Religia jest obecna na łamach SO głównie w formie doraźnych interwencji czy to w formie krytycznych komentarzy Andrzeja Koraszewskiego czy publicystycznych odnotowań mego autorstwa.
Oczywiście, inni autorzy też odnoszą się do styku religii z różnymi aspektami naszej codzienności, ale czynią to raczej sporadycznie. Rzadko są to teksty pozytywne, owszem nie bez racji wskazują na negatywne, a czasem destrukcyjne wymiary tego typu aktywności ludzi.
Może więc warto też odnotować fakt, że dniach 14-16.09.2017 w Toruniu odbył się V Międzynarodowy Kongres Religioznawczy pt. „Religie w dialogu kultur” zorganizowany przez Polskie Towarzystwa Religioznawcze i Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu . Poprzedni IV był zorganizowany w 2015 roku przez Akademię Marynarki Wojennej w Gdyni, a następny, VI odbędzie się w roku 2020 w Krakowie.
Przyznam, że z przyzwyczajenia śledziłem bardzo uważnie przebieg całego kongresu, choć sam w nim z przyczyn ode mnie niezależnych wziąć udziału nie mogłem. Ton całości nadały referaty plenarne, z których zaciekawiły mnie trzy i o nich też napiszę. W 24 sekcjach tematycznych niektóre wystąpienia wydały mi się ciekawe, ale raczej dla specjalistów. Natomiast zdumiał mnie brak tematów, które na pewno w Redakcji SO byśmy zarekomendowali – jak na przykład upolitycznienie polskiego katolicyzmu w czasach PiS-u i jego szczególna forma, jaką jest tzw. religia smoleńska i jej polityczny comiesięczny rytuał, łączący wspominanie jednych ofiar katastrofy i pomijanie innych, a wszystko przy użyciu ostrego przekazu mowy nienawiści. Tym bardziej, że jak wynika z ostatnich sondaży aż 48 proc. ankietowanych Polaków uważa, że relacje Kościoła z partią rządzącą są zbyt bliskie.
Mnie osobiście zabrakło dyskutowanego od lat na Zachodzie Europy i w USA problemu postsekulryzmu i pluralizmu religijnego; nie widziałem również sesji czy tytułów poświęconych ważnemu zjawisku tzw. nowego ateizmu czy w ogóle rosnącego zjawiska odchodzenia od religii nie tylko w krajach, tradycyjnie już postrzeganych jako głęboko zsekularyzowane, ale również społeczeństw, które do niedawna były ostoją katolicyzmu – jak Irlandia czy Polska.
Ciekawe jest też zjawisko, poniekąd stanowiące lustrzane odbicie postępującej sekularyzacji, czyli rosnąca fundamentalizacja religii w różnych częściach świata. Przy czym nie dotyczy to tylko islamu. Chętnie usłyszałbym też coś na temat fenomenu papieża Franciszka i powodów, dla których jest przez liberalny świat uwielbiany, a przez konserwatystów wręcz nienawidzony.
No ale może przynajmniej niektóre z tych życzeń zostaną spełnione na kongresie krakowskim za trzy lata.
Zamknięty kongres toruński przeszedł do historii. Chętnym polecam cały program dostępny wraz ze streszczeniami referatów plenarnych na stronie kongresu:
V Międzynarodowy Kongres Religioznawczy 14-16 września 2017 Toruń
V Międzynarodowy Kongres Religioznawczy 14-16 września 2017 Toruń
Mój wybór padł, jak wspomniałem na trzy referaty, wygłoszone na sesji plenarnej w drugim dni kongresu.
Pierwszy wygłosił prof. dr hab. Tomasz Polak z Uniwersytetu Adama Mickiewicza pod tytułem „Religie w dialogu. Czy można przekraczać granice?”, drugi prof. dr hab. Zbigniew Pasek z Akademii Górniczo=Hutniczej z Krakowa, który swoje wystąpienie zatytułował „Religia jako przeszkoda we współczesnym dialogu kultur”, a trzeci był autorstwa prof. dr hab. Bogusława Górki z Uniwersytetu Gdańskiego: „Religia i metoda. Rekonesans metodologiczny po źródłach chrześcijaństwa”.
