Jest oczywistym – choć smutnym – faktem, że masową wyobraźnią zawładnęły media. Gdzież, jeśli nie w kolorowych gazetkach przeczytamy fascynującą opowieść o „drodze do sławy” śpiewającej panienki, którą obserwowaliśmy w telewizji, gdy zmagała się z pieśnią stawiającą zbyt wielkie wymagania jej mizernemu talentowi. Artykuły prasowe nie oceniają jej „wokalnego kunsztu” – jest za to opis stroju, zaprojektowanego przez ach! ach!- słynną dizajnerkę, cyfrowo wyretuszowane zdjęcia i zapowiedź, że wkrótce „gwiazda” zapozna nas z dietą – tajemnicą jej dziewczęcej figury.
Celem takiej akcji promocyjnej jest wylansowanie niezdolnej do czegokolwiek dziewoi, czego skutkiem będzie udział w jakimś festiwalu, a raniący nawet mało wrażliwe ucho występ media okrzykną kolejnym milowym krokiem do światowej kariery. Ludzie czytają te bzdury, oglądają telewizyjne obrazki, słuchają głupawych wypowiedzi „artystki” – i tak po pewnym czasie już mamy nową celebrytkę, której obecność znosić musimy dotąd, dopóki jej miejsca nie zajmie następny produkt fabryki medialnych manekinów.
Ten proceder, uprawiany z rosnącym bezwstydem przez środki masowego ogłupiania społeczeństwa pięknie się rozwija, wprowadzając zamęt w hierarchię wartości. Co bardziej rozsądni mają z tego powodu dylematy – czy to, co zobaczyli w kinie, to wybryk pijanych amatorów, czy też, jak donoszą gazetowi koneserzy – dzieło wybitnego, awangardowego reżysera. Czy zamalowując bohomazy na ścianach budynku nie niszczymy przypadkiem artystycznej propozycji najnowszego kierunku sztuk plastycznych? Czy może, by nie popełnić faux pas jak ów meloman, który nie potrafił odróżnić, kiedy orkiestra jeszcze stroi instrumenty, a kiedy już trwa koncert współczesnej muzyki – na wszelki wypadek lepiej nie chodzić do filharmonii?
Media cynicznie wykorzystują swą władzę zacierając różnice między rzeczywistymi autorytetami a cwanym hochsztaplerstwem i to nie tylko w dziedzinie sztuki. Od paru lat zajęły się lansowaniem gwiazd polityki. Kryteria są jasne: namaszczony przez nich osobnik musi być pryncypialny jak Błaszczak, wyrazisty jak Kalisz, kompetentny jak Brudziński, nadobny jak Sobecka i elokwentny jak Kurski. Taki zestaw zalet daje natychmiast lawinę zaproszeń do rozmaitych telewizji, gdzie na oczach widzów można pleść niesłychane bzdury na każdy temat, z wyjątkiem poruszania tych spraw, którymi przedstawiciele narodu powinni się zajmować.
Polityk, który chciałby przystępnie tłumaczyć sytuację gospodarczą, problemy służby zdrowia czy niezadowalające wyposażenie wojska w obliczu zewnętrznego zagrożenia nie ma szans w starciu z dziennikarzami, których interesują tylko ciekawostki z partyjnego magla. Nastąpiło sprzężenie zwrotne- media lansują tylko takich polityków, którzy ich zdaniem są „interesujący”, a ci z kolei, starając się takimi być, częstują nas informacjami o podsłuchach, aferach, przekrętach itp. – dotyczących oczywiście ich przeciwników.
Gorący przedwyborczy okres wyostrza tylko ten niewesoły obrazek.
