Czwarty czerwca zostanie symbolem końca komunizmu w Polsce, mimo usilnych starań obecnie rządzących, żeby historię napisać od nowa. Należę do pokolenia, które zaliczyło w swoim życiu wiele historycznych przełomów – w dzieciństwie wybuch wojny i powstanie warszawskie, w młodości stalinizm, w dorosłości „Solidarność” i stan wojenny, aż wreszcie pierwsze prawie wolne wybory i upadek komunizmu.
Czwartego czerwca minie 27 lat od tej daty. Teraz, kiedy historia Polski znowu się zakrztusiła, być może kolejny raz trzeba będzie zmieniać daty w podręcznikach szkolnych, ale póki co świętujemy swoje ponad ćwierćwiecze pokojowego sukcesu.
Chciałam się z tej okazji podzielić wspomnieniem z tamtej wiosny przeżywanej w Waszyngtonie. Mieszkaliśmy tam przez pierwszą połowę 1989 roku – mój mąż, Andrzej Krzysztof Wróblewski był wtedy stypendystą w Instytucie Woodrowa Wilsona. Wyjechaliśmy z Warszawy przed okrągłym stołem, a wracać mieliśmy po wyborach. Okres przed wyborami i same wybory przeżywaliśmy tam na najwyższych obrotach. Do Waszyngtonu przyjeżdżali wtedy z kraju polscy naukowcy i działacze z solidarnościowego nadania, żeby po okrągłym stole nawiązywać tam polityczne kontakty i szukać ratunku dla zdewastowanej gospodarki. Było między nimi sporo znajomych, z kontaktów towarzyskich i służbowych, a że wszyscy byliśmy głodni wiedzy i nadziei, zapraszaliśmy Polaków – przyjezdnych i miejscowych, na długie rodaków rozmowy. Siadało się pod ścianami na podłodze, czasem gotowałam bigos, ale częściej wypijaliśmy co kto przyniósł i przewidywaliśmy co będzie dalej.
W maju odbywała się w Waszyngtonie duża, międzynarodowa konferencja pokojowa na której Jacek Kuroń miał otrzymać bardzo prestiżową nagrodę. Nie pamiętam nazwy tej konferencji, ale pamiętam dramatyczną noc przed nią, kiedy nasza polska „sitwa” zorientowała się, że Jacek ma do ubrania jedynie to co na sobie, czyli koszulę dżinsową i dżinsy. W tym stroju zamierzał też wystąpić nazajutrz w wielkiej auli przed dostojnym gronem.
Był niedzielny wieczór, sklepy zamknięte, a konferencja zaczynała się w poniedziałek o 9 rano. Nie umiem dziś odtworzyć wszystkich szczegółów akcji jaką przedsięwzięli zdesperowani rodacy, ażeby zdobyć dla Kuronia garnitur i resztę dodatków stosownych do tej zaszczytnej ceremonii. W każdym razie akcja się udała, a Jacek Kuroń zrobił furorę swoim wspaniałym przemówieniem. Mówił po polsku, tłumaczył Jacek Kalabiński, a my przeżyliśmy chwile wielkiego wzruszenia.
I wreszcie same wybory. Lokal wyborczy urządzono, jak zwykle, w pałacyku polskiej ambasady, ale że czasy zrobiły się inne niż dotychczas, skład tej komisji musiał się też zmienić. Z Warszawy przyszła dyrektywa, żeby w komisji wyborczej obok PRL-owskich urzędników znaleźli się też mężowie zaufania reprezentujący stronę solidarnościową. Na wybory nie było za wiele czasu i Polacy z grona, które dyskutowało na podłodze naszego mieszkania, wybrali zamiast mężów dwie żony – Anię Szaniawską – jej mąż, prof. Klemens Szaniawski też był wtedy stypendystą Woodrow Wilson Centre i mnie – żonę drugiego stypendysty.
Traktowano nas w ambasadzie uprzejmie, ale z dystansem. Urzędnicy peerelowscy, a zwłaszcza ci wysłani na amerykański front, byli jeszcze bardzo pewni siebie. Naszego syna Tomka, który pracował wtedy u Jacka Kalabińskiego w Radiu Wolna Europa nie wpuszczono do lokalu ambasady, a kiedy chciał nagrać rozmowy z wyborcami, radca Jerzy Jaskiernia wyrzucił go za bramę.
