05.12.2020

Teza: dostajemy ostatnią szansę na odwrócenie wielowiekowego trendu degradacji naszego państwa. Scenariusz pierwszy (preferowany) – szansy nie marnujemy, zmieniamy władzę, reformujemy państwo i wstępujemy do europejskiego państwa federacyjnego wdrażając sprawdzone, solidne wzorce zachodnioeuropejskie. Scenariusz drugi (mało realny) – szansy nie marnujemy i budujemy od podstaw nowoczesne państwo oparte o edukację i społeczeństwo obywatelskie, zrywające z tradycją katolicką i endecką. Wstępujemy do europejskiego państwa federacyjnego jako silny byt polityczno-ekonomiczno-kulturowy, który ma realny wpływ na kształt Europy. Na przeszkodzie staje 10 milionów Polaków, którzy oświadczą, że to zdrada Polski i będą gotowi przelać krew za Polskę ich wyobrażeń. Scenariusz trzeci (jeszcze realizowany) – szansa nie zostaje dostrzeżona i państwo powoli dryfuje w stronę coraz większego chaosu prawnego i instytucjonalnego. Nie zmienia tego zmiana sceny politycznej po nowych wyborach. Państwo karłowacieje na peryferiach Europy zmieniając się zbyt wolno, aby odrobić wiekowe zapóźnienia cywilizacyjne. W europejskim państwie federacyjnym roztapia się w silniejszych żywiołach i de facto realizuje dogrywkę zaborów.
Prawda, że mamy rozbudzone ambicje i oczekiwania. To przecież naturalne. Chcemy więcej. Czy mamy już tylko celebrować to, co udało się dotychczas osiągnąć? Zatrzymaliśmy katastrofę. To bardzo wielkie osiągnięcie. Ale czy to ma oznaczać rezygnację z przyszłości?
Teza: ostatnią szansę już mieliśmy, a obecnie jedynie teoretyzujemy na temat tego, jak mogła zostać wykorzystana i szukamy przyczyn, dla których tak się nie stało. Scenariusz pierwszy, ostatni, realny i preferowany, to oczywiście wariant trzeci.
Powtórzmy: Państwo karłowacieje na peryferiach Europy zmieniając się zbyt wolno, aby odrobić wiekowe zapóźnienia cywilizacyjne. W europejskim państwie federacyjnym roztapia się w silniejszych żywiołach i de facto realizuje dogrywkę zaborów.
Ten proces trwa już kilkadziesiąt lat, choć oczywiście nie startowaliśmy z jakiegoś wybitnie wysokiego pułapu, jednak wtedy, pomimo rewolucyjnego chaosu, Polska znajdowała się w korzystniejszej sytuacji, a to dlatego, że nasz poziom wewnętrznego nieuporządkowania był bliższy temu, co wokół.
Po raz kolejny: dlaczego tak zwięźle i, w moim głębokim odczuciu, trafnie sformułowana przez Pana wizja, miałaby oznaczać narodową tragedię? Przecież to perspektywa końca nieprzytomnego błądzenia, zwidów, majaczenia, tyleż rozpaczliwych, co pozbawionych jakiegokolwiek sensu krwawych zrywów, swarów, wreszcie dreptania w miejscu. Powolny, lecz konsekwentny zanik jakichkolwiek zdolności do prowadzenia czegoś, co choćby z grubsza mogło pretendować do miana samodzielnej polityki wewnętrznej, a tym bardziej międzynarodowej, nie powinien nas napawać smutkiem czy przerażeniem, ale być źródłem pociechy — pogodnej rezygnacji z bezskutecznej szarpaniny, do której z kolei nie powinniśmy się pochopnie zniechęcać, ponieważ wydatnie przyspiesza procesy rozkładowe.
