych mistrzów kunsztownej frazy, ci zaś wskutek swej dewocji byli zbyt ograniczeni, by pomyśleć, do jakich to nadużyć prowadziły religia i miłość, dwa zasadnicze filary świata moralnego i fizycznego. Oświecenie wciąż nie ma lepiej zrozumiałego znaku alegorycznego (może dlatego, że sama rzecz jest jeszcze nowa) niż wschodzące słońce. I długo jeszcze znak ów pozostanie chyba najstosowniejszym, a to za sprawą oparów, które zawsze będą się unosić nad bagnami, kadzielnicami i całopalnymi ofiarami, składanymi na ołtarzach rozmaitych bożków, i tak łatwo mogą je spowić. Wszelako, gdy słońce już wzejdzie, opary przestają być szkodliwe.
(1792)
Oświecenie, „najwyższe dzieło rozumu” – to brzmi w Polsce jak prowokacja. Bo oświecenie nie ma nad Wisłą dobrej prasy. Ale jak ma ją mieć, skoro Wieszcz Narodowy wyznał, że bardziej przemawia doń „czucie i wiara” niż „mędrca szkiełko i oko”. A że my, jak wiadomo „z niego wszyscy”…
Wieszcz za młodu czytywał ponoć Woltera, ale z czasem nabierał coraz większej nieufności do zachodnich „mędrków”. Znamienna jest relacja z jego wizyty u Goethego, spisana przez Antoniego Edwarda Odyńca:
„U stołu cała rozmowa, którą głównie sam Goethe z panem Quetelet zagajał, toczyła się prawie wyłącznie o naukach przyrodniczych. On sam mówił, że to jest przedmiot najinteresowniejszy dla niego i być nim powinien dla każdego myślącego człowieka. (…) Wszystko, co Goethe mówił – a nawet czego nie domówił – to jasno. I ta to właśnie jasność, jak zimowa pogoda, tchnęła na mnie tak mroźnym przeraźliwym chłodem (…). I spoglądałem ciekawie na Adama, aby odgadnąć z jego twarzy, co też myśli. Ale on siedział nasępiony i milczał. (…) Ale czyżby taki człowiek jak Goethe miał lub mógł rzeczywiście nie czuć i nie wierzyć, że musi być gdzieś przecie ‘kto zawiesił wagi?’. Lub czyżby się i do niego dało zastosować:
‘Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce;
Nie znasz prawd żywych – nie obaczysz cudu!’
Ja przynajmniej stosuję jak najmocniej do siebie:
‘Czucie i wiara silniej mówią do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko’
– choćby nawet takiego mędrca jak Goethe. I dlatego też, patrząc na niego i na Adama razem, podziękowałem w myśli Panu Bogu, że i pod tym względem wieszcz nasz różni się od niemieckiego tytana”.
Jednym z najbardziej przełomowych dokonań oświecenia było podjęcie śmiałej dyskusji nad religią – właśnie to czyni je zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju, unikatowym. Tymczasem polskie oświecenie było w tej akurat materii dość nieśmiałe. Standardy wyznaczył tu chyba jego najwybitniejszy pisarz, notabene biskup, Ignacy Krasicki. Można się było do woli natrząsać z ojca Gaudentego i jego mało rozgarniętych współbraci, ale materia dogmatyczna pozostawała tabu, a zbyt daleko idąca refleksja nad chrześcijaństwem „jako takim” nie była (i nie jest!) mile widziana. Krasicki niedowiarków nie lubił:
Filozof zaufany w zdaniach przedsięwziętych
Nie wierzył w Pana Boga, śmiał się z wszystkich Świętych.
Przyszła słabość, aż mędrzec, co firmament mierzył,
Nie tylko w Pana Boga, w upiory uwierzył.
I tak już nam zostało. „Popularni mistrzowie kunsztownej frazy” nie ustają do dziś w ośmieszaniu, a przynajmniej dezawuowaniu dziedzictwa Wieku Świateł. W pierwszym odcinku Dekalogu Kieślowskiego pewien – jakżeby inaczej? – naukowiec, najwyraźniej miłośnik oświeceniowego scjentyzmu, oraz wychowywany przezeń w podobnym duchu syn na podstawie danych meteorologicznych wyliczają za pomocą komputera – to wówczas bardzo rzadkie jeszcze nad Wisłą urządzenie ma tu chyba być symbolem grzeszącego pychą Rozumu Ludzkiego – grubość pokrywy lodu na gliniance, na której chłopiec chce się poślizgać. Historia kończy się tak, jak musi się skończyć, a do nieszczęsnego ojca dociera poniewczasie, że jest jednak Ktoś, „kto zawiesił wagi”: udaje się do budowanego na osiedlu kościoła i wywraca ołtarz. Ten bluźnierczy akt staje się swoistym wyznaniem wiary w Boski Majestat i złożonym Mu hołdem.
Oczywiście na pytanie, dlaczego Majestat, by przekonać niedowiarka o Swoim istnieniu, uważa za stosowne uśmiercić dziecko, w tej narracji miejsca nie ma. To temat na inną okazję.
