26.10.2025

Gdyby demokracja była dyscypliną sportową, nasze szanse na srebro czy złoto byłyby znikome. Prawdę powiedziawszy, ci, którzy dostają się na podium, też częściej słyszą dziś gwizdy niż oklaski. Amerykanie nie mają rządów, mają administrację, bo jak rząd, to i poddani. U nas jest rząd i obywatele, ale to są obywatele wiecznie marzący o lepszych rządach. Pojawia się zatem pytanie, czy Polacy mogą się wybić na demokrację?
Najpierw definicja, czyli pytanie, czy wszyscy tak samo rozumiemy słowo „demokracja”. Założenie koszulki z napisem „konstytucja” jest znacznie łatwiejsze niż zastanawianie się nad tym, co jest konieczne, żeby demokracja była rzeczywiście demokracją, a nie teatrem pozorów.
W zapisanej przez Tukidydesa mowie pogrzebowej Peryklesa czytamy:
„Nazywa się ten ustrój demokracją, ponieważ opiera się na większości obywateli, a nie na mniejszości. W sporach prywatnych każdy obywatel jest równy w obliczu prawa; jeśli zaś chodzi o znaczenie, to jednostkę ceni się nie ze względu na jej przynależność do pewnej grupy, lecz ze względu na talent osobisty, jakim się wyróżnia; nikomu też, kto jest zdolny służyć ojczyźnie, ubóstwo albo nieznane pochodzenie nie przeszkadza w osiągnięciu zaszczytów. W naszym życiu państwowym kierujemy się zasadą wolności. W życiu prywatnym nie wglądamy z podejrzliwą ciekawością w zachowanie się naszych współobywateli, nie odnosimy się z niechęcią do sąsiada, jeśli się zajmuje tym, co mu sprawia przyjemność, i nie rzucamy w jego stronę owych pogardliwych spojrzeń, które wprawdzie nie wyrządzają szkody, ale ranią. Kierując się wyrozumiałością w życiu prywatnym, szanujemy prawa w życiu publicznym; jesteśmy posłuszni każdoczesnej władzy i prawom, zwłaszcza tym niepisanym, które bronią pokrzywdzonych i których przekroczenie przynosi powszechną hańbę.”
Piękne, ale jak wiemy, ta ateńska demokracja ostatecznie przegrała i trzeba było tysiącleci, żeby do tej koncepcji powrócić.
Dziś częściej mówimy o demokracji parlamentarnej albo o demokracji republikańskiej. System reprezentacyjny oparty jest z konieczności na partiach politycznych, których zazwyczaj jest całe mrowie, więc stosuje się różne sztuczki, żeby przynajmniej troszkę ograniczyć ten bałagan, ale z grubsza biorąc, wszystkie te partie deklarują się albo jako lewicowe, albo jako prawicowe i wszystkie charakteryzuje żądza władzy.
Raz na cztery lata wrzucamy do urny nasz głos i szary obywatel ma pełną świadomość, że spełnił swój obywatelski obowiązek, ale jego faktyczny wpływ na rządy w państwie jest, praktycznie rzecz biorąc, zbliżony do zera.
Trudno sobie wyobrazić system parlamentarny bez partii politycznych, a równocześnie trudno sobie wyobrazić partyjną rywalizację o władzę bez demagogii i fanatyzmu.
Z definicji Peryklesa na dwie rzeczy chciałbym zwrócić uwagę – „równi w obliczu prawa”, co jest podstawowym warunkiem wolności, oraz ocenę drugiego człowieka wedle jego talentów i (dodajmy) charakteru.
Partyjna struktura sceny politycznej nie czyniłaby w takim stopniu karykatury ze współczesnej demokracji, gdyby zasada merytorycznej, a nie plemiennej oceny drugiego człowieka obowiązywała na samym dole. To zaś, jak sądzę, możliwe jest dopiero, kiedy samorząd jest samorządem.
Kiedy rząd centralny jest ważniejszy od samorządu, żyjemy w przekonaniu, że nasze życie zależne jest od wyboru „dobrego pana”. Kiedy wójt czy burmistrz miasteczka częściej myśli, jak zdobyć dotacje na to czy tamto, niż jak wzmocnić lokalną przedsiębiorczość, to cenionym w gminie talentem jest przebiegłość, umiejętność zdobywania właściwych znajomości wśród decydentów piętro wyżej, dworskie podchody wobec rządzących. Demokracja na poziomie samorządu lokalnego zaczyna przypominać socjalistyczną gospodarkę, a nie zrzeszenie wolnych ludzi zabiegających o to, żeby bogacić się razem. Partie mające największą siłę w parlamencie – zarówno te lewicowe, jak i prawicowe – o podstawowym znaczeniu samorządu mówią głównie, kiedy są w opozycji. Zdobywając władzę, nieodmiennie centralizują i fundusze, i decyzje.
Kiedy organizowano pierwsze przygraniczne regiony gospodarcze, szybko odkryto, że sprawy, które na przykład w Niemczech załatwiał wójt, we Francji wędrowały na biurko ministra (i to niezależnie, czy w Paryżu był rząd lewicowy, czy prawicowy). To oczywiście nasuwa podejrzenia, że katolicka kultura życia społecznego ma poważne trudności z akceptacją demokracji i większe skłonności do centralizmu.
Czy lewica kocha centralizm bardziej niż prawica? To ciekawe pytanie, bo samo pojęcie lewicy (podobnie jak i prawicy) jest mętne, i ta lewicowość czy prawicowość może przybierać bardzo różne postaci. Ogólna tendencja jest jednak wyraźna – lewica ma mentalność kosiarki do koszenia trawy i w zapale wyrównywania wszystkiego lubi zarówno zabierać, jak i rozdawać, a to wymaga centralizmu, czyli ograniczenia uprawnień samorządów lokalnych.
