Najczęściej drogi życia nie są wyposażone w fotoradary i świat nabiera na nich chwilami takiej prędkości, że nasza uwaga skupiona jest na bardzo wąskim jego wycinku i to zazwyczaj na wprost nosa z całkowitym pominięciem tego co za i co z boku. Liczy się refleks, nie refleksja.
Szkoda. W ten sposób tracimy z oczu całość wnioskując z niewielkiej części i jak to łatwo przewidzieć, niekoniecznie wnioski te są trafne.
Wziąłem ostatnio do ręki książkę, którą mam od dawna, wydaną przez Muzeum Etnograficzne w Toruniu. Otrzymałem ją od autorki, nieżyjącej już Zofii Strawińskiej, psychologa klinicznego, ale także osoby zajmującej się etnografią i naturą ludzką w ogólności.
Praca „Wieś pałucka Ostatkowska Struga” była dla mnie o tyle interesująca, że odbyłem z jej autorką podróż po Pałukach i mogłem porównać własne spostrzeżenia i nasze rozmowy na trasie z naukowym opracowaniem tematu.
Dziś, kiedy zastanawiamy się nad sytuacją w naszym kraju i szukamy odpowiedzi na pytanie co skłania ludzi do wspierania kursu, który wydaje się nam co najmniej dziwny w XXI wieku, niezmiennie dochodzimy do wniosku, że odpowiedź tkwi gdzieś wewnątrz ludzkiej konstrukcji, a jeśli tak, to trzeba by dokonać tej konstrukcji przeglądu.
Pomyślałem sobie, że książka pani Strawińskiej nadaje się do tego jak mało która, ponieważ – co zwykle podkreślam – nie zmieniliśmy się wewnętrznie tak bardzo, jak to sami sobie chcielibyśmy wmawiać.
Zazwyczaj to co ze sobą niesiemy wpływa na nasze postawy, wybory, decyzje.
Cóż więc to jest?
Materiały do pracy zbierane były w latach 1959 – 1962, a więc w czasach nie tak bardzo dawnych, by nie pozostał w pamięci ślad tkwiący w niej po dziś dzień.
Wieś Ostatkowska Struga jest o tyle ciekawym obiektem badań, że jej mieszkańcy nie stanowili autochtonicznego monolitu. Mieszkali w niej zarówno potomkowie średniowiecznych jeszcze osadników, jak i repatrianci zza Buga, a także przybysze z Rzeszowszczyzny, którzy osiedlili się tu w latach 20. XX w.
Był to więc niejako przekrój ludności wiejskiej PRL różnego pochodzenia i – czego się można było spodziewać – różnych nawyków i naleciałości.
W tomie I – „Kultura materialna” zawiera ciekawe uwagi na temat upraw zbóż. Okazuje się, ze właśnie czasy PRL były okresem, który pod tym względem wiele zmienił na polskiej wsi. Nawet jeśli chodzi o rodzaje upraw.
Autorka pisze, że młodzi nie znają już zupełnie takich upraw jak tarka czy proso, za to funkcjonują przysłowia takie jak „kto sieje tarkę i proso ten wyjdzie z gospodarki boso”.
Gospodynie nie umieją już sobie wyobrazić tego, że w jednym gospodarstwie siano 6 – 7 rodzajów zbóż i ze wszystkim dawano sobie radę. Jako szczególnie kłopotliwy i nieopłacalny wskazywano obecny niegdyś w każdym gospodarstwie len.
Zapomniano dawno o radle i płużycy, choć jeszcze w latach 30. stosowano radło z żelaznym lemieszem.
Były to też ostatnie lata, gdy do orki wykorzystywano siłę wołów, które wkrótce znikły całkowicie z polskiej wsi.
Ciekawie wyglądały też sprawy budowlane. Po 1945 roku zamknięto cegielnię wiejską – kiedyś nieodłączny element niemal każdej okolicy w Polsce. Bywało, że każda wieś miała swoją. Gospodarze kupowali więc materiały budowlane w państwowym składzie, który zwyczajowo nie nadążał za zapotrzebowaniem.
Zmieniało się wnętrze chałup i na początku lat 60tych w zasadzie nie różniło się ono wyposażeniem od mieszkań robotniczych w mieście.
Nie ma już „miejsc kultowych”, ale przestrzega się zwyczaju, by nie wieszać obrazów religijnych nad drzwiami, co oznaczałoby brak szacunku.
Oczywiście, to tylko niektóre zagadnienia z omawianego tomu.
Tom II – „kultura społeczna” ukazuje nam takie zagadnienia jak rodzina, zwyczaje świąteczne, rodzinne, doroczne i in.
Najważniejsze jest chyba stwierdzenie, że „o charakterze rodziny ostatkowskiej decydowała jej pozycja ekonomiczna”. Mimo budowy socjalizmu i wtłaczania do głów, że nie pieniądz jest w życiu najważniejszy, wieś wiedziała swoje.
