Absztyfikant
Zaraz po ślubie okazał się uczuciowym harpagonem. Czułe spacery przy księżycu zostały zastąpione chropowatą pospolitością. Serdeczny i nadskakujący przed, po przystawieniu ślubnych pieczęci – rozwiał jej złudzenia. Obnażył się. Uszło z niego powietrze i zaczął być rozdrażnionym mrukiem; kiedyś skromny i przymilny, teraz miał krwiożercze kły.
Jego poprzedni, egzaltowany romantyzm szlag trafił i dowiedziała się, że poezja, owszem, na wstępie znajomości ma sens. Niewielki co prawda i w zasadzie niepraktyczny, bo pochłania za dużo emocjonalnych kilowatów. Daje dziadowskie wyniki: niewspółmierne do kosztów i stawki. Ale sensu tego już nie ma, gdy trzeba zająć się domem, czyli nim. Kiedy należy poniechać zbędnych trosk o bachora i zadbać, by miał kawę na zapęd. Kawę ma mu robić koniecznie ze śmietanką, nie za ciepłą, nie za zimną, tylko w sam raz do picia duszkiem. Ma się rozumieć, papierosy też ma mieć na czas. Musowo z filtrem i przygotowane dla kumpli. Mimochodem dodał, że nie ma zamiaru rezygnować z kamratów, po czym stwierdził, że miłości obustronnej nie ma, że zamiast niej grasują po świecie rozczarowania, egoizmy i nieodwzajemnione uczucia, bo świat jest hodowlą dupków.
A najważniejsze – oznajmił – odtąd ma zajmować się tym, by miał wolną głowę i nie zaprzątał jej fidrygałkami, czynszem, rachunkiem za telefon, za co popadnie, głupimi pieniędzmi na głupie święta, no i żeby było posprzątane. Co oznajmiwszy, znikał w przyległym pokoju i od tego momentu datowała się jego uczuciowa absencja. Od tej pory przestał bywać na familijnych spędach, zjazdach i rodzinnych kongresach. Zamykał się w swoich problemach i siedział w gabinecie.
Ale kto go tam wie, czy siedział! Może spał albo patrzył przez lupę, oglądając pamiątki z niegdysiejszych zamiłowań, i wyobrażał sobie, co by zrobił, czego dokonał, gdyby mu się chciało ruszyć tyłek, gdyby odzyskał werwę. Utraconą tak jakoś: nie wiadomo kiedy i po co.
Gnębiło ją, że od chwili, gdy zamieszkali razem, zajmował się wyłącznie sobą. Nie znalazła więc w nim oparcia. Prawdę mówiąc, nie nadawał się do znalezienia czegokolwiek. Toteż miała w co wkładać ręce i przez co nie zasypiać. I robiła wszystko, żeby ją docenił i przestał odganiać się od niej. Oraz w trybie pospiesznym gimnastykowała się, by było na to, czy tamto.
*
I choć z każdym kolejnym latem wstępowała w nią wiara w odmianę losu, wiara ta gasła z chwilą, gdy pojawiał się w drzwiach i rozpoczynał perorować. Wchodził do kuchni i przystępował do narzekania. Jego śledczy wzrok sprytnie omiatał otoczenie. Z nagłym postanowieniem, że ma coś ważnego do zakomunikowania, chowając twarz w dłoniach, manifestacyjnie wycierał nos, co miało być pretekstem umożliwiającym zadanie mu rozdygotanego pytania o zdrowie. I pytanie takie padało: jej usta wykrzywiał grymas zaciekawienia, on zaś patrzył na nią z tym wytężonym znawstwem człowieka, który jeszcze nie wie, że urwał mu się film i ciągle gada, choć już nie ma o czym.
W łazience poustawiał swoje buteleczki z lekarstwami, torebki z ziołami, kieliszki na krople, co wyglądało tak, jakby baterią medykamentów chciał wydusić z niej współczucie; wyznał, że od dawna dokuczają mu wrzody żołądka. Presja tego widoku miała ją przekonać, że nie udaje, że coś mu jest i w związku z tym musi być wobec niego przymilająco uprzejma. W piżamie, zlany potem, siadał przy niej na krześle. Trzymając się za brzuch, odgarniając z czoła rzadką tapicerkę, bajdurzył o tym, co go trapi, ssie, uwiera, kim był, zanim ją poznał, a kim został w rezultacie.
Jojczył, że jak długo żyje, nigdy nic mu nie pasowało: praca była nieziemsko podła, wydoiła z niego resztki. Ale resztki czego – nie precyzował. Zanosił się od wzburzenia, garbił pod naporem krzywdy, z miną samobójcy-fiksata pukał w czoło, zapalał peta i tak przygotowany do wywierania wrażeń, zabierał się do snucia refleksji.