Dzięki uprzejmości tych trzech autorów mogłem się zapoznać z tekstami ich wystąpień, więc moje omówienie opieram nie na streszczeniach, ale na pełnym rozwinięciu ich głównych tez. Ufam, że mi wybaczą możliwe uproszczenia i uwagi krytyczne i potraktują je jako zaproszenie do dalszej debaty.
Od razu powiem dlaczego pominąłem referaty pierwszego i trzeciego dnia. Te pierwsze wydały mi się tylko wystąpieniami okolicznościowymi podyktowanymi grzecznością wobec jubileuszu 500 reformacji; zabrakło w nich jednak koniecznego pogłębienia, zaś te z ostatniego dnia nie wykroczyły poza publicystyczną interwencję.
No więc wracam do wybranych wystąpień, z których każde zasługuje na oddzielne omówienie również dlatego, że stanowią swego rodzaju podsumowanie wieloletnich badań ich autorów udokumentowanych wieloma publikacjami.
Tomasz Polak swój referat skonstruował w formie trzech tez, które można sprowadzić do jednej – wyznawcy wszystkich religii mają tendencje uważać swoją religię za najważniejszą i najlepiej zaspokajającą potrzebę zbawienia i najchętniej wszystkich innych przekonaliby do swojej prawdy. Początek dialogu ma miejsce w chwili gdy zdają sobie sprawę z niewystarczalności i mankamentów swojej religii, co pozwala im otworzyć się na innych. Dzieje się to jednak bardzo rzadko, a praktycznie jest to niemożliwe.
Zbigniew Pasek, używając innych kategorii opisu, właściwie sformułował podobne wnioski, łącząc możliwość dialogu religijnego z wykształceniem poszczególnych wyznawców. A swoją główną tezę sprowadził do konieczności zdobywania jak najlepszego wykształcenia, gdyż ignorancja połączona z wpływami politycznymi prowadzi do całkowitego zamknięcia.
Bogusław Górka uprawia specyficzny typ religioznawstwa, sprowadzając je do konieczności zdobycia szczególnego wtajemniczenia, które w przypadku chrześcijaństwa ma charakter inicjacji katechumenalnej. Łatwo pojąć, że bez szczególnego usposobienia nie sposób wręcz przekonać niewtajemniczonych do podjęcia tego rodzaju wysiłku. Dodać się godzi, że dla Górki istnieje kilkadziesiąt sposobów badania tylko chrześcijaństwa, które sprowadza do kilku nurtów: historyczno‑ i kulturowo‑religijnego, językowego i literackiego, odwołującego się do nauk humanistycznych, odwołującego się do nauk ścisłych, hermeneutycznego. W pewnym więc sensie pozostawia ostateczny wybór poszczególnemu badaczowi.
Na koniec chcę powiedzieć, że śledziłem toruński kongres z perspektywy zacisza biblioteki w Cambridge, gdzie zgłębiałem związki filozofii Johna Locke’a z socynianizmem. Być może jeszcze do tego wrócę, ale po dwóch tygodniach doszedłem do wniosku, że to właśnie Bracia Polscy stanowią dogodny punkt odniesienia do analizy związków religii z innymi wymiarami ludzkiej egzystencji.
Zdawali sobie bowiem sprawę, że to właśnie religia jest najbardziej narażona na pokusy władzy i dlatego zdecydowanie ją odrzucali, a co więcej własną wiarę poddawali krytycznemu oglądowi rozumu. Ten właśnie wymiar ich religijności fascynował Locke’a.
Zresztą nie tylko jego. Socynianianizm stanowił najbardziej twórczy ferment kultury XVI i XVII wieku i tylko oni zdołali się obronić przed szaleństwem czasu wojen religijnych. Być może kongres krakowski uwzględni ten właśnie wkład polskiej myśli religijnej do dziejów tolerancji.