I nie była to nawet kwestia jakiegoś szczególnego konserwatyzmu wsi, lecz logiczne następstwo bardziej j skomplikowanych relacji ekonomiczno-prawnych wewnątrz zamożniejszych rodzin, co w pewien sposób automatycznie separowało je od biedniejszych, decydowało o związkach towarzyskich i stosunkach wzajemnych między mieszkańcami.
Ślub – oczywiście kościelny. Także dlatego, że kosztował, pleban nie dawał ślubu za Bóg zapłać.
Możliwość opłacenia ślubu i wesela była świadectwem, a przynajmniej dawała nadzieję, że młoda para da sobie radę w życiu, mając jakieś sensowne podstawy finansowe swego związku.
O ludziach biorących tylko ślub cywilny mawiano, że „ślub pod płotem, a wesele potem”, „żyją na knybel”, „na wiarę” czy „kocią łapę”. Jeszcze w połowie lat 60. ślubu cywilnego nie uważano za „prawdziwy ślub”.
Ponieważ o wyborze małżonków decydowała ich pozycja materialna, narzeczeństwa były krótkie; ot tyle, ile trzeba było rodzinom na dogadanie się w sprawach posagu.
Ciekawe spostrzeżenie Autorki – im mniej uczucia, które by decydowało o zawieraniu związków małżeńskich występowało na danym terenie, tym bogatszy repertuar piosenek, przyśpiewek i opowieści traktujących o „prawdziwej miłości”.
Bezwzględne podporządkowywanie się zasadom zawierania małżeństw miało swoje skutki. Syn, który wbrew ojcu ożenił się z wybrana przez siebie dziewczyną, był wydziedziczony, a następnie przyciśnięty koniecznością pracował u własnego ojca jako najemny wyrobnik na takich samych prawach jak każdy inny. Ojciec przestawał uznawać go za syna.
Przypominam – to lata 60. XX w.
Ciekawie zaczyna się gdy od spraw „przyziemnych” przechodzimy do problemów w dużym stopniu niezależnych od człowieka, jak np. śmierć.
Temat obrosły legendami, mitami i najdziwniejszymi zwyczajami traktowanymi – nomen omen – śmiertelnie poważnie.
Starzy ludzie czekali na śmierć z rezygnacją jako na rzecz nieuchronną, ale w wielu przypadkach przyczyny śmierci doszukiwano się w siłach nadnaturalnych.
Rozmówczyni Autorki, kobieta z maturą opowiadała jak diabeł nakłonił jej brata do śmierci samobójczej. Inna wskazywała na czary jako przyczynę kilku zgonów we wsi.
W powszechnym „użyciu” były znaki zwiastujące śmierć – wycie psa ze spuszczoną głową, rycie kretów „na pomór”, ptaki pukające w okna, czy sowa „pójdźka”, która odzywa się ludzkim głosem : „pójdź, pójdź w dołek pod kościołek”. Sen, w którym wyrywano zęby oznaczał bliską śmierć kogoś z rodziny, także wyśniony siwy bądź kary koń oznaczał czyjś zgon.
Jedna z informatorek Autorki opowiadała, że kiedy podczas jej nieobecności zmarł jej syn, to od razu o tym wiedziała, ponieważ nagle pojawił się przy niej czarny pies.
Tom II – „Kultura duchowa” zawiera takie zagadnienia jak np. wiedza i wierzenia.
Niebo jest siedliskiem Boga i aniołów tudzież świętych. Wnętrze nieba można czasem zobaczyć gdy błyskawica „otwiera niebo”. Zdarzali się tacy, co widzieli wtedy nawet Matkę Boską.
Z ciał niebieskich największym zainteresowaniem cieszył się Księżyc. W plamach na Księżycu widziano chłopaka z wiązką chrustu, który dostał się tam za karę, że w dzień świąteczny zbierał chrust w lesie.
Dziecko, na które „spojrzał księżyc” nie może spać po nocach.
Za to Słońce bywa uprzejme szczególnie w dzień św. Jana kiedy to kłania się ziemi i dwukrotnie zachodzi tego dnia.
Znany jest Wielki Wóz będący znakiem orientacyjnym w kierunkach świata, znana jest też Wenus zwana tu Jutrzenką.
Jako pozostałość kultu ognia opisuje Autorka zakaz plucia na ogień – „grzech pluć na ogień”, spalanie w ogniu różnych przedmiotów, które nie powinny być niszczone w inny sposób – skorupki od jaj wielkanocnych, paznokcie, ścięte włosy (by nikt ich nie użył do czarów).
Przepowiadano pogodę. Gdy słońce zachodzi na czerwono będzie wiatr, gdy na żółto – deszcz. Księżyc w lisiej czapie – deszcz, a w zimie odwilż.
Diabłów było bez liku i to na ogół bardzo lokalnych. Niemal każda wieś miała swojego diabła, który przestrzegał podziału terytorialnego i nie wchodził w paradę swoim pobratymcom.
Diabeł potrafił porwać człowieka w „wirującym piasku”, mieszkał zazwyczaj w starej wierzbie na rozstaju.
Diabły były tak przekorne, że gdy Pan Bóg stworzył pszczoły, to diabeł zaraz potem muchy, byle człowiekowi dokuczyć.