Ekrany wypełniają sylwetki kandydatów na urząd prezydenta RP, którzy starają się jak mogą przypodobać się PT Wyborcom w opisany wyżej sposób. Wszystkie chwyty dozwolone – stąd np. zmanipulowany przekaz wizyty prezydenta Komorowskiego w Japonii, z wielkim zapałem komentowany przez zainteresowanych jego posadą konkurentów. Media im dzielnie sekundują, dyskretnie przemilczając fakt, że żaden z nich do pięt nie dorasta obecnej głowie państwa, a niektórzy to po prostu ciągnięci za uszy partyjni pajace, których kandydowanie ośmiesza tylko najważniejszy w państwie urząd.
Ale co tam! Grunt, że jest zabawa, choć burza huczy obok nas.
Prezydent Komorowski przypomina wielkiego owczarka pilnującego naszego domu, którego zaatakowała sfora karłowatych kundli. Ujadające karły chciałyby dorwać się do miski, a może nawet zabrać stróżowi budę, ale żaden nie nadaje się do przejęcia jego obowiązków. Hau! Hau!- rozlega się wszędzie, wzmacniane przez mikrofony, podsuwane przed węszące okazję nosy. Ale trochę cierpliwości i nastąpi cisza – potem kundle pogryzą się między sobą.
A o nasz dobytek musimy i tak sami się zatroszczyć.
Pełna zgoda, poza jednym…
W piosence ta burza huczała wkoło nas, a nie obok.
Pozdrawiam Autora i proszę o więcej…
Oj Otoosh! Postaraj się zrozumieć aluzję autora…
Nie jest źle, TVN 24 wzięło się ostro za kulturę.
W Kropce reaktywowano zdjęte niedawno z wizji „Opowieści Hofmana” główny wykonawca jeszcze nie doszedł do formy, był ciutek zmiętlony. Ale zaistniał w roli solisty, mimo monotonnego burdonu posła Niesiołowskiego i złośliwej czasami koloratury prowadzącej spektakl M.Olejnik.
Zaistniał i może uda mu się śpiewać u boku prezesa bo śpiewał z wazeliną jak dawniej.
@Magog, pan kiedyś pisał o egzaminach, jakie zdawał pan aspirując do grania w orkiestrze, będąc już wykształconym muzykiem.
Jim Page, lider Led Zeppelin lata całe grał jako muzyk sesyjny w studio nagraniowym. Przyszedł gość nagrać rocka, Jim grał rocka, przyszła panienka z walczykiem, Jim grał walczyka. Po latach takich treningów kiedy stanął na scenie z własnym zespołem i walnął po strunach, świat rock and rolla zamarł.
Rozmawiałem kiedyś ze śp. Januszem Popławskim, gitarzystą „Niebiesko Czarnych”, których występami za młodu się fascynowałem, a potem jako dorosły odstępowałem mu salę na próby jego zespołu. Opowiadał mi o czymś takim jak komisja (nazwy zapomniałem), która dokonywała weryfikacji artystów dając im swego rodzaju licencje na występy. Miało to wpływa na gaże itp.(szczegóły mi się zatarły, pamiętam tylko, że wymieniał nazwisko Kazimierza Rudzkiego). Na tę komisję stawiali się nawet ci, którzy zdobyli już jakąś popularność, co dziś może budzić zdumienie.
Był taki gość od „Beaty” i „Kolorowych jarmarków”, Janusz Laskowski. Sam wydawał płyty (takie pocztówkowe) ze swoimi piosenkami, był dość popularny w „terenie”, a tej komisji przejść nie mógł i nie był obecny w tzw. oficjalnym obiegu. Dopiero po sukcesie Rodowicz z jego piosenką dopuszczono go łaskawie na wizję.
Takie weryfikacje miały miejsce nie tylko w zawodach artystycznych. Od murarza do asystenta na uniwersytecie. Dziś słyszę teoretyków, którzy mnożą argumenty przeciw takiemu systemowi. „Wszystko jest sztuką, każdy jest artystą” – taka trawestacja Apollinaire’a obowiązuje dziś w powszechnym myśleniu.