Stanisław Obirek
„Tomasz Polak swój referat skonstruował w formie trzech tez, które można sprowadzić do jednej – wyznawcy wszystkich religii mają tendencje uważać swoją religię za najważniejszą i najlepiej zaspokajającą potrzebę zbawienia i najchętniej wszystkich innych przekonaliby do swojej prawdy. Początek dialogu ma miejsce w chwili gdy zdają sobie sprawę z niewystarczalności i mankamentów swojej religii, co pozwala im otworzyć się na innych. Dzieje się to jednak bardzo rzadko, a praktycznie jest to niemożliwe”, zaś akapit wyżej: „…wracam do wybranych wystąpień, z których każde zasługuje na oddzielne omówienie również dlatego, że stanowią swego rodzaju podsumowanie wieloletnich badań ich autorów udokumentowanych wieloma publikacjami”.
Nie znam dorobku naukowego prof. dr hab. Tomasza Polaka z UAM, natomiast pamiętam, że mniej więcej w wieku lat dwunastu, Anno Domini 1988, w całkowicie nienaukowej rozmowie przy ziemniaczanej zapiekance, z moją nieżyjącą już ciotką, formułowałem podobne tezy. Choć niepoparte wieloletnimi badaniami i wieloma publikacjami, stanowiły jeno przebłysk intuicyjnego wglądu, mimo to wygłaszałem je w oparciu o obserwacje, które wszak stanowią podstawę wszelkich naukowych dociekań.
Odebrałem wykształcenie jedynie na poziomie magisterskim i mam się za człowieka co najwyżej średnio inteligentnego (w rzadkich porywach), ale jeżeli profesorowi dojście do podobnych wniosków zajmuje lata pracy i wymaga szeregu publikacji, to, nomen omen, czarno widzę przyszłość religioznawstwa w Polsce. Oczywiście rozumiem, że choćby i najtrafniejsze intuicje dwunastolatka, aby nabrać naukowej mocy faktu, muszą zostać poparte stosowną pracą metodologiczną, zaś narzędzia umożliwiające takową wymagają standaryzacji, ale na bogów! Przewody doktorskie? Habilitacje? Profesura? Lata pracy? Konferencje religioznawcze i w efekcie to: „…wyznawcy wszystkich religii mają tendencje uważać swoją religię za najważniejszą i najlepiej zaspokajającą potrzebę zbawienia i najchętniej wszystkich innych przekonaliby do swojej prawdy. Początek dialogu ma miejsce w chwili gdy zdają sobie sprawę z niewystarczalności i mankamentów swojej religii, co pozwala im otworzyć się na innych. Dzieje się to jednak bardzo rzadko, a praktycznie jest to niemożliwe”? Setki godzin mitrężonych nad uczonymi elaboratami, setki tysięcy wsadzone w wykształcenie i opłacenie pracy akademickiej tudzież publikacji profesora i na końcu to? Owoc wieloletnich naukowych dociekań?
Skoro religia jest jedynie narzędziem walki politycznej, to czego się pan prof. Polak spodziewał? Tyle czasu, słów i ryzy papieru tylko po to, żeby zgodzić się, iż religia to Opium des Volkes. Religia pojmowana jako narzędzie indywidualnego, osobniczego rozwoju duchowego, nie wymaga rytuału, nie tylko publicznego, ale nawet odprawianego prywatnie. Nie wymaga publikacji, dyskusji, teoretycznych rozważań, społecznej aprobaty, naukowych dowodów, metodologii, propagandy wreszcie. Wymaga jedynie praktyki. Owszem, religia a religioznawstwo to nie to samo, jednak jak widać granica pomiędzy nimi jest wyjątkowo płynna. Prof. Polak zaiste musi głęboko wierzyć w wartość swej pracy, skoro nie ma oporów przed publicznym prezentowaniem podobnych „wyników”.