Polska to już jedynie terytorium, zamieszkiwane przez sukcesywnie topniejące plemię, niezdolne do wyłonienia struktur politycznych, mogących zagwarantować poziom organizacyjny, umożliwiający na zasadach partnerskich współudział w europejskich procesach federacyjnych. Spójność etniczna nie jest gwarantem naszej lokalnej użyteczności. Nie chodzi nawet o to, że nie jesteśmy już dla nikogo partnerem w Europie. Nie umiemy się porozumieć w tak zdawałoby się podstawowych kwestiach, jak organizacja systemu edukacji czy powszechnego lecznictwa – trzydzieści lat demokracji i polowy szpital w stolicy kraju, na stadionie piłkarskim, wybudowanym za trzykrotność sumy, jaką należałoby wydać, by postawić porównywalny obiekt w Niemczech; horrendalne pieniądze oficjalnie topione w zakupach z kamizelki, na respiratory, których nie ma i premier, odpowiadający rządowi niemieckiemu, iż Polska nie tylko nie przyjmie pomocy medycznej, ale sama jest gotowa wspierać największą gospodarkę UE w walce z pandemią. Jednocześnie Polska usiłuje torpedować politykę wspólnotową, np. wetując budżet mający chronić kraje UE przed skutkami zarazy. A przecież to jedynie wierzchołek szaleństwa, trawiącego ten kraj od trzech dekad.
Szkoda nawet energii, by namawiać w kontekście powyższego do powagi. Scenariusz pierwszy (preferowany) – szansy nie marnujemy, zmieniamy władzę, reformujemy państwo i wstępujemy do europejskiego państwa federacyjnego wdrażając sprawdzone, solidne wzorce zachodnioeuropejskie.
Serio? Kto miałby to zrobić? Jaką władzę? Co znaczy reformujemy? Dzisiaj, czy za dziesięć lat?
Co roku topimy miliardy złotych, by utrzymywać pasożytniczą organizację, otwarcie sabotującą budowę społeczeństwa obywatelskiego, gdyż zainteresowaną jedynie posiadaniem bezmyślnych wyznawców. Przecież kolejne polskie rządy doprowadziły m.in. do tego, że Kościół katolicki stał się w Polsce drugim po Skarbie Państwa posiadaczem ziemskim, mającym zasadniczy wpływ na kształt państwowego systemu edukacji powszechnej. Dyskutowane od trzydziestu lat propozycje wprowadzenia do programu nauczania rzetelnie wykładanej edukacji seksualnej, uwzględniającej współczesny stan wiedzy medycznej, skutkują niczym, a dzieci od poziomu przedszkolnego uczą się paciorka i słyszą, że homoseksualizm to zdegenerowana modowa fanaberia, zawleczona do nas ze zgniłego Zachodu.
Ludzie w tym kraju byliby gotowi zlinczować pedofila, ale pedofil przebrany za biskupa jest dla świeckiego wymiaru sprawiedliwości praktycznie nietykalny. Niemal połowa społeczeństwa uważa, że prawne umożliwienie adopcji przez pary jednopłciowe, to byłoby narażanie dzieci na instytucjonalnie usankcjonowane molestowanie, gdyż homoseksualizm i pedofilia to dla znacznej części Polaków pojęcia tak bliskoznaczne, że niemal tożsame. Kogo chciałby Pan wprowadzać do europejskiego państwa federacyjnego wdrażając sprawdzone, solidne wzorce zachodnioeuropejskie?
Kto, pracując na takim materiale społecznym, byłby zdolny w ciągu kadencji lub dwóch, odwrócić trzydzieści lat degrengolady, skutkującej obecną sytuacją? Kto takich ludzi wybierze? Po co? Żeby Polska była nowoczesna, cywilizowana? Dlaczego? Komu to potrzebne? Europie (bo przecież nie Polakom)?
Państwo karłowacieje na peryferiach Europy od trzydziestu lat. To nie nowoczesna infrastruktura drogowa, czy dostęp do Internetu tworzą podwaliny państwa, w którym panuje ład prawny i społeczny konsensus. Kto je w Polsce zbuduje? KO?
PiS jest jedynie skutkiem, nie przyczyną. Skoro zgadzamy się w tej kwestii, to nie ma sensu dłużej zaklinać rzeczywistości. Polska nie stanie się sprawnie zarządzanym państwem, mogącym wtopić się w federacyjny projekt coraz silniej integrowanej Europy. Jesteśmy ciałem obcym, niekompatybilnym z tkanką UE, też zresztą wciąż dalekiej od w pełni funkcjonalnej spójności.
