Z polityką – a w potocznym rozumieniu znaczy to: z politykami i ich działalnością – coraz częściej łączy się wszystko to, co najgorsze: kłamstwa, korupcję, manipulacje, konformizm i karierowiczostwo. Coraz rzadziej też łączy się z nią moralne określenia i cechy, a jeśli tak, to w sposób negatywny, wskazując na ich brak.
Dla kogoś, kto chciałby temu brakowi przypisywać cechy strukturalne (konieczne), ważne mogą się wydać słowa Sokratesa:
Od chłopięcych lat głos jakiś odzywa się, ale ilekroć się zjawia, zawsze mi coś odradza, cokolwiek bym przedsiębrał, a nie doradza nigdy. Otóż on mi nie pozwala zajmować się polityką. A zdaje mi się, że to zakaz bardzo piękny. Bo wierzcie mi, obywatele, gdybym był kiedyś zajął się polityką, dawno bym zginął i na nic się nie przydał ani wam, ani sobie.
(tłum. Wł. Witwickiego).
Jakimś potwierdzeniem wagi słów Sokratesa jest przypadek profesora Piotra Glińskiego. Na apel o wywiązanie się z moralnych powinności uczonego (list otwarty socjologów w sprawie łamania Konstytucji) odparł, że nie może być jego adresatem, ponieważ obecnie nie jest uczonym, lecz politykiem. Przypuszczam, że polityczność pojmuje też jako płaszcz chroniący przed infamią związaną z wieloma innymi publicznymi oskarżeniami (niedawno kłamcą nazwała go prof. Małgorzata Omilanowska).
Dziwić może, że nie wziął do serca sokratejskiej przestrogi nie byle jaki znawca i tłumacz platońskich dialogów, profesor Ryszard Legutko, który polityczny akces do PiS-u opłacił m.in. schamieniem językowym. O jego charakterze wiele mówi fakt, że jako uniwersytecki wykładowca oficjalnie zakazał swym studentom odwoływania się do komentarzy, którymi Władysław Witwicki opatrywał tłumaczone przez siebie teksty Platona.
Nie wspominam teraz o prezydencie Andrzeju Dudzie, gdyż nie osiągnął on w nauce niczego, co można by uznać za wartość zaprzepaszczoną przez zajęcie się polityką. Nie ukrywam też, że słowo „prezydent” sprawia mi w tym wypadku wyjątkową przykrość. Prezydent, który nie respektuje konstytucyjnej hierarchii aktów normatywnych? Obiecująca niezłomność głowa państwa łamiąca jego podstawy ustrojowe zgodnie z wolą posła kierującego partią? Pierwszy obywatel, o którym poseł kierujący partią nawet nie zająknął się, dziękując organizatorom (przede wszystkim Antoniemu Macierewiczowi) niedawnego szczytu NATO?
Podobna przykrość dotyczy również drugiej co do ważności osoby w państwie, marszałka sejmu, który na znak kierującego partią posła wyłączył mikrofon przedstawicielowi opozycji. Nadzwyczaj trafnie komentowano to mówiąc, że zachował się nie jak marszałek, lecz bramkarz w dyskotece.
Z przykrością patrzyłem na panią pełniącą funkcję premiera, używającą zwrotu „mój rząd” (Małgorzata Wassermann nazwała ją Beatą Wielką), gdy pospiesznie podeszła do posła kierującego partią, pochylając się i słuchając w skupieniu tego co, siedząc, mówi. Owszem, premier to pierwszy minister, czyli pierwszy sługa. Czyim sługą czuje się pani pełniąca dziś funkcję premiera, nietrudno sobie wyobrazić. Być może stąd właśnie, z potrzeby odreagowania służalczego upokorzenia, brały się jej, godne jarmarcznej przekupki, pokrzykiwania z trybuny sejmowej na oponentów. (Odnoszę wrażenie, że także Andrzej Duda szuka sposobów podniesienia swej samooceny i znajduje je w pełnych nieznośnego patosu przemówieniach okolicznościowych).
Tadeusz Kotarbiński w „Kursie logiki dla prawników” (dr Duda powinien znać ten podręcznik) pisze tak: „Nazwa, imię – to po grecku »onoma«, więc »onomatoid« – to coś, co wygląda na nazwę, chociaż nią nie jest, ot tak, jak »dermatoid« – to imitacja skóry, gdy sama skóra – to po grecku »derma«”. Więc może – prezydentoid? Premieroid (premieroida)?
Oto, do czego doszliśmy!
