03.07.2025
Za czasów Swifta żył sobie pewien Guliwer. Będąc zdrowym na ciele i umyśle, zapędził się w swych podróżach tak daleko, że nie pozostało mu nic innego, tylko stracić kontakt ze znaną rzeczywistością. Albowiem sztormy i nawałnice wyrzuciły go na brzeg nieznanego lądu, który zamieszkały bakterie o lilipuciej wielkości.
Było to potężne królestwo, a sąsiadowało z królestwem makabrycznie silnym. Oba zaś łączyła luba nienawiść; od lat, a właściwie od chwili narodzin, pałali ku sobie uczuciami wrednymi do kwadratu. Tak znacznie pałali, że weszły im w krew i stały się tradycją. Nieodzownością wręcz; nie wyobrażano sobie życia bez pomstowania, zlorzeczenia i innych karesów.
Co prawda tylko zwolennicy obydwu dworów toczyli pojedynki na wyzwiska, reszta zaś drobnoustrojów pławiła się w rozsądku i nie uczestniczyła w sporach, ale i oni pasjami kochali widzieć, jak się biorą za łby. Mieli wtedy setny ubaw. Jednak po pewnym czasie znudziło im się oglądanie głupków wymyślających sobie od najgorszych. Ujeżdżanie po przeciwniku stawało się monotonne i zatrącało o rutynę. Liliputy zbuntowały się więc i posłały swoich najjaśniejszych tam, gdzie nie dochodzi słońce.
Jednak na nic zdały się ich bunty, perswazje i protesty. Król krainy numer jeden nadal uważał że konsumpcja nabiału sposobem uznanym przez niego za słuszny, stanowi o wysokiej kulturze królestwa, drugi pomazaniec natomiast uparcie sądził, że jego sposób jedzenia nie ma sobie równych. Jednak obydwie te krainy nie ograniczały się do inwektyw. Od słów przeszły do rękoczynów. A czynami była wojna; poddani obu mocarstw zabijali się z pieśniami na ustach, podczas gdy ich władcy rżnęli w remika.
Poszło o różnicę w tłuczeniu skorupki jajka z wąskiej lub szerokiej strony. Lecz że jedna i druga rościła sobie prawo do zwycięstwa i żadna nie chciała rezygnować z tryumfu, zapanował chaos.
Taka była sytuacja w momencie pojawienia się Guliwera na brzegu. Kiedy mikroby przekonały się, że olbrzym jest pokojowo do nich nastawiony i nie zamierza się nimi obżerać, uprosiły go, by pomógł im pokonać odwiecznego wroga i raz na zawsze nauczyć go spożywania jajka od cieńszego końca.
*
Tyle pobieżne streszczenie pierwszej części książki pana Swifta napisanej w celu zilustrowania groteskowej wojenki pomiędzy partyjnymi mocarstwami PiS kontra PO. Męcząca obecność nieważnego sporu w bagatelnej sprawie, doprowadziła do znielubienia żółwich poczynań tego rządu. Nie tylko mnie, ale coraz większe grupy sympatyków konkretnego działania. Ale pomówmy o autorze Guliwera, bo to temat mniej irytujący.
Znana pod nazwą Podróże Guliwera ma rozbudowaną nazwę „Podróże do wielu odległych narodów świata, w 4 częściach, opisane przez Lemuela Guliwera, najpierw lekarza okrętowego, później kapitana kilku statków” i jest powieścią aktualną do dziś. Przeważnie czytana w wersji okrojonej z drastycznych szczegółów, skupia się na potokach akcji, a pomija gryzące opisy ludzkiego charakteru. Filmowana wielokrotnie, doczekała się wersji rozrywkowej. Dziejącej się współcześnie.
Przygody bohatera nie są niezwykłe przez to, że rozgrywają się w przestrzeniach niedostępnych rzeczywistości. Niezwykłe są przez to, iż są podróżami do wnętrza jego psychiki. Obojętnie gdzie, czy to w krainie olbrzymów, koni lub podniebnej wyspy, następuje konfrontacja mniemań człowieka o sobie, z wyobrażeniem, kim jest naprawdę. I za każdym razem myśli płynące z tej konfrontacji nie są pokrzepiające. Swift pod pozorem nieokiełznanej fantazji, przemyca treści filozoficzne i warte refleksji, a portretując człowieka, przedstawia go na tle kraju zamieszkałego przez ludzi jemu podobnych.

Marek Jastrząb
Pisarz
Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”. Drukował także w wielu innych czasopismach swoje opowiadania, felietony, eseje, recenzje teatralne i oceny książek. Jego prozatorskie miniatury były wielokrotnie emitowane w Polskim Radiu w Bydgoszczy.
źródła obrazu
- jastrzab: BM

Pobieżne streszczenie książki – kapitalne, gdybym nie znał, już bym czytał, może nawet wspak, by pierwej chwycić finał.
Chętnie poznałbym również pobieżne nawet streszczenie innej księgi, o ile takowa istnieje. O tym, jak guliweropodobny osobnik, po idiotycznie niepojętym życiu na własny rachunek w zbiorowisku małych, drobnych i do niewiadomo czego podobnych bezmyślnych istot, obudził się nagle nie tylko z ręką, ale cały w oblepiającej, skręcającej wonią nos… czekoladzie. I czy się z tego wykaraskał. I ile mu to czasu zajęło. I jakie straty poniósł na wizerunku. I…
To bardzo istotne z punktu widzenia mojego niebawem siedzenia.