Gdyby Polska miała i mogła być tym, czym chcielibyśmy, żeby była (Pański scenariusz pierwszy i drugi), to w ogóle byśmy teraz tych wariantów nie omawiali, bo ten kraj już dawno wzniósłby się na znacznie wyższy szczebel polityczno-społecznej drabiny.
Europa poradzi sobie bez Polski. Zadbają o to przywódcy krajów, zdolnych do narzucenia i utrzymania szybkiego tempa reform, również takich, które będą wymagały przełamania społecznego oporu, a będzie ich niemało. Wystarczy wspomnieć o skutkach postępującej robotyzacji kolejnych sektorów gospodarki. Ten proces przyspiesza, bo żeby choć utrzymać obecny poziom konsumpcji, niezbędne jest dalsze obniżanie kosztów produkcji. To oznacza gigantyczny skok cywilizacyjny, wywołujący potężne napięcia, którym świat musi stawić czoła. W Polsce kolejne gabinety będą nadal konsultowały politykę państwa z przedstawicielami lokalnego episkopatu. Mowa nie o następnym stuleciu, lecz zaledwie dekadzie. Niemcy już eksperymentują z dochodem gwarantowanym. Nie wiadomo na razie, w jakim to pójdzie kierunku, ale że robotyzacja całkowicie przemodeluje rynki pracy, produkcji i handlu, a zatem gospodarki w ogóle, to pewne.
Czas, który mieliśmy, został bezmyślnie roztrwoniony na jałowe dysputy o historii, lustracji, wartościach chrześcijańskich, organizację kolejnych papieskich wycieczek itp. Jak słusznie zauważyli redaktorzy NIE: Zgoda, WYPIERDALAĆ, ale dokąd?
PiS, lokalny Kościół i jego elektoraty będą zanikać, jak cała reszta polskiego eksperymentu, ale zbyt wolno, by mogło to mieć jeszcze jakiś wpływ na wyhamowywanie społeczno-politycznego rozkładu. O jego odwróceniu w ogóle nie może być mowy. To po prostu nierealne.
Będziemy jeszcze jakiś czas strugać marchewkę, patrząc, jak Rosja i Niemcy wbrew wszelkim przeciwnościom domykają kolejne wspólne projekty. Rozważać, jak też nowa administracja w Waszyngtonie lub kolejny pontyfikat odmienią oblicze tej ziemi, ale los Polski został już dawno przypieczętowany. Prawdopodobnie gdzieś za rządów SLD, gdy lewica miała ostatnią szansę na wdrażanie cywilizacyjnej kuracji, którą należało rozpocząć od przycięcia macek kościelnej ośmiornicy, ale to też już historia.
Nie ma lewicy, jest PiS i jego budyniowy aneks, KO. Jest polityczny karzeł, trzęsący rozłażącym się w szwach państewkiem, a ów karzeł, to jego grabarz i zarazem idealna personifikacja. Godzenie się z realiami to również proces wymagający czasu, rzecz prosta tego samego, którego ten kraj już nie ma.

Tadeusz Kwiatkowski
Pedagog, publicysta
Rocznik 1977. Absolwent Akademii Pedagogicznej w Krakowie. Jednostka głęboko aspołeczna. Przejawia objawy organicznego uczulenia na polski patriotyzm, pojmowany jako przekonanie o nadrzędnej roli Polski w historii, oraz tzw. polskiej racji stanu w stosunku do interesów Europy w dobie postępujących procesów globalizacji. Z przekonania i zamiłowania antyklerykał. Na razie, od blisko dwudziestu lat szczęśliwy mąż, od kilku również ojciec; od ponad dekady aktywny entuzjasta biegów długodystansowych.

Dokładnie tak 🙂 Dziękuję:) Prawda i sama prawda.
Nie spodziewałem się takiego wybuchu uczuć wobec moich myśli :). Parafrazując pewnego bohatera animowanej produkcji filmowej – też darzę Pana uczuciem Tadeuszu.