Przekonałem się o tym szukając muzyka, który by coś umiał :)Chłopię, które naumiało się trzech chwytów miało się za artystę i nie chciało gadać z takim ignorantem jak ja. Na propozycję współpracy robiło minę znudzonej wielkości i prychało. Może i dobrze, bo ja potrzebowałem kogoś ze znajomością większej ilości chwytów 🙂
Panie Jerzy, artystą każdy może być a nawet jest!
To zależy od ilości fanów towarzyszących mu na koncertach.
Przy tych weryfikacjach zespołów nawet byłem jako student odpowiedniej uczelni, zatrudniony w roli bramkarza! wpuszczałem na scenę zespoły, wbrew pozorom trudne zajęcie.. A w komisji zasiadały tuzy polskiej muzyki rozrywkowej, tam poznałem z bliska Stana Borysa.
Naprawdę był artystą i wiedział co jest ok.
Weryfikacja to był rodzaj cenzury, licencję dostawali ci co potrafili sensownie zaprezentować się na estradzie.
Jak jeździłem z „Kolbergiem” po kraju zespół też przechodził weryfikację dotyczącą doboru muzyki i słów które miały być prezentowane na estradzie, a była to muzyka bardzo klasyczna. Było to naturalne, dopuszczenie.. Siałem ci ja tę kulturę muzyczną, siałem i niewiele wysiałem. Było to zaraz po stanie wojennym, pamiętam godzinę policyjną. Zamość w czerwcu, gorąc, pootwierane okna w domach a z niemal każdego okna Głos Ameryki bądź Wolnej Europy i zatrzymujący się patrol milicji na ulicy słuchający najnowszych informacji..
To było fajne.
Co do weryfikacji polityków, czy bardziej tych aspirujących do tej funkcji, co zapewne bardziej odzwierciedla obecne czasy, Pan Antoni ma bezwzględną i smutną rację… Robi się dziś taki konglomerat medialno-polityczny, wspierający miernoty poprzez ich nagłaśnianie. Część winy leży tu w słabej selekcji samej braci dziennikarskiej.
Sam jestem przeciwnikiem weryfikacji wszystkich zawodów usługowych, bo to prowadzi do obniżenia konkurencji i zawyżania kosztów. Na przykład gdy zawiedli budowlani mający przebudować mój dom, sam mogłem zgłosić siebie jako kontraktor w Stanach do firmy nadzorującej moją budowę, i po każdym etapie ekektrycznym, hydraulicznym czy konstrukcyjnym miałem inspektora, który sprawdzał zgodność wykonanego odcinka z przepisami (tzw Codes). Oszczędziłem w ten sposób ogromne pieniądze i czas, które bym stracił na kolejnych zawodowych kontraktorów.
Natomiast w rozrywce obok hucpy lansowania panienek jakiejś szychy mamy dziś nie do końca negatywne zjawisko wyławiania talentów estradowych czy artystycznych (w tym projektantów mody), kulinarnych, itp, itd. Myślę, że rolę komisji weryfikacyjnej z czasów PRLu mogą pełnić dziś dość liczne programy TV typu „Voice”, „So you think, you can dance”, „Top model”, „Project Runway” czy „Top chef”. Chodzi teraz o to, aby brać dziennikarska wyławiała z tego szumu ciekawe indywidualności. To jak się okazuje trudne zajęcie. Mamy kulturę obrazkową bez treści, byle migotało. Stąd nawet najlepsze kiedyś serwisy wiadomości zamieniają się w przedstawienia pozbawione tych wiadomości. Jedynym rozwiązaniem tu może być zapewne zredukowanie państwowej telewizji do dobrowolnie sponsorowanej grupy najwyższej klasy dziennikarzy i specjalistów, dających serwisy wiadomości i programy kulturalne z najwyższej półki. Pytanie, czy Polacy zechcą coś sami sponsorować, co zmusza do myślenia i nie błyska dzwoneczkami głupoty.