Nie wiem, czy byłby Pan gotów się zgodzić, jednak przyjmijmy roboczo, że Robert Oppenheimer przerastał intelektem i poziomem wykształcenia Pana, mnie i prof. Polaka razem wziętych. Mam jedynie blade pojęcie o budowie i działaniu broni nuklearnej, natomiast rozumiem, że ojcostwo zobowiązuje, a ojcowskie zobowiązania, nawet gdy nierealizowane, rodzą wielorakie konsekwencje. Oppenheimera powszechnie uznaje się za ojca bomby atomowej. Oczywiście sam fakt, iż komuś ojcostwo przypisujemy o niczym jeszcze nie rozstrzyga, niemniej sam Oppenheimer chyba jednak trochę się w tym przypadku do roli ojca poczuwał, skoro np. w rozmowie z Trumanem miał powiedzieć: „Panie prezydencie, czuję, że mam krew na rękach”, a kiedy indziej: „Fizycy poznali grzech; i to jest wiedza, której nie mogą stracić”. Jeden ze współpracowników uczonego miał mu tuż po próbnej detonacji w Alamogordo szepnąć: „Teraz wszyscy jesteśmy skurwysynami”, zaś Richard Feynman tak podsumował swój udział w pracach projektu „Manhattan”: „W tym, co robiłem, niemoralne – można powiedzieć – było to, że nie pamiętałem o przyczynie, dla której to robiłem i kiedy przyczyna się zmieniła, Niemcy zostali zwyciężeni, przez myśl mi nie przeszło, że to oznaczało, że muszę przemyśleć, dlaczego robię to dalej. Po prostu nie myślałem”. Można zatem być wybitnie inteligentnym i wykształconym ignorantem, ba, nawet głąbem. Mowa tu wszak nie o incydentalnej wpadce podyktowanej np. chwilowym roztargnieniem czy przemęczeniem, a o wytężonej pracy naukowej na najwyższym poziomie. Jak zatem rozumieć to, że tak inteligentni ludzie jak Oppenheimer czy Feynman przez lata współtworzyli bombę, którą mieli oddać w ręce politykom? Jasne, iż bez ich aktywnego wkładu broń nuklearna prędzej czy później i tak by pewnie powstała, lecz warto już w tym miejscu postawić pytanie, jak to się ma do Pańskich refleksji dotyczących religioznawczej konferencji?
Ano, piernik z wiatrakiem łączy m.in. to, że dzięki wiatrakowi można mielić ziarno na mąkę potrzebną do wypieków. Rozumiem, iż największy religioznawczy kongres nigdy nie osiągnie nawet ułamka siły rażenia choćby najsłabszej bomby, nie zmienia to jednak faktu, iż mąkę na swój chleb mieli Pan teraz w tym samym wiatraku, co przywołani wyżej intelektualiści; faktem jest także i to, że w ludzkiej historii religijny obłęd pochłonął dotąd znacznie więcej ofiar niż nuklearna pożoga. Mam nadzieję, że poczucie naukowej odpowiedzialności ciąży Panu cokolwiek bardziej niż im.
Pomiędzy naszą ostatnią wymianą korespondencji a niniejszym listem sporo się u mnie działo. Żeby nie być gołosłownym, np. pracowałem w polu usuwając pozostałości grochu i wspierających go rusztowań powalonych przez wichurę, wycinałem rzędy starych słoneczników, zbierałem ostatnie w tym roku ziemniaki, spacerowałem i bawiłem się z żoną i naszym dwuletnim synkiem, biegałem na kilkudziesięciokilometrowych dystansach dla przyjemności, zmywałem naczynia, rysowałem, itp. Słowem, wiodłem zwyczajne, niczym niewyróżniające się życie będące udziałem milionów szarych mieszkańców globu. Czy jestem z tego dumny? Nie, bo i z czego? Zadowolony? A i owszem. Kiedy w końcu zdmuchnie mnie wypadek, choroba lub po prostu starość, być może ktoś wspomni przez chwilę, że byłem i coś tam pożytecznego udało mi się zdziałać, choć nawet tego nie mogę być pewny. No i znów, co ma piernik do wiatraka? To już Pan sam sobie dopowie, albo i nie.