Cała plejada duchów i zjaw, z których dość oryginalny był „świecznik” potrafiący wyprowadzić zbłąkanego na dobrą drogę pod warunkiem, ze człowiek przetnie mu drogę. Gdy to świecznik przetnie człowiekowi – nic z tego. Jeśli człowiek zobaczył świecznika i nie zdążył mu przeciąć drogi powinien położyć się na ziemi i zakryć oczy, inaczej duch może go wprowadzić na bagna i utopić.
O świecznikach zebrała Autorka kilka „autentycznych opowieści” z krewnymi informatorów w rolach głównych.
Odnotowano zmory, strachy, a także całą masę posądzeń o czary.
Wykrywanie czarownic to też interesujący temat.
„Jeden chłop, wdowiec ożenił się z cioty córką. Miał potem z nią dziewczynkę. Gdy dziecko podrosło zapytało jego starszą córkę : – Jak ty się modlisz? Bo ja się modlę do garnka. Wtedy ten chłop zaraz poleciał do księdza. Ksiądz kazał mu wygonić teściową, a dziecko raz jeszcze ochrzcić”.
Kobiety twierdziły, ze księża wiedzą kto jest czarownicą, bo widzą je przez monstrancję w Boże Narodzenie.
W czasie pobytu Autorki we wsi o czary posądzane były dwie kobiety. Jedna widziana na miedzy przy wschodzie słońca jak zbierała zioła i coś mamrotała, druga miała spojrzenie, od którego przechodziły ciarki.
Itd., itd.
Przypomnę raz jeszcze – materiały zbierane były w latach 1959 – 1962.
Czyta się to wszystko jak jakąś egzotykę, która odległa jest od nas o lata świetlne. A przecież ci ludzie żyli i niekiedy żyją wciąż między nami.
Często przyzwyczajenia są tak silne, że jak mówiła mi Autorka, nawet ustawienie telewizora musi być „od właściwej strony, żeby się nie psuł płuc i nerwów”, a więc technika, która zagościła w domach miała znikomy wpływ na dotychczasowy sposób myślenia.
Ile z tego w nas jeszcze zostało? Może jest dziś mniej widoczne, nie rzuca się tak bardzo w oczy, ale czy opuściło umysły?
Już nieraz w historii zdarzało się, że pojęcia ludzi i ich sposób myślenia nagle zawracały z – wydawało się – przebytej nieodwołalne drogi i zaczynał się kolejny „wiek ciemny”.
Oczywiście, nie ośmielę się twierdzić, że mamy z czymś takim do czynienia. Jednak wszystko co powyżej jest tak nieodległe w czasie, że nie wierzę, by znikło bezpowrotnie raz na zawsze.
To wciąż gdzieś tu jest.
Jerzy Łukaszewski



Oczywiście, nie ośmielę się twierdzić, że mamy z czymś takim do czynienia. Jednak wszystko co powyżej jest tak nieodległe w czasie, że nie wierzę, by znikło bezpowrotnie raz na zawsze.
To wciąż gdzieś tu jest.
……….
ano jest jeszcze bo to tradycja.. a ta jest zasobem kultury społecznej, nawet narodowej…
ps. czy książeczkę można znaleźć w sieci?
Kocham takie rzeczy…
U mojej babci na wsi chłopi czasem chorowali na „chłopską macicę”. Niestety, nie udało mi się ustalić co to za rodzaj choroby.
Wielu dysydentów z świata islamu pisze o konieczności zmiany arabskiej/muzułmańskiej mentalności. Trudno powiedzieć, co to może znaczyć. Jako studenci socjologii dorabialiśmy jako ankieterzy. Badania były różne, ale jedna rzecz się powtarzała, odmienne wyniki w różnych zaborach. Dwa lub trzy pokolenia po odzyskaniu niepodległości, migracjach ludności, wprowadzeniu masowej oświaty, a mentalność (zachowania, postawy, opinie) pozostawała ukształtowana przez zaborców. Dyskutując o mało skutecznych reformach w Rosji, często słyszę słowo mentalność. Pamiętam rozmowę o euroregionach i opowieść o trudnościach współdziałania krajów katolickich i protestanckich, gdzie w jednych krajach decyzję podejmuje wójt, a w drugich sprawa wędruje na biurko ministra. Czy PiS odwołuje się do tradycji czy do mentalności? Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Uczciwie mówiąc nie umiem nawet porządnie zdefiniować tego, co nazywamy mentalnością.
@Magog w sieci chyba nie, to zbyt niszowe wydawnictwo.
@koraszewski, PiS odwołuje się raczej do mentalności, właśnie z powodu, o którym pan pisze. Mentalność jest wystarczająco nieostrym pojęciem, choć zasady jest powstawania niby są znane, by manipulator zdołał ją wykorzystać. Tradycji tak łatwo się nie da, jest bardziej „czytelna i sprawdzalna”.
@Magog sprawdziłem nakład. Nie uwierzy pan – 350 egzemplarzy.