Skąd bierze się to polityczne zaczadzenie? Czesław Miłosz pisze w „Zniewolonym umyśle” o „ukąszeniu heglowskim”, czyli o przedkładaniu konieczności dziejowych nad wszystko, co dotyczy losów jednostkowych. Może na czymś podobnym polega ukąszenie polityczne? Na takim zachłyśnięciu się uzyskaną na moment cząstką władzy, które uwalnia od najprostszych poczuć moralnych i godnościowych? A zarazem na konformistycznym oddaniu się aktualnemu tryumfatorowi, co tak bezwzględnie opisał w „Uległości” Michel Huellebecq?
Ile naprawdę znaczy ta cząstka „podwykonawczej”, by tak rzec, władzy, mogli przekonać się członkowie Rady Mediów Narodowych, którzy zgodnie ze swymi uprawnieniami odwołali Jacka Kurskiego z funkcji prezesa TVP zapowiadając szybkie powołanie innego. Po czym potulnie przyjęli dyrektywę ważniejszego prezesa, by wstrzymać się z nominacją do jesiennego konkursu.
Nie idealizuję innych partii ani wcześniejszych rządów. Konformizm i wyrachowanie nie ujawniły się dopiero w PiS-owskiej polityce. Coś jednak pojawiło się dopiero teraz. W odniesieniu do najważniejszych stanowisk państwowych zachowywana była dotąd elementarna przyzwoitość semantyczna, chronione były podstawowe sensy związane z nazwami: prezydent, marszałek, premier, instytucje te funkcjonowały w oparciu o względną autonomię i samodzielność. Myślę teraz o „niemalowanym”, doprowadzającym do irytacji Wałęsę i ówczesnych Kaczyńskich, premierostwie Tadeusza Mazowieckiego. O „szorstkiej przyjaźni” Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera. O mądrej, chcącej łączyć Polaków prezydenturze Bronisława Komorowskiego. I o kłopotliwych dla każdego rządu orzeczeniach Trybunału Konstytucyjnego, zawsze publikowanych i respektowanych. Jeśli nawet zdarzały się próby instrumentalizacji prawa (tzw. „falandyzacja”), nie burzyły jego fundamentów. Lech Falandysz i Stanisław Piotrowicz to zupełnie nieporównywalne osoby i postawy.
Profesor Adam Strzembosz apelował niedawno do poddawanych urzędniczym naciskom sędziów o to, by zachowali godność. Profesor Ewa Łętowska mówiła w jednym z wywiadów, że o jakości polskiego wymiaru sprawiedliwości przesądzą w ostateczności postawy konkretnych ludzi z sędziowskimi tytułami.
Chodzi właśnie o godność, o dumę. O wartość, której przywołanie wywołuje dziś najczęściej ironiczny uśmieszek. Honor łączy z drugim człowiekiem (słowo honoru). Godność łączy z sobą. To wierność własnym przekonaniom, szacunek dla siebie i dla przyjętej dobrowolnie funkcji.
Powtórzę to, co pisałem w jednym z publikowanych tu wcześniej tekstów. Gdy aktor nie może podołać roli, chroni się ją przed nim, nie nagina się jej wymogów do wykonawczych możliwości. Nie każdy zagra Hamleta. Dlaczego miałoby być inaczej w teatrze politycznym? Tutaj jeszcze troskliwiej należałoby chronić wielkie role przed marnymi wykonawcami.
Andrzej C. Leszczyński



Szkoda, że p. Andrzej C. Leszczyński smucąc się szykanami jakimi „Prezes z Żoliborza” obdarza swoje najbliższe sługi polityczne, jednocześnie nawet nie zająknął się o kuriozalnym zwolnieniu wielokrotnie nagradzanego dyrektora Zespołu Orzecznictwa i Studiów Trybunału Konstytucyjnego, profesora Kamila Zaradkiewicza przez Prezesa TK, sędziego Rzeplińskiego ze wsparciem 2/3 składu sędziowskiego. Wchodzenie w detale tej sprawy jest tu zbędne. Istotny jest fakt jej pominięcia przez p. Leszczyńskiego. Posłużyłem się tym, moim zdaniem, adekwatnym przykładem (a można ich przytoczyć więcej) jako dowód, że „… Coś jednak pojawiło się dopiero teraz…” to coś – podobno wyjątkowo nowe, albo zawsze było, albo co gorsza funkcjonuje rzeczywiście od niedawna, ale za to „gdzie się da”, czyli w całej sferze politycznej – a nie tylko tej PiSowskiej, jak sugeruje autor.
Nie zająknąłem się, istotnie, ponieważ to jednak trochę inna – „wewnętrzna”? – sprawa TK. Przykra z wielu powodów, lecz nie nazwałbym jej kuriozalną. Nie smucą mnie zupełnie szykany Prezesa z Żoliborza, niektórzy ludzie tak się zachowują. Smuci mnie reakcja na te szykany, tzn. jej brak, ze strony osób piastujących najwyższe stanowiska w moim i Pana państwie.