Zaczynał od stwierdzenia, że wszystko mu przepadło i obwisło. Wołał w zacietrzewieniu, iż nawet dzieciństwo miał żadne i że stale depczą mu po życiorysie. Do teraz pali go zgaga, bo przed potopem zapowiadał się i rokował, pokładano w nim i żywiono wobec niego. A gdy tak ubijał retoryczną pianę, odniosła wrażenie, że im więcej powołuje się na życiowe pechy, tym snadniej tyrady jego są mało wiarogodne.
Któregoś dnia zwierzyła mi się, że gdyby rzeczywiście miał te swoje bóle, byłby może bardziej autentyczny i nie zachowywał się jak jaka pierdoła. Uważała, że człowiek nieudawany, winien przybierać mniej ostentacyjne postawy wobec tego, co przeżył dotąd. Choćby dla przyzwoitości. Choćby dlatego, że nie wie, co jeszcze go czeka.
Lecz mój ojciec, który istniał dzięki swoim złudzeniom, nie miał ochoty na wysłuchiwanie prawdy. Prawda była dla niego zatrutym pokarmem: jeżeli odczuwał gastryczne mdłości, wolał żyć w przekonaniu, iż dokucza mu rozstrój żołądka, niż wiedzieć o tym, że jego kłopoty mają emocjonalne podłoże, a ich źródło mieści się w wyrzutach sumienia. Wobec tego nie przejmował się stanem swoich nerwów i żył wbrew ich ostrzegawczym sygnałom. Pogrążony w nieświadomości, lekceważył te symptomy, jakich nie był w stanie ukryć. Pragnął być zwodzony, bo niekiedy kłamstwo przynosi ulgę, tak jak prawda często przyśpiesza wykonanie wyroku. I podczas, gdy czekał na swoją dawkę współczującego zainteresowania, Mama stwierdzała z rozgoryczeniem, że jej mąż jest umysłowo rachitycznym frajerem.
Nieraz przyłapywała się na myślach mogących go zranić. Choć były szczere, nie nadawały się do weredycznych wypowiedzi. Wiedziała, że chwilowa satysfakcja ofiarowuje chwilowe zadowolenie: czy prawda potrzebna jest temu, kto woli żyć w złudzeniach i wierzy w swoje zalety? W przymioty, które są dla niego bezdyskusyjne, dla innych natomiast są nieciekawą ciekawostką?
Sądziła, że na zatajeniu prawdy można szybciej zajechać, aniżeli na jej brutalnym, agresywnym przedstawianiu! Niejednokrotnie zadawała sobie pytanie: czy nie o to idzie, by tylko zbliżać się do niej, delikatnie jej dotykać, niż bez ogródek wywalać ją, powiedzieć: oto daję ci ją na tacy, taki jesteś, udław się swoim rzeczywistym obrazem?
*
Któregoś dnia przestał dyrygować naszym życiem. Niedługo potem opuścił je, a rozwód przypieczętował sprawę. Kiedy wyparował i przestało być go „wszędzie za dużo”, Mama odżyła. Nareszcie poczuła, że gniotący ją ciężar przestał się w niej rozprzestrzeniać. Z czasem zaczęła nie zauważać, że odmaszerował: pochowała zdjęcia ze ślubu. Jednak nie wypowiadała się o nim źle. Po prostu nie zabierała głosu na jego drażliwy temat.
W parę lat po rozwodzie Mama wyszła powtórnie za mąż. Początkowo obserwowałem go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, przynosił jej wiązanki, bukiety i czekoladki, a mnie – książki. Jednak ani kwiaty, ani książki, nie były podarunkami mającymi nas oszołomić, olśnić, zmusić do wyrażania wdzięczności; patrzył na nie jak na zwykłe osoby. Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: miał ochotę sprawić nam przyjemność. Mnie, ani Mamy nie pouczał, nie strofował. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić nas w świetny humor. Chodził z nami do kina, do filharmonii, a gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie – do teatru. Mówił mało, za to celnie. Toteż wkrótce zaskarbił sobie naszą sympatię. Moją nie dlatego, że byłem synem jego przyszłej żony i tak wypadało, ale dlatego, że dostrzegł we mnie człowieka.
I tak nam się wiodło, aż zaczął słabować. Nagle zmalał i upodobnił się do wiórka. Na pytania odpowiadał monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie. Przykro było patrzeć na niego. Mama robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, zapobiegliwie poiła go ziółkami i grogiem z wanilią. W ów podły czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, zwłaszcza dla mnie, lecz dla Mamy całkiem dający się pojąć, ten mianowicie, że jego znajomi poczęli migać się od częstych wizyt i odsuwać od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie. Niechętnie, gdyż wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie: burzył im ustalony porządek rzeczy. Nadąsani, wiercili się niespokojnie starając się nie patrzeć na niego. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich zasięgiem, cicho przechodził na drugą stronę.
Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, sądząc że już nie opłaca się i nie warto zabiegać o jego pomyślność, zdeprymowani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, nieporadnie i ukradkiem szeptali między sobą. Zażenowani,, porozumiewali się ponad naszymi głowami. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech ostatecznych, rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że są kibicami umierania. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się, nie byli tego tacy pewni.
Za to Mama z niepokojem obserwowała zachodzące w nim utraty. Dla pozostałych – niezauważalne, dla niej – widoczne od razu. Bo Tata przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi. Zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, gromadził resztki sił do odbycia kolejnego etapu. Szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym.
Na darmo więc znajomi z jego pracy składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku kupić prześliczne wiązanki i gdzie nabyć wieńce. Daremnie martwili się, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, w co ubrać twarz na stypę i czy na stypie podadzą ciepłe kiełbaski. Zbytecznie przejęci, jak na sygnał trąbki odwołujący szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, ocierając z nich zacieki, wychodzili, by już nie wrócić.
Śmierć Taty zbliżyła mnie do Mamy. Kiedy po ceremonii pogrzebowej znaleźliśmy się w domu, już nie było jak zwykle: nie poszła do siebie, lecz siadła przy stole i piła herbatę. Początkowo trzymała fason, lecz gdy zorientowałem się, że jest z nią coś nie tak, już nie mogłem temu zapobiec: poprzedni świat Mamy uległ rozpadowi, nie potrafiła więc poradzić sobie z obecnym.
*
Zaczęło się od kluczy, od poszukiwania biletów na koncert, które nie leżały, jak Bóg przykazał, na tradycyjnym miejscu, w portfelu, ale wyzywająco byczyły się w gabinecie Taty. Klucze były jednak tylko pretekstem do rozpoczęcia grubszej awantury, do zainaugurowania sprzeczki z aluzjami, z wywijaniem czym się da, z trzaskaniem czymkolwiek o cokolwiek. Stanowiły pretekst do wszczynania scysji z ostrym strzelaniem gaf, z powiedzeniami o jedno słowo za dużo. Były uwerturą do wielowątkowych, niekontrolowanych, uwolnionych z hamulców pyskówek.
Mama podawała wtedy ton i rozlegały się jej marudne rozważania o złośliwości przedmiotów martwych. Zaczynała od zrzędliwego napomykania o wszystkim, tylko nie o własnej sklerozie. Rozpoczynała oskarżające mowy o tym, że to ze mnie. pierwszej wody bałaganiarz, ziółko i model, bo sam je „tam” wtryniłem, by udowodnić, że ma bzika i już nie może być sobą bez pomocy z zewnątrz.
*
Któregoś dnia podniosła głos mówiąc, że rozdmuchuję „incydenty” z kluczami po to, by się czuła źle i została jej przypisana wina za śmierć męża, człowieka, którego tak bardzo jej brak. Po tej krasomówczej eksplozji, następowała dystyngowana, obrażona, zaczepna cisza. Rozmowy nie kleiły się, były przerywane, sztywne. Oboje mieliśmy zwarzone, podłe nastroje i każde z nas czekało na wzajemne pokłony i radosne buziaczki.
Jej niesprawiedliwości oplątywały mnie coraz ciaśniejszą siecią oskarżeń i wymówek. Mama siedziała teraz martwo wpatrzona w miejsce zasłane nieobecnością męża. Była apatyczna, cierpka, pogrążona w reminiscencjach i jałowych kontemplacjach. Zaczęła nie dbać o siebie. Czesała się tylko wtedy, gdy ktoś miał przyjść. Przestała malować się i ubierać w czyste sukienki, a w łazience za długo było mydło i ręczniki wisiały za suche.
Krążyła teraz po mieszkaniu w swoim łaciatym szlafroku, ale jeżeli w okresie gubienia kluczy demonstrowała oburzenie, to teraz, w epoce czystych ręczników, chód jej był lekceważący, zobojętniały; coraz częściej wystawała w oknie. Ale po tej depresyjnej kwarantannie ponownie zaczęło interesować ją życie. Wkrótce układaliśmy scenariusze przyszłych planów. Mama opowiadała się za moimi studiami, psychologią, czy czymś takim, ja, by zacząć jeszcze raz.

Marek Jastrząb
Pisarz, publicysta
Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii
źródła obrazu
- jastrzab: BM