Nie wiem jak i czy w ogóle zwykł Pan zażywać relaksu, jeśli jednak praca w polu Panu nieobca, to zna Pan wartość wysiłku fizycznego. Proszę zatem o jeszcze chwilę uwagi. Możliwe, iż w czasie wolnym wędruje Pan po górach, pływa albo jeździ na nartach. Jeśli tak, to wspaniale. Jeżeli jednak od dawna pracuje Pan li tylko głową, proponuję wpleść w życie naukowe taki oto epizod. O ile Pan takowych nie posiada, to proszę się zaopatrzyć w wygodne buty sportowe i dres. Proszę wybrać się w okolicę, którą Pan dobrze zna; miejsce pełne dobrych wspomnień, w którym czuje się Pan bezpiecznie. Potem proszę schować w kieszeni dorodny żołądź lub kasztan i biec, aż poczuje Pan, że dalej nie zdoła postawić nawet kroku. Bieg wcale nie musi być forsowny gdy idzie o tempo, istotne aby trwał tak długo, dopóki nie poczuje Pan wewnętrznej ciszy. Kiedy Pan już dotrze do kresu fizycznych możliwości, proszę gdzieś zasadzić co Pan schował w kieszeni. Kiedyś, gdy już nie będzie ani Obirka, ani Kwiatkowskiego, kiedy dawno wybrzmią już rewolucyjne i rewolucyjnie odkrywcze echa rozmaitych światopoglądowych sporów i kongresów, może w urokliwym zagajniku przysiądzie na dorodnym dębie lub kasztanie jakiś ptak, albo wiewiórka, i absolutnie nikt się o tym nie dowie, i nikomu prócz owej wiewiórki czy ptaka nic do tego. Na koniec rzecz najtrudniejsza. Jeżeli byłby Pan na tyle szalony, by zmarnować w proponowany sposób kilka cennych godzin, proszę pod żadnym pozorem nie zabierać ze sobą Boga, jakkolwiek zwykł Pan go definiować. Proszę na tych kilka szczęsnych godzin wyrzec się Boga tak szczerze i bezwarunkowo, żeby ten o Panu zapomniał. Bez niego mięśnie też się męczą, rosną drzewa, skaczą wiewiórki i latają ptaki. Bez niego powiadam; i to jest prawdziwy cud.
Mam nadzieję, że wizyta w Cambridge była naukowo owocna, a zacne literackie towarzystwo Johna Locke’a i Braci Polskich zainspirowało Pana i przyniosło głęboką satysfakcję. Życzę zdrowia, zapału do dalszej pracy i wielu jeszcze ciekawych publikacji.
Bardzo mnie ucieszyła tak gruntowna analiza mego krótkiego felietonu, a zwłaszcza końcowe życzenie. Być może uda mi się niebawem coś o tych związkach Johna Locke’a z socynianami (bo i tak są Polscy Bracia nazywani) napisać. Muszę przyznać, że te historyczne wyprawy są znacznie ciekawsze niż dzisiejsze polityczne utarczki.
a to ciekawe, Locke był chyba raczej empirykiem i jego zmysł wewnętrzny nie wyszedł wiele poza intuicje, intuicyjnie interesujący byłby nurt medytacyjny u Braci Polskich.
Tak to prawda i z tego powodu jest to ciekawe, choć jednak głównie w tzw. praktyce społecznej (tolerancja dla inaczej myślących, szacunek do indywidualnych przekonań). Jak się wydaje, dzięki dość gruntownym lekturom Braci Polskich w Holandia (zaświadcza o tym jego pobyt właśnie tam i zasoby jego biblioteki) Locke zmienił zdanie w wielu sprawach. Ale o tym szerzej na konferencji na UKSW 20 października poświęconej Reformacji, o której pewnie na łamach SO napiszę.