A więc jest nas już dwóch. Myślę o swoich komentarzach pod felietonem Zbigniewa Szczypińskiego jak o okrzyku rozpaczy optymisty, którego dręczy myślenie życzeniowe. Pana tekst wskazuje na równie rozpaczliwy okrzyk ale wychodzący z ust pesymisty, którego dręczy imperatyw twardego stąpania po ziemi. Poza tym siedzimy w tym samym okopie.
Pytanie: co ma zrobić 10 milionów Polaków, którzy przebywają w okolicy tych samych okopów? Nie wszyscy w taki sam sposób. Mniejszość siedzi w okopach ale większość z nich stoi obok zastanawiając się, czy dobrze zrobią siadając. Ci młodsi i ładniejsi nie wytrzymali nerwowo i poszli pomachać środkowymi palcami przed oknami miejskich kamienic.
Nasz dramat 10 milionów naszych naprzeciwko 10 milionów kosmitów nie jest jedynie naszym, polskim dramatem. To samo obserwuję na żywo w USA. W Polsce nie ma pełnej świadomości jak bardzo dramatycznie skonfliktowane jest społeczeństwo amerykańskie. Też fifty-fifty. Czytam o zyskujących siłę nacjonalistach we Francji, UK, Niemczech, Bułgarii, Słowacji, na Filipinach. O Turcji, Węgrzech, Katalonii wie każdy.
Jak to zgrabnie wyraził pan Sławek – niemal każdy „ma w swojej szafie parę śmierdzących butów”. Mamy czasy przełomu i wydaje mi się, że jeszcze nie wszystko stracone. Kiedyś wojna stawała się ujściem nagromadzonych negatywnych emocji. Dzisiaj nikt nie chce wojny bo dzisiaj każdy liczy. Taki uboczny efekt globalizacji 🙂
Patrząc jednak jedynie na Polskę z polskiej perspektywy trudno nie przyłączyć się do Pana sarkazmu i pełnego pasji obrzydzenia polskością. Może jednak spróbujmy zracjonalizować emocje. Po pierwsze, to właśnie emocje napędzają 10 milionów tych innych Polaków. Emocjami można sterować. Trzeba jedynie (i aż) przechwycić stery. Myślenie racjonalne jest po naszej stronie. Zróbmy z niego użytek. Irlandia pokazała, że ultrakatolicki kraj nie musi być skazany na odpłynięcie w nicość. Czechy pokazały jeszcze bardziej dobitnie, że można się wydobyć z najgorszych opresji i stanąć solidnie na nogi i religia w tym ani nie pomogła, ani nie przeszkodziła. No ale to piszę ja, optymista.
W porządku. Jak w obecnych polskich warunkach wyobraża Pan sobie przejęcie sterów i zarządzanie emocjami w taki sposób, by zneutralizować polityczne wpływy Kościoła?
Religie są dzisiaj głównym zagrożeniem dla całej naszej cywilizacji, dla całego świata, nie tylko Polski. Chyba nie mieliśmy jeszcze w historii ludzkości takich okoliczności, bo dotychczas, przynajmniej do czasów Oświecenia, religie stały w awangardzie postępu.