Nigdy nie potrafiłem pojąć zachwytów nad tym serialem, aktorsko fenomenalnym, ale obezwładniającym miejscami naiwnością i myślowym prostactwem scenariusza. Bo niby czego dowodzi ta opowieść? Ano wyłącznie tego, że nieuctwo miewa opłakane skutki. Wszak nawet piszący te słowa, w szkole średniej nieustannie zagrożony dwóją z fizyki, wie, że na grubość pokrywy lodowej ma wpływ bardzo wiele czynników, nie tylko temperatura powietrza utrzymująca się przez odpowiednio długi czas, ale także skład chemiczny wody, głębokość akwenu, roślinność w nim obecna, nasłonecznienie, w wielkich miastach także przebieg instalacji ciepłowniczych, słowem, mnóstwo zmiennych, które młody uczony, „zaufany w zdaniach przedsięwziętych”, całkowicie ignoruje w swoim wyliczeniach. A do tego dochodzi jeszcze szokująca lekkomyślność ojca, który pozwala kilkulatkowi ślizgać się na zamarzniętej gliniance. I to w stolicy, pełnej nawet wtedy sztucznych lodowisk – w tamtych czasach zimą w każdej szanującej się szkole „pan woźny” wylewał wodę na szkolne boisko. Dziś cała ta nieporadna przypowieść mecenasa Piesiewicza musiałaby się zapewne skończyć u prokuratora, który – chyba słusznie – posadziłby pozbawionego wyobraźni tatusia na ławie oskarżonych za brak opieki nad dzieckiem.
Jest coś jeszcze. Oświecenie postrzegane bywa jako nudne. Płytkie. Przewidywalne do bólu. Doceniające tylko to, co użyteczne. W ogrodach Stryja, jednego z bohaterów Lat wędrówki Wilhelma Meistra, będącego niejako ucieleśnieniem oświeceniowej racjonalności, uprawia się wyłącznie pożyteczne rośliny, a na ścianach wiszą wyłącznie pożyteczne obrazy, poszerzające wiedzę o świecie. Sam Goethe Système de la nature barona d’Holbacha, Biblię oświeceniowego ateizmu francuskiego, nazywa w swych wspomnieniach „kwintesencją zgrzybiałości” i „smętnego ateistycznego mroku”. Krytyka religii wydaje się nawet ateistom czymś jałowym i pozbawionym wszelkiego intelektualnego polotu. XVIII-wieczny pisarz niemiecki Wilhelm Heinse zauważył nie bez racji: „Przemawianie przeciwko religii nie przynosi wielkiego pożytku. Najlepsze, co można w tej materii uczynić, to wymazywanie. Jakaż to wszelako chwała i jakaż zasługa zostać czymś na podobieństwo mokrej gąbki?”. Mickiewicza i Odyńca razi „jasność” dyskursu o przyrodzie, „tchnąca mroźnym przeraźliwym chłodem”. To nie dla nas. „Sławianie, my lubim sielanki”. Ale przede wszystkim kochamy „głębię”, która nawet gdy mętna, obiecuje więcej niż lodowata klarowność oświeceniowych nudziarzy. Dziś owa „dewocja”, o której pisze Lichtenberg, przybiera często postać pracowitego mieszania mętnej wody, reklamowanego niekiedy jako refleksja nad „wielkimi pytaniami”: o unde malum, o „sens życia”, o „myślenie według wartości” itd.
Ale przeciwnicy oświecenia, nie tylko w Polsce, zyskali niespodziewanie sojuszników w osobach dwóch myślicieli, których trudno było powiązać ze środowiskami skażonymi jakąkolwiek „dewocją”: Maksa Horkheimera i Theodora W. Adorna, autorów Dialektyki oświecenia. Ci, być może pod wrażeniem straszliwych zbrodni drugiej wojny światowej, oskarżyli owo oświecenie – pojmowane tu nie tyle jako epoka w historii kultury, lecz raczej jako pewna formacja intelektualna z niej się wywodząca – o sprzeniewierzenie się własnym zasadom, o zmitologizowanie samego siebie, a przede wszystkim o „instrumentalizację rozumu” w celu „ujarzmienia wszystkiego, co naturalne, przez suwerenny podmiot”, co skutkowało „zagadkową gotowością technologicznie wychowanych mas, by poddać się wszelkim despotyzmom” i popadnięciem „w nowy rodzaj barbarzyństwa”, ku któremu pchają świat „ludzie doszczętnie oświeceni” . Autorzy wyraźnie co prawda dawali do zrozumienia, że nie mają nic wspólnego z „modną ideologią”, która „poczytuje sobie za święty obowiązek likwidację oświecenia” i skwapliwie podkreślali: „Nie mamy wątpliwości – i w tym tkwi nasza petitio principii – że wolność w społeczeństwie jest nieodłączna od oświecającego myślenia”. Ale co zostało powiedziane, zostało powiedziane: skojarzenie oświecenia z kultem technologii i „liczby”, dokonane w momencie, w którym świat z przerażeniem dowiadywał się o przemysłowym wymiarze nazistowskiego ludobójstwa, mogło usprawiedliwiać konkluzję, w Polsce upowszechnioną głównie przez dwa wielkie autorytety intelektualne i moralne, Jana Pawła II i ks. Józefa Tischnera, że ów skrajny racjonalizm oświecenia mógł być początkiem drogi wiodącej do „Kołymy i Auschwitz” – choć zarówno sowiecki komunizm, jak i niemiecki nazizm dawały się wyprowadzić także ze źródeł skrajnie irracjonalnych, a ten drugi cieszył się wręcz wsparciem chrześcijańskich biskupów, oświeceniu na pewno niezbyt przychylnych.