Efektem jest zmienianie ludzi wolnych w poddanych marzących o dobrym panu. Kiedy wielkie partie polityczne obiecują, że dostarczą dobrego pana, to znaczy, że politycy uznali, iż pogodziliśmy się z faktem, że jesteśmy raczej poddanymi niż obywatelami.
Mam wąskie pole obserwacji mojego miasteczka i rozmów z mieszkańcami innych gmin. Zainteresowanie samorządem lokalnym jest, delikatnie mówiąc, niewielkie – raczej roszczeniowe niż sprawcze. To samo ze szkołami – rodzice oczekują, że szkoła dziecko przechowa i wychowa. Nasze szkoły to nie są szkoły oparte na talentach poszczególnych nauczycieli; nauczyciel jest dobry, jeśli realizuje program i sprawnie wywiązuje się z obowiązków biurokratycznych.
Kiedy wieś zaczęła się wreszcie emancypować, szkolnictwo wiejskie było bardziej zależne od komitetów rodzicielskich niż od ministra. To rodzice zabiegali o to, żeby ich dzieci miały najlepszych nauczycieli. Wychodziło to raz lepiej, raz gorzej, ale były to decyzje oddolne, podejmowane przez ludzi wolnych.
Gdzie zgubiliśmy apetyt na wolność? Dlaczego ta nasza demokracja jest tak potwornie kulawa?
Być może jednym z powodów jest nasza nieumiejętność zbiorowego działania, przygotowywania projektów, dyskusji kończących się konkretnymi decyzjami, z których wynikają czyny.
Decyzje zostawiamy innym, samodzielne finansowanie naszych marzeń ograniczamy do minimum, a to akurat jest potężny wiatr w żagle lewicowych partii.
A nasza, pożal się Boże, prawica? Spętana katolicką tradycją wyje: „Dajcie mi władzę, a ja was urządzę”.
Wydaje się, że jest coraz gorzej, i to nie tylko u nas, w Polsce. Oczekiwanie oceniania drugiego człowieka nie ze względu na jego/jej przynależność do pewnej grupy, lecz ze względu na talent osobisty, jakim się wyróżnia, brzmi jak kiepski żart. Żyjemy w politycznych gettach, w których szaleje wścieklizna. Grupowe poglądy stają się ważniejsze niż wspólne cele. Debatujemy o sprawach wielkich, ignorując sprawy małe, które w codziennym życiu okazują się najważniejsze.
Elity w odległych centrach chcą decydować o sprawach, które powinniśmy rozstrzygać sami. Ale czy chcemy? Czy gdzieś tli się marzenie o wybiciu się na demokrację? Czy też pogodziliśmy się z faktem, że w katolickim kraju demokracji nie było, nie ma i nie będzie?
Nie sądzę, że powinniśmy kierować wszystkie nasze pretensje pod adresem zawodowych polityków i wielkomiejskich elit. Brak zainteresowania działaniem samorządu lokalnego to poważny problem lokalnych mieszkańców.
System komunistyczny był systemem państwowej pańszczyzny, która była imponująco niesprawna. Komunizm upadł głównie z powodu swojej niewydolności, ale nie wiedzieliśmy, co zrobić z wolnością. Elity mają pretensje do narodu, naród do elit, jest znacznie lepiej – mamy lepsze drogi, mamy samochody, mamy supermarkety, z których wychodzimy z wózkami pełnymi towarów. Nie mamy demokracji. Nie czujemy takiej potrzeby.
Idę kiedyś do lokalnego sklepu, przed wejściem stoi dwóch mężczyzn z jedną butelką piwa. Z odległości kilku metrów słyszę krzyk:
– Jezus, kurwa, czy ty nic nie rozumiesz?
Jezus pokręcił głową i odpowiedział, że nie.
Pomyślałem, że to jest właśnie wzór dyskusji naszych elit z narodem i że poziom radykalizacji elit wydaje się rosnąć szybciej niż poziom radykalizacji narodu.
Kiedy ich mijałem, poprosili o subwencję na piwo. Jak się okazało, obaj byli na kuroniówce, a spór toczył się o sprawy wagi państwowej. Nie byłem pewien, czy dodatkowa butelka piwa ułatwi stronom dotarcie do konstruktywnych wniosków, ale subwencji użyczyłem.
P.S. Jest nowy sondaż. Wysoki wynik partii Grzegorza Brauna
CBOS zbadał preferencje partyjne Polaków w październiku. Sondaż pokazuje, że najwięcej z nich popiera Koalicję Obywatelską – 31,2 proc. Na drugim miejscu znalazło się Prawo i Sprawiedliwość – 28,1 proc., a na trzecim – Konfederacja Wolność i Niepodległość z wynikiem 12,4 proc. Z badania wynika, że do Sejmu mają się szanse dostać jeszcze trzy partie: Konfederacja Korony Polskiej – 9,9 proc., Lewica – 6,5 proc., a także Razem – 5,2 proc. Progu wyborczego nie przekroczyły: PSL – 3,3 proc. oraz Polska 2050 – 2,5 proc. Sondaż został przeprowadzony w dniach 15–17 października na próbie 1000 dorosłych Polaków.
Źródło: wiadomości.gazeta/pl

Andrzej Koraszewski
Publicysta i pisarz ekonomiczno-społeczny.
Ur. 26 marca 1940 w Szymbarku, były dziennikarz BBC, wiceszef polskiej sekcji BBC, i publicysta paryskiej „Kultury”. Więcej w Wikipedii.