Właśnie przyszło mi do głowy pewne porównanie. Car Mikołaj II i Rasputin. Ten pierwszy jako państwo polskie, ten drugi jako polski kościół rzymskokatolicki. Podobne oddziaływanie, wpływy i skutki. 100 lat temu elity rosyjskie nie widziały innego rozwiązania jak fizycznie usunąć Rasputina. To też się odbywało w sytuacji dramatycznego zagrożenia bytu państwa rosyjskiego. Dzisiaj, po 100 latach rozwoju nauk społecznych, psychologii i ekonomii stać nas chyba na bardziej wyrafinowanie działania. Jak ja sobie to wyobrażam? Po prostu. Ktoś ogłasza, że Polska wypowie konkordat ponieważ (i tu długa lista uzasadnień). Ten ktoś ogłasza, że religia pozostaje prywatną sferą każdego obywatela i każdy obywatel ma konstytucyjne prawo do wolności wyznania i jego praktykowania. I że wszystkie religie w Polsce są traktowane na równych prawach, a każdy funkcjonariusz religijny rozliczany jest z dochodów osobistych według powszechnej skali podatkowej. Kościoły są organizacjami prywatnymi opodatkowanymi jak wszystkie inne i mającymi takie same prawa i obowiązki jak inne stowarzyszenia i fundacje. Ten sam ktoś ogłasza konieczność zrealizowania postanowień obowiązującej Konstytucji i wyegzekwowania zapisu o neutralności światopoglądowej państwa, wymieniając wszystkie dotychczasowe odstępstwa od tej zasady w ciągu ostatnich 30 lat. Ten ktoś egzekwuje zapisy konstytucyjne, usuwając katechezę ze szkół publicznych, obrządki religijne z obchodów państwowych, święta religijne z kalendarza świąt państwowych, symbole religijne z instytucji państwowych i publicznych. Na koniec ten ktoś ogłasza, że państwo jest instytucją dobra publicznego opartą o racjonalne myślenie i jakiekolwiek przejawy troski o budynki kościołów, sztukę sakralną i tzw. święta religijne wynikają wyłącznie z szacunku do tradycji i dziedzictwa narodowego. Państwo nie podziela wierzeń religijnych z ich wyznawcami ale umożliwia im ich swobodne praktykowanie (również organizowanie katechezy dla dzieci swoich wyznawców na terenie własnej infrastruktury) tak długo, jak nie będzie ono kolidować z prawami i swobodami innych obywateli. Ważne jest powtarzanie dzień i noc, że dla pojedynczego obywatela nic się zmienia w porównaniu z jego dotychczasowymi praktykami religijnymi. Będzie tak jak było dotychczas – niedzielne nabożeństwa, chrzciny, pierwsza komunia, bierzmowanie, śluby i wesela, pogrzeby, pielgrzymki, roraty, procesje itp. Jedynie zmieni się lokalizacji salki katechetycznej.
Nie dostrzega Pan tego ktosia? Ja, niestety także nie ale pytał Pan jak sobie to wyobrażam. Jednak nie machajmy jeszcze ręką na „ten kraj”. Czasy są rewolucyjne i ten ktoś może się w każdej chwili pojawić.
Tak myślałem, choć miałem nadzieję, że się mylę. Tak się rozwiewa wątpliwości i nadzieje, katalogując listę mocno spóźnionych życzeń.
Ten ktoś, to musiałaby być struktura partyjna o ogromnym i stabilnym zapleczu wyborczym. Co więcej, nawet gdyby taka partia i popierający ją elektorat istniały i zdołały wspólnie przejąć władzę, oraz wprowadzić opisywane zmiany, to i tak moglibyśmy mówić zaledwie o wstępnych warunkach bazowych, absolutnym startowym minimum. To byłyby jakieś propozycje ćwierć wieku temu. Dziś to tylko musztarda po obiedzie – nic, co dawałoby temu krajowi jakąkolwiek nadzieję na rozwój. Proszę jeszcze raz przejrzeć swoją listę marzeń – jakże nisko upadliśmy w naszych oczekiwaniach. Świat przymierza się m.in. do okiełznania fuzji jądrowej, komercyjnego zagospodarowania Księżyca, cybernetycznej rewolucji kwantowej, a my snujemy przyszłościowe wizje podstawówek bez katechetów i zgłaszamy bojowe postulaty zdjęcia krzyży ze ścian w urzędach. Zaiste, nowoczesny program reform państwowych.
Zgadzam się, że to wszystko o co jeszcze możemy powalczyć w nadchodzących latach i właśnie dlatego Polska nie ma żadnej wartej wzmianki przyszłości, również w ramach UE. Przehandlowaliśmy ją dawno temu, wmawiając sobie, że kroczymy w awangardzie demokracji. Jarosław Kaczyński i jego projekt dobrej zmiany tylko obnażył faktyczny stan państwa, na który pracowały solidarnie wszystkie ekipy po roku 1989, bo państwo rodzi się i umiera w świadomości obywateli, a tej nie sposób odczarować w ramach jednego pokolenia. Symboliczne odsyłanie Kościoła do kruchty nie odwróci biegu straconego czasu.