Uprzemysłowienie zbrodni jest przy tym tylko z pozoru dziedzictwem oświecenia. I przed oświeceniem wycinano w pień całe miasta, choć oczywiście nie znano jeszcze takich technik masowego zabijania jak Cyklon B i tak skutecznych metod usuwania zwłok jak krematoria Auschwitz. Ale to nie wynalezienie takich technik i metod stworzyło zbrodnię, to raczej zbrodnia sięgnęła po środki, które nagle znalazły się w jej polu widzenia. Z drugiej strony: fakt, że coś jest wykonalne, może stanowić pokusę, by to coś uczynić – rozwój technologii elektronicznych dostarcza zachęty do masowej inwigilacji, choć pragnienie dyskretnego obserwowania bliźnich, także w celu zmuszenia ich do określonych zachowań, jest stare jak człowiek. „Pegasus” jest zapewne w jakimś sensie owocem nowożytnego scjentyzmu, ale ludzie, którzy go używają, nie zawsze zasługują na miano „doszczętnie oświeconych”. To raczej obskuranci, którzy futurystycznymi narzędziami, próbują swoje społeczeństwa cofnąć do mentalnego średniowiecza.
Krytycy oświecenia, zarzucający mu arogancki, acz płytki bunt przeciwko chrześcijaństwu, przeoczają zwykle pewną ważną okoliczność. Oświeceniowa rozprawa z ich religią dokonywała się w dużej mierze rękami… chrześcijańskich teologów i egzegetów, co prawda wyłącznie protestanckich, bo tylko oni cieszyli się – względną – swobodą badań. Heinrich Heine tak podsumował ich wysiłki: „Chciano zgotować jej nową młodość, a postępowano przy tym tak mniej więcej, jak Medea odmładzająca króla Ajzona. Najpierw zatem otworzono jej żyły i powoli wytoczono z niej całą krew zabobonu, a mówiąc mniej obrazowo: podjęto próbę usunięcia z chrześcijaństwa wszelkiej treści historycznej i pozostawienia w nim jedynie jego warstwy moralistycznej. W ten sposób chrześcijaństwo stało się czystym deizmem. Chrystus przestał być współregentem Boga, został niejako zmediatyzowany i pełną uznania cześć oddawano mu odtąd już tylko jako osobie prywatnej. Jego moralny charakter wychwalano ponad wszelką miarę. Nie znajdowano wprost słów, by wyrazić, jak dobrym i wspaniałym był człowiekiem. Co się zaś tyczy cudów przezeń dokonywanych, to wyjaśniano je prawami fizyki bądź usiłowano mówić o nich możliwie jak najmniej. Cuda, powiadali niektórzy, były wszak koniecznością w owych czasach zabobonu, a roztropny człowiek, pragnący głosić jakąkolwiek prawdę, posługiwał się nimi niejako w charakterze anonsu. Teologowie, którzy wyczyścili chrześcijaństwo z wszystkiego, co historyczne, zwą się racjonalistami”. Zamiarem owych teologów nie była jednak wcale krytyczna autoanaliza – podobna tej, jakiej Horkheimer i Adorno poddali oświecenie, lecz… apologetyka uprawiana „innymi środkami”, wymuszona zewnętrzną krytyką ateistycznych filozofów, swoista ucieczka do przodu. Intelektualna refleksja nad mitem zawsze nieuchronnie prowadzi wszakże do jego destrukcji, i to nawet wówczas, gdy chce pozostać w zgodzie z ortodoksją. Lichtenberg: „Dogmatyka, płodna i dobrotliwa matka polemiki”.
Notabene sam Lichtenberg zdawał sobie sprawę z możliwej „dialektyki” oświecenia. „Symbolem oświecenia proponowałbym uczynić znany powszechnie znak ognia (Λ). Ogień daje światło i ciepło, jest niezbędny dla wzrostu i postępu wszystkiego, co żyje, jednak używany nieostrożnie parzy i niszczy”. W zacytowanym wyżej fragmencie tym symbolem jest jednak wschodzące słońce, rozpraszające opary, które unoszą się nad bagnami i „kadzielnicami”. Obraz to wzniosły, ale dość naiwny, usprawiedliwiony poniekąd przez okoliczność, że „sama rzecz jest jeszcze nowa”. Bo słońce przecież także zachodzi, a po zapadnięciu zmroku opary powracają. Hölderlin ze zgrozą i jako „czas marny” opisywał „noc bogów”, epokę, w której, jak rzecz nazwał rozmiłowany w jego poezji profesor Heidegger, „w dziejach świata wygasł blask boskości”. Współcześni Europejczycy, przynajmniej niektórzy, czytają Chleb i wino z nieufnością, bo mają raczej wszelkie powody przypuszczać, że źródłem przynajmniej części ich kłopotów bywa tej boskości zdecydowany nadmiar. Znacznie bardziej niebezpieczna wydaje im się owa „noc oświecenia” – gdy zasypia rozum.