Dziękuję za odpowiedź. Pozwolę sobie jednak zauważyć, że chociaż podany przeze mnie przykład to, jak Pan nazywa „sprawa wewnętrzna TK”, ma on identyczne znamiona w kwestii charakteru zjawisk opisanych przez Pana. TK należy chyba również zaliczyć do najwyższych instytucji w państwie. Upieram się przy moim spostrzeżeniu, że degradacja kultury politycznej w „najwyższych sferach”, jest zjawiskiem powszechnym a nie praktykowanym wyłącznie przez PiS.
„Dziwić może, że nie wziął do serca sokratejskiej przestrogi nie byle jaki znawca i tłumacz platońskich dialogów, profesor Ryszard Legutko, który polityczny akces do PiS-u opłacił m.in. schamieniem językowym. O jego charakterze wiele mówi fakt, że jako uniwersytecki wykładowca oficjalnie zakazał swym studentom odwoływania się do komentarzy, którymi Władysław Witwicki opatrywał tłumaczone przez siebie teksty Platona.”
Wielce zainteresowała mnie dygresja o Platonie, Witwickim i Legutce. Fakt, że Legutko podobno jest dobrym znawcą Platona wywołuje we mnie niemały dysonans poznawczy. Jak pogodzić pisowską mentalność, chamstwo wobec ludzi z umiłowaniem dzieła wielkiego Platona? Ale fakt, że zawiści Witwickiemu prawdziwej głębi poznawczej, jest w moich oczach kompromitujący naukowca, bo przecież nie nazwę go filozofem.
Ja sama uwielbiam uwagi Witwickiego. Czytając je czuję się dopiero w tym momencie przeniesiona w tamte przestrzenie. Komentarze Witwickiego każą mi poważnie myśleć o metempsychozie… Czytając Witwickiego widzę jego samego siedzącego wśród rozmawiających. bo skąd by tak dobrze czuł i oddawał tamten klimat?
Moje odczucia związane z Witwickim, jego didaskaliami i komentarzami, są bardzo podobne do Pani odczuć. Pamiętam, że pierwsze lektury budowały obrazy, widziałem to, o czym pisze (co jest zresztą bardzo platońskie – obraz i pojęcie to niemal to samo…). – Czy Legutko zajął się Platonem z umiłowania, mam wątpliwości…
coś podobnego zdaje się już grali, theatre de l’Oeuvre 1896, wprawdzie raz bo ponoć skandal się zrobił, tytułu wprawdzie nie pamiętam ale szło jakoś tak „Najpierw zreformuję sprawiedliwość, po czym weźmiemy się do finansów”, wers jakby środkowy, Tadeusz Boy-Żeleński tłumaczył.
Ukąszenia mają wiele twarzy, to PiSowskie jest wyjątkowo szpetne w istocie. Sądzę, że jedną z przyczyn owej szpetoty jest jej podszyci resentymentem, a więc uczuciem wyjątkowo małostkowym. Wymienieni z imienia i nazwiska przedstawiciele tej formacji właśnie na tę dolegliwość cierpią. Dotknięty nią został też Ryszard Legutko, niestety. Książka jego autorstwa poświęcona Sokratesowi to solidny przykład roboty filozoficznej, jedna niewiele z jej przekazu przedostaje się do politycznej praktyki autora. Podobnie Piotr Gliński, który zaczynał wszak od pochwały godnej Partii Zielonych, wspomniał bym też Jarosława Gowina onegdaj całkiem sprawnego redaktora zasłużonego miesięcznika Znak. To wszystko przeszłość. Ukąszenie PiSem zniweczyło dorobek życia wielu osób. Ot żal ludzi nie tylko ukąszonych, ale i odczuwających konsekwencje tegoż w przestrzeni publicznej.
„Ukąszeni”? Słowo to, nie za bardzo pasuje do tego, co dzieje się z niektórymi osobnikami tzw. inteligencji lub, jak kto woli – elit narodu. Nie widzę w poczynaniach PiS w stosunku do własnych elit kąszenia. Widzę natomiast w elitach, niebywałe skłonności do dążenia, aby być ukąszonym. Maniakalne, wręcz sadomasochistyczne działania ludzi wykształconych, a więc tej części narodu, która na polityczne i populistyczne ukąszenia powinna być immun, wskazują moim zdaniem, na skłonności do kultu jednostki. W kraju, w którym kult ten (poprzez wiarę religijną) istniał, istnieje i będzie jeszcze długo istniał – takie zachowania – dziwić nie powinny.