Po ponad 400 latach osuwania się po równi pochyłej i 25 długich latach, ale koniecznych, żeby to osuwanie zatrzymać chciałby Pan żeby w rok uzyskać atrakcyjny kraj przyszłości? To tak nie działa.
Swoją drogą, zainspirowany pańskimi tezami, rozmawiałem z moimi polskimi przyjaciółmi i ku mojemu zdziwieniu okazuje się, że jest coś na kształt zmęczenia polskością i pragnienie znalezienia się na stałe w zachodnim kręgu cywilizacyjnym bez żadnych już warunków wstępnych. Proszę mi wybaczyć, nie mieszkam już w Polsce od 2014 roku i takie nastroje wśród postępowych elit są dla mnie zaskoczeniem. Czyli rzeczywiście prezentowany przez Pana brak wiary w potencjał „polskiego projektu” jest szerzej odczuwany. Zaczynam się czuć już nie tylko jak optymista, ale jak naiwny optymista.
To nie tylko tak nie działa, to po prostu w ogóle nie działa. Mocno Pan przeholował z tymi czterystu latami i z moim rzekomym pragnieniem odwrócenia kilkusetletnich procesów w ciągu roku. Gdybym od siedmiu lat siedział za Atlantykiem (zakładam, że żyje Pan w USA), to faktycznie można by mnie posądzać o utratę kontaktu z miejscową rzeczywistością. Panu z kolei nie brak ani dystansu, ani optymizmu. Z mojej perspektywy uśmiecha się Pan jowialnie, nawołując do oczekiwania na Godota.
Nie dostrzega Pan tego ktosia? Ja, niestety także nie ale pytał Pan jak sobie to wyobrażam. Jednak nie machajmy jeszcze ręką na ten kraj. Czasy są rewolucyjne i ten ktoś może się w każdej chwili pojawić.
Nie wiem skąd Pan to wziął, ale trąci monologiem na szczycie Mont Blanc, no powiedzmy McKinley/Denali. Choć z góry widać więcej, to jednak łatwo ulec chorobie wysokościowej. Tutaj elity permanentnie cierpią z powodu niedotlenienia, gdyż nawykowo krążą w górnych partiach stratosfery, usiłując złapać Bozię za nogi. Co do mnie, to nigdy do żadnych nie aspirowałem, zwłaszcza postępowych, bo postępowanie tychże odczuwam na własnym tyłku. Nie nazwałbym Pana naiwnym, ale skoro sam tak Pan to ujął, to się nie będę spierał.
Ważne jest powtarzanie dzień i noc, że dla pojedynczego obywatela nic się [nie?] zmienia w porównaniu z jego dotychczasowymi praktykami religijnymi. Będzie tak jak było dotychczas – niedzielne nabożeństwa, chrzciny, pierwsza komunia, bierzmowanie, śluby i wesela, pogrzeby, pielgrzymki, roraty, procesje itp. Jedynie zmieni się lokalizacja salki katechetycznej.
Wspaniały program na okres przejściowy. Proszę wpadać częściej i spróbować. Aplauz na sali obrad Episkopatu Polski murowany. Tak radykalnie kreślone reformy mają tu spore wzięcie: Będzie tak jak było dotychczas. Też tak to widzę, przynajmniej do czasu, aż rozwój wypadków wymiecie lokalne towarzystwo mesjańskiego wyczekiwania. Teoretycznie pandemia powinna uświadomić tym, co zawsze jeszcze mają czas, że warto brać w rachubę również przyziemne scenariusze.
Przykro mi, sam się Pan wyautował w tej polemice. A wystarczyło czytać ze zrozumieniem i trochę doczytać (polecam prof. Sowę w kwestii 400 lat) i nie siadać do pisania po całym (wyraźnie ciężkim) dniu. Odwykłem już od braku elementarnej uprzejmości w kontaktach międzyludzkich, szczególnie w dyskusji. Powstrzymanie się od argumentów ad personam to abecadło.
A mnie nie jest przykro. Woła Pan out! tuż po tym, jak zaliczył w głowę własnym rykoszetem i teraz wychodzi na to, żem nieuprzejmy, bo piłeczka twarda. Pan zszedł z boiska kilka lat temu, po prostu lubi kibicować z daleka i to nie jest z mojej strony zarzut, tylko podkreślany przez Pana fakt.