Ale i noc mija. Kto wie? Może prawdziwe oświecenie mamy dopiero przed sobą?
W sporej części krajów, które kiedyś nazywano wielką Grecją, ludzie noszą teraz miano chrześcijan, w istocie jednak wcale się nie zmienili, a od czasu kiedy żyli tam ślepi ze szczętem poganie Platon i Cyceron, stali się zapewne ludźmi znacznie gorszymi.
(1786)
Czy chrześcijaństwo uczyniło ludzi „znacznie gorszymi”? Obowiązująca nad Wisłą – i nie tylko nad Wisłą – wizja historii jest oczywiście zupełnie inna. Zwłaszcza niektórzy ateiści gotowi są nawet na męczeńską śmierć (oczywiście cywilną) w obronie przekonania, że choć Jezus z Nazaretu zapewne ani nie był synem dziewicy, ani nie zmartwychwstał, to przecież jego przesłanie wyniosło ludzkość na nieznane wcześniej wyżyny moralności: „W momencie zaistnienia chrześcijaństwa – pisał „laicki papież kultury włoskiej” Benedetto Croce – ożywiła się świadomość moralna, doznała uniesienia i wstrząsu, przyjmując nową postać, którą znaczyły teraz żarliwość, a zarazem ufność, połączone z poczuciem zawsze czyhającej pokusy grzechu oraz z mocą przeciwstawienia się jej zawsze i jej przezwyciężenia, świadomość pokorna i dumna, w pokorze odnajdująca radość, a w służbie Panu pogodę ducha i spokój”.
Że co? Że wojny religijne, nieznane starożytności, prześladowania, że inkwizycja, że Ciemności kryją ziemię – no, tak, tak, tak, nikt temu nie przeczy, ale przecież – po pierwsze to było dawno temu, a po drugie… To wszystko nie dlatego, powiadają apologeci, że staliśmy się chrześcijanami, ale dlatego że staliśmy się nimi za mało. „Nie ma nic lepszego na świecie, nic bardziej porywającego i godnego czci – ogłosił Leszek Kołakowski – aniżeli wezwanie Jezusa Chrystusa, i nic bardziej nam nie przystoi, jak wstydzić się, że tak niewielu jest (jeśli w ogóle są), co temu wezwaniu umieją sprostać”.
Czy kiedyś mu sprostamy? Staniemy się chrześcijanami naprawdę? Żydzi czekali i czekają na Mesjasza, katolicy na dobrego papieża, który wraz z dobrymi biskupami i dobrymi księżmi zaprowadzi katolicyzm „z ludzką twarzą”. Kiedy to nastąpi? W latach osiemdziesiątych krążył w Polsce taki oto dowcip: „Pytanie: Jaki jest najlepszy ustrój na świecie? Odpowiedź: Komunizm. – ???!!! – No tak, trzeba tylko jakoś przetrwać pierwszych 1000 lat”. Z chrześcijaństwem przetrwaliśmy już dwa razy dłużej…
Piszę to w przededniu konklawe. Czy nowy papież przybierze imię Aleksander, ale nie na cześć niesławnej pamięci Aleksandra VI, Rodriga Borgii, lecz pamięci jak najchwalebniejszej Aleksandra Dubčeka, jedynego sprawiedliwego wśród komunistycznych genseków, któremu zamarzył się obdarzony „ludzką twarzą” komunizm? Cóż… Jeśli zdecyduje się na inne imię i inną drogę, to przecież nic straconego. Kiedyś nadejdzie przecież następne konklawe, a wtedy… A potem kolejne… Skoro już przetrwaliśmy te dwa tysiące lat, to i tak najgorsze mamy przecież za sobą.
W gabinecie osobliwości króla Francji znajduje się teraz pewna małpa, różniąca się od wszystkich innych małpich gatunków nader urodziwym nosem, bardzo podobnym do ludzkiego. Pisarz, od którego zaczerpnąłem tę wiadomość, jest zdania, że owa małpa przez to swoje podobieństwo do człowieka stanowi prawdziwe upokorzenie dla dumy tegoż. To jednak nie ma wielkiego znaczenia, dopóki małpy, nawet gdyby posiadały nosy watykańskiego Apolla, nie umieszczają ludzi w swoich gabinetach osobliwości.
(1788)
Przyzwyczailiśmy się do tego, że to my, ludzie, tworzymy rozmaite gabinety osobliwości, ogrody zoologiczne, akwaria i parki safari, w których ku naszej uciesze trzymamy rozmaite stworzenia, postrzegane jako niższe, a zatem takie, które winny nam służyć – nie tylko jako pożywienie, ale i źródło rozrywki. Co prawda już Montaigne podejrzewał, że różnice dzielące człowieka od zwierzęcia nie są tak wielkie, jak czasem mogłoby się wydawać, ale rzeczywiście: jak dotąd, nasi „bracia mniejsi” nie zamykają nas w gabinetach osobliwości, choć niekiedy w ogrodach zoologicznych wodzące za nami wcale nie bezmyślnym wzrokiem szympansy każą zadać sobie niepokojące pytanie, kto z kogo w tym teatrze ma więcej radości. Z pierwszych odwiedzin w krakowskim ZOO – pod koniec lat 60tych ubiegłego wieku – najlepiej zapamiętałem napis umieszczony przed klatką z gorylem: „Zachowuj się tak, by nie było wątpliwości, po której stronie znajduje się małpa”. Najwyraźniej czasem takie wątpliwości się pojawiały.
