Miałam zmilczeć, ale rozbawiają mnie listy.
Nie, nie wyborcze, nie te zwykłe. Mamy teraz czas nadlistów. To są specjalne listy otwarte! Tak się porozumiewają teraz ludzie z władzą.
Moja mama swego czasu, gdy miałam ciche dni z byłym mężem i taszczyłam po pokojach wór pretensji do niego, (a gadać już nie chciałam, bo się to w awanturkę jakąś zaraz przeradzało), doradziła mi napisanie… listu.
– Napisz! On ci nie przerwie, ty wylejesz swoje żale bez przerywania i podniesionego ciśnienia! To będzie jak w tym żydowskim szmoncesie: Liberman przyszedł do rabina po radę, co ma zrobić? Ma dług do Kincmana, a pieniędzy nie ma! Rabin doradził, żeby napisać list: Szanowny panie Kincman. Ja mam do pana dług osiemset złotych! Otóż oświadczam to Panu, że ja go nie oddam! – I to załatwi sprawę? – pyta Liberman. – No, nie do końca, ale teraz to już jest jego problem! – odpowiedział rabin.
Dokładnie tak jest z listami, w których zawarta jest pretensja. Piszący napisał, wysłał i już! Reszta – jak sądzi – to już nie jest jego sprawą. Adresat niech się martwi!
Czytam ja ze zdumieniem wysyp tych nadlistów do prezydenta Andrzeja Dudy.
Przeczytałam też list prezydenta Andrzeja Dudy do… Gazety Wyborczej.
Tak! Do tej Wyborczej, którą wyznawcy PiS byli uprzejmi obrzygiwać najgorszymi słowami, powiem kwieciście – szambowóz z nieczystościami codziennie był lany! Od najdelikatniejszych lewaków przez rodowody żydowskie do słów powszechnie uznawanych za ohydne. A po drodze jaki wykwit nienawiści! Wiele się dzieci mogły nauczyć, żeby potem móc się popisać po śmierci kolegi. Starsi dali przykład.
I oto do tej Gazety pan Prezydent raczył napisać piękny list o tym i owym.
Jak już ktoś wspomniał – idiotyczne to o tyle, że to taki pomysł a’la sfrustrowana żona po kłótni – „zamiast z Tobą gadać, to ci napiszę słów parę i szlus, ty się z tym zmierz!”
I napisał. Okrągłych słów, a jakże, i ładnych – owszem. Ale to mizeria wobec problemów, jakie mamy ze sobą, panie prezydencie – myślę głośno.
Znów dygresja – był taki dowcip. Skłócone małżeństwo zamilkło na dobre. Piszą do siebie karteczki. Żona czyta karteczkę od męża „Obudź mnie jutro o piątej. Mam pociąg do Lublina”. Rano mąż budzi się o ósmej. Żony nie ma, ale jest karteczka: „Wstawaj, już piąta!”.
Coś takiego jest, że te liściki krążą między skłóconymi osobnikami tej samej rodziny…
(Jesteśmy skłóceni, to prawda).
Taka pisanina to unik, bo zamiast usiąść i pogadać z dziennikarzami, którzy w naszym imieniu zadadzą kilka trudnych pytań – pan prezydent macha liścik, karteczkę, zamiast porozmawiać.
Choć może faktycznie – byłoby o czym gadać za rok, gdy już będzie wór pytań, a nie kilka. O, to byłaby debata!
A teraz liścik, wykręcik. Palnął pan piłkę na nasze boisko i szlus. Nie chce pan z nami, rodakami innego wyznania, gadać, prawda? Ten list to takie ładniejsze „odwalcie się”.
A inni? No, cóż też napisali, spuszczając swoje emocje.
Prezydencki sekretarz Gazetę przyniósł, zrelacjonował, może nawet przeczytał jeden czy drugi list otwarty czy zamknięty i streścił panu prezydentowi:
– Takie tam… pretensje i wie pan. Przynieść kawę?
A Gazetę z listami – do kosza.
Co nam zostanie z tej korespondencji? Nic. Oprócz jednego: będziemy, jak mówił nam Mistrz Wojciech, robić swoje. ROBIĆ SWOJE.
Małgorzata Kalicińska


Nie zgadzam się. Pisanie listów ma wiele zalet, pozwala na precyzyjne, nieemocjonalne wyrażenie poglądów, konkretyzuje problemy, odrzuca retorykę. Pozwala na retrospekcję. Jest też dowodem, nieulotnym śladem, którego nie można się wyprzeć.
Problem jedynie w tym, że zgodnie z dobrym obyczajem epistemolografii, na każdy list powinna być dana konkretna, również pisemna odpowiedź! Na list otwarty, taka sama, otwarta riposta, wyjaśnienie, polemika!
Jest to o wiele lepsze, niż tzw. debata czy inna pyskówka, w czasie której interlokutorzy plotą różne bzdury, niejednokrotnie jednocześnie, z reguły nie na temat i wymijająco, a wygrywa ten, kto głośniej i dosadniej dogryza przeciwnikowi. A potem i tak słucha się tłumaczeń, że niby nerwy, że co innego miało się na myśli, że brakło czasu i.t.d.