Poprosiłem Pana o wyklarowanie scenariusza, według którego miałby się w Polsce dokonać rozdział interesów Kościoła od państwowych i co Pan zrobił? Sprokurował wizję oderwaną od realiów – ktoś się pojawia, ktoś coś ogłasza, Pan nie wie kto i jak, ale szary polski obywatel ma słuchać dzień i noc, że wszystko zostaje po staremu, tylko teraz do salki katechetycznej w inną stronę.
Ja nie rozumiem, a prof. Sowa widzi problem w dalekosiężnej perspektywie. Pan rozumie i dlatego ludzka mentalność przeskoczy raptem na zmodernizowane tory, wiodące ku państwu świeckiemu, niech no tylko ktoś się pojawi… to oczywiście musi potrwać, czego też nie ogarniam, a Pan wie, bo doczytał, a na koniec jeszcze abecadło z pieca spadło, bęc! I po rewolucji – obraza majestatu.
Przykład Irlandii jest tu bardzo wymowny. Skoro tam się udało, dlaczego miałoby się nie udać w Polsce?
Obiektywnie, właśnie tak to można podsumować. Do tego (trochę paradoksalnie) można też dorzucić cytaty z wypowiedzi Tuska.
>>Bezpiecznej Polski nie zbuduje się z ludźmi, dla których nienawiść, obsesja, kompleksy są główną motywacją działania.(2005)<< W tym też duchu pisał w 1987: >>„Polskość to nienormalność” – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi.<< Nie jestem wierzący, więc nie powiem, że cuda się zdarzają, a raczej, że np. mimo dość szerokiej wiedzy o historii pogody i zmianach klimatycznych, jej parametrach i powiązaniach, przy ciągłym jej monitorowaniu, ciągle mamy problemy z jej prognozowaniem. I jeszcze dodam, że nawet wysokie prawdopodobieństwo nie jest tożsame z pewnością.
Podzielam zdanie prof. Markowskiego – Polacy powinni ponieść konsekwencje swoich wyborów i zasmakować PIS-u do końca.
Tak, jak każda jednostka ponosi konsekwencje wyboru ścieżki edukacyjnej, zawodu, pracy, partnera, itd., tak suweren en block powinien poczuć kogo wybrał (nawet nie jeden raz) do władzy. Byłoby czymś nienormalnym, żeby niezależnie od faktu, czy wybiera się do rządzenia partię szanująca porządek prawny i konstytucyjny, czy też partię quasi neofaszystowska (neobolszewicką do wyboru) – wszystko się należało, a przede wszystkim taka sama kasa z dotacji.
Mam nadzieję, że Unia pozostanie niezłomna i konsekwentna. Najwyższy na to czas.
Uprzedzając uwagi, że jedynie część narodu tak głosuje – trudno, trzeba się było bardziej zmobilizować. Amerykanie potrafili, my nie.
A ponad 10 milionów głosujących na wiadomo kogo w ostatnich wyborach (przy takim prowadzeniu kampanii!) – mówi samo za siebie.
Ad astra
Tekst z bloga A.Szostkiewicza , z którym zgadzam się w 100%
Uważam, że najlepiej jest stąd wyjechać na zgniły zachód, do cywilizacji śmierci. I nigdy już tu nie wrócić. Proponuję przyjąć propozycję PiS do deportacji ateistów (deportować można tylko osobę przybyłą z innego państwa). Tylko mają nam dać 500 tys. euro odszkodowania i już nas nie ma. A jak nie będą chcieli dać to do Strasburga. Na 500+ ich stać to na 1000 razy więcej dla 2% obywateli kraju też.
Pozdrawiam i życzę szybkiej emigracji!
Wszystko będzie dobrze, przylecą.
Także zrelaksujcie się, ja Was wprawdzie nie kocham ale dacie radę.
PS. Panie Tadku, gdyż państwo to jest zbiór ludzi którzy powinni się wzajemnie szanować, można by spróbować, tak dla jaj i zobaczycie jak leci, zanim przylecą.