Ale fakt jest faktem: to my na tej Ziemi rozdajemy karty. Czy tak będzie zawsze? W czasach Lichtenberga inny scenariusz był słabo wyobrażalny, ale spostrzeżenie zapisane przezeń w jednym z Brulionów warto potraktować jako przestrogę uniwersalną: „Amerykanin, który odkrył Kolumba, dokonał bardzo niedobrego odkrycia”. Mnożą się ostrzeżenia przed Sztuczną Inteligencją, która być może kiedyś zawładnie Ziemią tak samo, jak zrobił to homo sapiens, a wówczas, sprowadziwszy człowieka do parteru i wytrzebiwszy większość z nas, stworzy jakieś rezerwaty, w których znajdą się resztki naszego gatunku. Może nawet pozwoli tym niedobitkom prowadzić kasyna gry, jak biali pozwolili to czynić Indianom w Ameryce Północnej.
Wówczas okaże się, jak niesłuszne było nasze przekonanie, że to człowiek jest „koroną Stworzenia”. No bo niby dlaczego miałby być? Może Spinozjańskiemu Bogu, Goetheańskiej Naturze, Heglowskiemu Duchowi zależy wyłącznie na tym, by swoją zdolność myślenia, świadomość, skupić w jednym, możliwie niewielkim ośrodku i jest Jej/Mu całkiem obojętne, czy nośnikiem tejże będzie organiczny mózg czy elektroniczna maszyna. Oczywiście: maszyna nie może „wyewoluować” tak, jak wyewoluował ludzki mózg. Co ciekawe, Lichtenberg, choć „ewolucja” była wówczas jeszcze tylko pewną intuicją, przeczuł sam problem: „W zwyczajne ludzkie rozważania na temat istoty, która zrodziła świat, miesza się najwyraźniej wielka ilość nabożnego i obcego filozofii głupstwa. Okrzyk: «Cóż to musi być za istota, która to wszystko uczyniła!» niewiele jest mądrzejszy niż wołanie: «Cóż to musi być za kopalnia, z której wydobyto Księżyc!» Albowiem najpierw należałoby zapytać, czy świat w ogóle został stworzony, potem zaś, czy istota, która go stworzyła, byłaby w stanie stworzyć mosiężny repetier. To znaczy stopić mosiądz, przekuć w blachę, podzielić ją na kółka, a następnie je oszlifować. Nie sądzę, tego dokonać może jedynie człowiek”.
I być może do tego był Naturze potrzebny – „brakujące ogniwo” między małpą a Sztuczną Inteligencją.
Lekkomyślność jednej klasy naszych rodaków zaostrza z pewnością bystrość innych.
(1790)
„Polaryzacja”, jak wszystko na to wskazuje, nie jest wcale wynalazkiem naszej współczesności. Jednak dziś, w czasach wciąż jeszcze w miarę wolnych wyborów, lekkomyślność jakiejś klasy obywateli może mieć skutki znacznie bardziej dramatyczne niż za czasów monarchii, nawet monarchii konstytucyjnych, kiedy ci obywatele nie mieli na ogół wiele do gadania, niewiele więc byli w stanie tą swoją lekkomyślnością zepsuć.
Z drugiej strony polaryzacja wydaje się zjawiskiem w gruncie rzeczy naturalnym, a wręcz niezbędnym. Przeciwieństwa, napięcia między biegunami są w istocie siłą napędzającą świat, wojna – zauważono już wieki temu – jest „ojcem wszech rzeczy”. Yin i yang, diabeł, który wedle słów Mefistofelesa okazuje się „tej siły cząstką drobną, co zawsze pragnie zła i zawsze stwarza dobro”, czyli, jak Goethe napisze gdzie indziej, depcze miech organów, na których gra Pan Bóg. „Good is Heaven. Evil is Hell“, konstatował William Blake, ale: „Evil is the active springing from Energy“. Można tak w nieskończoność.
Dlatego modne dziś, wręcz rytualne narzekanie na „polaryzację społeczeństwa”, czy „zmęczenie duopolem” to nonsens czystej wody. (Ciekawe skądinąd, że najbardziej „zmęczony tym duopolem” jest Drugi Obywatel RP, który swoją pozycję temuż właśnie duopolowi zawdzięcza). Niespolaryzowane jest społeczeństwo Korei Północnej, z czego dla jej obywateli nie wynika wiele dobrego. Z młodości pamiętam hasło „moralno-politycznej jedności Narodu”, ukute w Gierkowskiej Polsce, które oznaczało po prostu, że „przewodzi Partia”, jak to głosiły hasła wypisywane wielkimi literami w różnych miejscach. Także ewangeliczne ut unum sint nie wróżyło słuchaczom niczego dobrego, bo wiadomo, co Przypowieść o Siewcy obiecywała tym, którzy z tego unum chcieliby się wypisać. Coraz więcej w świecie sił, które „polaryzację” chciałyby zastąpić taką właśnie „jednością moralno-polityczną”, skrojoną naturalnie wedle ich własnych gustów i pomysłów, więc się tą paskudną „polaryzacją” cieszmy, póki możemy.
Najbardziej chyba rozpowszechniona polaryzacja społeczna to, być może, ta opisana przez Leszka Kołakowskiego pod postacią „kapłana” i „błazna”. Jedna część każdej społeczności, chce by wszystko pozostało, jak było, druga chce wszystko zmienić. Ta pierwsza sądzi, że Wiek Złoty już był i trzeba robić wszystko, by do niego wrócić, a przynajmniej nie pogarszać stanu rzeczy, ta druga, że jest on dopiero przed nami. Czasem pojawiają się jeszcze tacy, którzy jak książę Salina proponują rozwiązanie kompromisowe: chcieliby wszystko zmienić, aby wszystko pozostało po staremu.
Świat oczywiście się zmienia, raz szybciej, raz wolniej. Niekiedy w następstwie gwałtownych rewolucji, przed którymi przestrzegał Paweł Jasienica, posługujący się w swym opisie historii metaforą zardzewiałego mechanizmu zegarowego, który zacinając się i okrutnie zgrzytając, jakoś jednak działa i posuwa sprawy naprzód, a nieszczęście zaczyna się wtedy, gdy ktoś wpada na pomysł jego szybkiej i radykalnej naprawy. Tu znów warto wsłuchać się w Lichtenberga: „[…] Nie należy burzyć budynku, który jest trochę niewygodny, narażając się przez to na większe jeszcze niewygody. Należy czynić niewielkie ulepszenia”.
Polaryzacja nie jest zatem niczym złym, jest czymś oczywistym i płodnym, tak jak oczywiste jest, że postrzegana z żabiej perspektywy, przypomina rażącą niekiedy nasze poczucie estetyki kłótnię w rodzinie, w której mama zarzuca tacie lekkomyślność, lenistwo, głupotę, rozrzutność, tata mamie nie może darować, że „zupa była za słona”, dzieci zaś głośno domagają się podwyżki kieszonkowego. To właśnie zgrzyt tego mechanizmu, wspomnianego przez Jasienicę.
Jak jednak rozstrzygnąć, która „klasa naszych rodaków” ma w danym momencie rację? Czy jest jakiś sposób, by tę Lichtenbergowską „lekkomyślność” i „bystrość” zdefiniować? Pewnym kryterium mógłby tu być stosunek do wolności – niezbędnego warunku wstępnego funkcjonowania współczesnych społeczeństw w ogóle. Słuszne wydaje się niekiedy podejrzenie, że klasie „lekkomyślnej” na tej wolności nie bardzo zależy i chciałaby się jej wyzbyć, zamienić ją na przykład na „bezpieczeństwo” – najczęściej urojone. „Wolność” nie jest jednak pojęciem jednoznacznym. Zauważmy, że „rewolucja konserwatywna”, której celem jest – tak się przynajmniej wydaje jej przeciwnikom i „na zdrowy rozum” – drastyczne ograniczenie właśnie wolności, dokonuje się w imię tejże. Tyle że „rewolucjoniści konserwatywni” mają tu na myśli przede wszystkim wolność niepłacenia podatków i trzymania w szufladzie rewolweru – którym niestety może posłużyć się także latorośl „wolnościowca” w celu wyjaśnienia szkolnych nieporozumień. Niektórym spośród „rewolucjonistów konserwatywnych” chodzi też zapewne o tzw. wolność prawdziwą, o której sporo pisali Jan Paweł II i ks. Tischner. Trudno te perspektywy pogodzić: dla liberała wolność, o której mowa w Centesimus annus, to autorytaryzm katolicki, zarządzany przez biskupów, dla tych ostatnich z kolei wolność liberała to – również zgodnie z ową encykliką – „ukryty totalitaryzm”. Tak zwanymi pojęciami nieostrymi można manipulować do woli.
W sporach tego rodzaju nie ma przy tym żadnej szansy na znalezienie bezstronnego rozjemcy. Lichtenberg: „Wszelka bezstronność jest czymś sztucznym. Człowiek zawsze jest stronniczy, i bardzo zresztą słusznie. Nawet bezstronność jest stronnicza. Wywodził się ze stronnictwa Bezstronnych”. Konflikty rozstrzyga się albo przemocą, albo – w społecznościach bardziej cywilizowanych – kartką wyborczą, co naturalnie samego sporu nie usuwa. A „klasa”, która akurat przegrała, dyszy żądzą zemsty. I oczywiście uważa drugą połowę rodaków za skrajnie „lekkomyślną”.
Ulubionym argumentem jest w takich wypadkach zarzut, że ta „lekkomyślna klasa” wcale nie idzie za głosem własnych przekonań, lecz daje się manipulować jakimś innym, tajemniczym i ukrytym siłom, niekiedy zwanym dość paradoksalnie siłami „określonymi” albo nawet „wiadomymi”. Strajkujący w latach osiemdziesiątych robotnicy wedle ówczesnej propagandy tak naprawdę wcale nie byli przeciwnikami partii komunistycznych, bo przecież było niemożliwe, by występowali przeciwko własnym interesom, realizowanym najlepiej przez te właśnie partie, nazywające się często nie inaczej jak „robotniczymi”. Ulegali jedynie – „lekkomyślnie” – wrogim podszeptom Wolnej Europy i rozmaitych „politykierów”. Jeszcze przed wyborami w czerwcu 1989 roku niejaki pan Barański z Dziennika Telewizyjnego wypytywał „przypadkowych przechodniów”: „Głosuje pan zgodnie z własnym wyborem czy tak jak kazali?” Ten „własny wybór” oznaczał oczywiście głosowanie na PZPR. Argument ten powrócił niespodziewanie całkiem niedawno, kiedy to zdaniem duchowych synów pana Barańskiego z „Wiadomości” TVP przeciwnicy PiS-u wcale nie byli w gruncie rzeczy przeciwnikami PiS-u, bo przecież to on ofiarował Narodowi „500 plus” i w ogóle pragnął mu przychylić nieba, a jedynie – znów „lekkomyślnie” – dawali posłuch wrogim namowom TVN, Gazety Wyborczej i Tuska. To zatem bardzo stara technika manipulacji: „Twoje poglądy są tak naprawdę twoimi poglądami, jeśli są zarazem naszymi poglądami. Jeśli nie, zostały ci, biedne dziecko, podsunięte przez kogoś innego, a ty byłeś zbyt mało rozgarnięty i zbyt lekkomyślny, by to zauważyć”. Zwolennicy strony przeciwnej nie pozostawali dłużni adwersarzom, dziwiąc się, jak można dać sobie wciskać taki kit, jaki swoim słuchaczom wciskało Radio Maryja, a swoim widzom „TVPiS”.
Jeszcze raz: Kto jest zatem „lekkomyślny”, a kto „bystry”? Jakimś testem, choć bardzo nieprecyzyjnym, byłoby tu posiadanie tego, co określa się czasem zdolnością „krytycznego myślenia”. To jednak kolejne pojęcie bardzo nieostre. Pomocna może nam tu być wszakże znów definicja samego Lichtenberga: krytyczne myślenie to jego zdaniem nic innego jak zdolność oswojenia się z przekonaniem, że „wszystko może być inne, niż to sobie wyobrażamy”. A obejmuje to także nasze najświętsze pewniki, nie wyłączając uwielbienia dla naszych idoli.
Trzeba postawić pytanie, kto jest, a kto nie jest zdolny do krytyki własnych bożków, przywódców i przewodników, a przede wszystkim własnych aksjomatów i wiar. „Wierzyć – definiuje celnie Krzysztof Pomian – to uznać jakiś przedmiot mowy za rzeczywisty tylko dlatego, że uznał go za taki inny podmiot jednostkowy lub zbiorowy, który daje temu wyraz słownie lub czynnie i który jest dla tego, kto wierzy, gwarantem realności tego przedmiotu, autorytetem”. I tu „błazen” będzie miał na ogół przewagę nad „kapłanem”, bo błazenada z samej swej istoty jest sprzeciwem wobec autorytetów, kapłaństwo zaś – również ze swojej istoty – osadzone jest zawsze w pewnej hierarchiczności, w gotowości ślepego podporządkowania się autorytetom. „Błazen” jest z natury wywrotowcem, „kapłan” ze swej natury – czcicielem.
Ale… Społeczności rządzone przez błaznów bywają równie nieszczęśliwe jak te pozostające pod panowaniem kapłanów. Ogarnięty rewolucyjnym terrorem Paryż jest miejscem co najmniej tak samo – a może nawet bardziej – odrażającym jak Kalwińska Genewa. Współcześnie przedsmak takich błazeńskich rządów daje „polityczna poprawność” i cancel culture.
Strzeżmy się nie tylko kapłanów, strzeżmy się także błaznów, którzy marzą o tym, by zostać kapłanami.
Więcej na:
Tadeusz Zatorski

„Strzeżmy się nie tylko kapłanów, strzeżmy się także błaznów, którzy marzą o tym, by zostać kapłanami.” Ta myśl i aforyzmy Lichtenberga przed zaprzysiężeniem na prezydenta człowieka, o którym nie wiadomo jakim wynikiem wygrał wybory i czy w ogóle je wygrał, sa najlepszym drogowskazem dla nas, zdumionych obserwatorów zmierzchu demokracji w Polsce.
Aha – w przeddzień zaprzysiężenia nowego prezydenta, ustepujacy Duda dokonał oceny swojej prezydentury : „Moje 10 lat oceniam na piatkę”. To nie jest dowcip dekady a żałosny skowyt małego człowieka. Ten osobnik nie pasuje do roli kapłana ani nawet błazna. Tworzy niepowtarzalną klasę „polityków”, przez znanego pisarza określoną jako „debil”.
Obrony Oświecenia nigdy dosyć, zwłaszcza że od dekady żyjemy w aurze romantycznej czkawki (rok 2022 był rokiem romantyzmu!). Nowy prezydent zaczyna inauguracje od wizyty na Jasnej/ciemnej Górze, wie przecież od Mickiewicza: „że w tak wielkiem dziele
Dobrze, kto z Bogiem poczyna;
Dano więc na mszę w niejednym kościele”.
Co się zaś tyczy dystynkcji Kołakowskiego, nie wiem, czy obowiązuje w czasach, kiedy kapłan błaznuje, a błazen kapłani? Ludowi polskiemu przecież wszystko jedno; lubi iwenty i daje się manipulować jednym i drugim.
.
Okryłem Lichtenberga dzięki niezawodnemu jako dostarczyciel niezbędnej do znośnego życia strawy intelektualnej najwyższej próby Tadeuszowi Zatorskiemu, możliwe, że dzięki jego zaskakującej książce Krnąbrne dzieci wieku świateł. Przetłumaczona przez Zatorskiego – chciałoby się powiedzieć „ofiarowana polskiemu czytelnikowi” – Pochwała wątpienia Lichtenberga to obowiązkowa pozycja na półce każdego, kto lubi do książek sięgać po inspirujące myśli. Mówiąc żartobliwie – świetna alternatywa wobec Biblii.
Oświecenie wymaga promowania, bo nadal żyjemy w wieku ciemności. Można nawet powiedzieć, że ciemność napiera i sięga po najwyższe stanowiska państwowe. Niestety poprawność polityczna nie stwarza oświeceniu zbyt wielkich szans. Jakie szanse na przebicie się do świadomości społecznej mają Lichtenberg i Zatorski wobec 10 tys. „ambon” i naszego kulturalnego „niewtrącania się” w spory światopoglądowe? Sporu jakoś jak na lekarstwo, raczej wszechobecny, nużący i coraz bardziej bełkotliwy monolog przeciwników oświecenia. Kurczący się kawiarniany stolik Studia opinii to jedno z ostatnich miejsc – a może ostatnie – gdzie ten spór czasem nieśmiało jeszcze pobrzmiewa. Od innych stolików czy stołów takich krnąbrnych autorów jak Tadeusz Zatorski gonią – czego niejednokrotnie doświadczał. Wolność wyznania stała się w praktyce wolnością „ociemniania” wspieraną przez państwo i przez dyskretne milczenie tzw. elity intelektualnej.
Ciekawa i trafna refleksja: „Kurczący się kawiarniany stolik Studia opinii….” Wydaje się, że to odbicie kierunków współczesnej dyskusji publicznej.
Nie martwiła bym się 'kurczącym stolikiem’ naszego portalu, bo starych ludzi ciągle przybywa i – wbrew pozorom – chcą mieć swoje media.
Uczta dla czytelnika.
Nie zgodziłbym się tylko z atakiem na „krytykę duopolu”.
Otóż nie ma ona wcale charakteru nawołującego do Wielkiej Zgody Narodowej, która pozbawiłaby nas owego twórczego fermentu później opisywanego.
Wręcz przeciwnie – sednem jej jest zarzut braku pluralizmu i przypisywanie w ramach duopolowej wojny do jednego bądź drugiego wrogiego obozu, gdzie spór jest raczej personalny niż ideologiczny, a przez to jałowy.
Skupiony na tym „kto kogo” a nie „co i jak”, że o „po co?” nie wspomnę.
Prapoczątki duopolu położono we wczesnych latach 90-tych. Obóz demokratyczno-liberalny, w tym głównie Unia Wolności i wielu działaczy państwowych po stronie lewicy budowało nowy ustrój poszukując i próbując udzielac odpowiedzi na pytanie: „Jaka Polska?”. Wówczas tzw. prawica (niewiele mająca zresztą wspólnego z prawicą a raczej z kołtunerią katolicko-nacjonalistyczną) ustami bodajze Jana Olszewskiego sfromułowała swoje credo pt.: „Czyja Polska ?” ( co oznaczało „nasza: czyli prawicowa). Ten sposób myslenia wzmocnił się i przetrwał do dzisiaj począwszy od 2001 roku kiedy powstały PO i PiS. Donald Tusk, po 2007 r. wspierając polaryzację i nie mając pomysłu na Polskę przyjął pisowskie pole sporu w zakresie „Czyja Polska”. W tym sensie, nie korzystając z wybitnych POlaków, ekspertów, menedżerów i doradców, Donald Tusk nakręca polaryzację oddając pole coraz bardziej rozzuchwalonej prawicy, w tym bunatnej KOnfederacji, Braunowi i faszuzaującemu sie coraz bardziej PiSowi. To oddanie pola sporu z dyskusji o tym jaka ma być Polska, zamiast czyja, skutkuje coraz bardziej fatalnie dla naszego kraju. W tym sensie doprowadziło to nie tyle do wygrania wyborów prezydenckich przez prawą strone, ale do wygrania przez tę stronę liczenia głosów. Koalicja demokratyczna na czele z Tuskiem zaakceptowali ten fakt, a może wcale nie chcieli wygrac liczenia głosów ? W każdym razie to co zrobił Tusk wraz z koalicją w okresie od grudnia 2023 r. do maja 2025 r, jest celowym i świadomym działaniem na rzecz porażki sił demokratycznych w dążeniu do wpływu na losy kraju.