Nie mieściło się ówczesnym peerelowskim urzędnikom w głowach, że po okrągłym stole nie będzie już takiej Polski jak w PRL-u. Wyraźnie widziałyśmy to z Anią Szaniawską w czasie samych wyborów. Po pierwsze owego 4 czerwca głosować przyszło bardzo wielu rodaków, którzy nigdy przed tym nie przestępowali progu tej ambasady. – O, jak tu ładnie – mówili. Bo rzeczywiście budynek kupiony po pierwszej wojnie przez księcia Kazimierza Lubomirskiego i przekazany wtedy II Rzeczpospolitej prezentuje się bardzo okazale. Po drugie urzędnicy ambasady, którzy razem z nami liczyli kartki wyborcze, przeżyli prawdziwy szok… kiedy zobaczyli podsumowane wyniki.
Wybory w Waszyngtonie zakończyły się według tamtejszego czasu, czyli osiem czy dziewięć godzin wcześniej niż w miastach europejskich i komisja złożona z lojalnych urzędników państwowych nie miała pojęcia, że podobną porażkę PZPR poniosło wszędzie. Kiedy zakończyliśmy liczenie głosów, komisja miała spłoszone miny, a jej przewodniczący z zastępcą udali się do innych pomieszczeń, żeby zadzwonić do Warszawy, pewnie z pytaniem – co robić?
Nie wiem jak bez naszego udziału zachowałaby się komisja wyborcza w ambasadzie. PRL skończyłaby się zapewne tak samo jak się skończyła, nawet gdyby głosów na solidarnościowych kandydatów okazało się w Waszyngtonie mniej. Ale myśmy wyszły z pałacyku księcia Lubomirskiego z przekonaniem, że obroniłyśmy polską demokrację.
Agnieszka Wróblewska
Tekst opublikowała również „Gazeta Wyborcza”
Dlaczego wybory w Waszyngtonie zakończyły się wcześniej? Raczej nie z powodu “tamtego czasu”. Gdy w Warszawie jest 20:00 w Waszyngtonie jest ok. 14:00 Jeśli członkowie komisji nie znali wyników z Polski to raczej dlatego, że ich zliczenie trwa dłużej niż z jednej komisji w USA. Czasem wyniki podaje się po dwóch dniach.
Na tym zbiorowym zdjeciu na dole, pierwsza z lewej to jest Śp. Ania Erdman-Walendowska, a trzeci od lewej w pierwszym rzędzie to Śp. Tadzio Walendowski. W drugim rzędzie pierwszy z prawej, obrócony profilem, to chyba Śp. Krzysztof Michejda…
.
Oboje z żoną też wtedy głosowaliśmy w Waszyngtonie. A prawdziwa sensację wzbudził mój wuj, Ignacy Święcicki, który — gdy trzeba było się wylegitymować jakims dokumentem stwierdzającym polskie obywatelstwo — to przedstawił…. dowód osobisty wydany jeszcze przed wojną! Wuj miał bardzo “urozmaicony” życiorys: we Wrześniu 1939 oddział, w którym walczył, zdołał przedrzeć sie na Węgry; pózniej on przedostał się do Francji, dalej do Anglii, tam uczono go latać, później w Palestynie brał kursy “wyższej szkoły latania”, aż wreszcie wykorzystywał te umiejętności nad Włochami, w Dywizjonie 318, i wylatał dwa Krzyże Walecznych. Po wojnie wreszczie osiadł w Stanach. I przez ten cały czas i wszystkie te przygody zdołał przechowac ten przedwojenny dowód. Cała tamta reżimowa Ambasada się wtedy zleciała, by podziwiać ten niezwykły dokument!
.
My z żona mieszkaliśmy od 1983 roku całkiem niedaleko tej Ambasady, ale aż do tamtego pamietnego czerwcowego dnia noga nasza nigdy w niej nie postała… Ale to się niedługo zmieniło, od momentu, kiedy nastał nowy Ambasador, Kazimierz Dziewanowski. Podwoje Ambasady wtedy szeroko się otworzyły dla miejscowych Polaków, a zaganiać nas tam nie musiano, sami się garnęliśmy. Bardzo do tego tez przyczyniał się wtedy nowy Radca od spraw kultury, Andrzej Jarecki…
.
Ojej, dobre wspomnienia, ale też smutne, bo żadna z tych osób, które wymieniłem, już dziś nie żyje…
Bardzo ladna relacja z tego pamietnego dnia, szkoda tylko, ze nie do konca prawdziwa. Tez bylem w tym czasie w Waszyngtonie i byla tu tez moja zona, Hanna Brzeska, odbywajaca staz naukowy w Narodowych Instytutach Zdrowia w Bethesda w stanie Maryland. I wlasnie to moja zona, obok pani Szaniawskiej byla „Mezem Zaufania Kandydatow K.O. Solidarnosc w Obwodowej Komisji Wyborczej w Waszyngtonie” z polecenia i na prosbe Jacka Kalabinskiego. To okreslenie, ktore ujalem powyzej w cudzyslow jest cytatem z listu z podziekowaniami podpisanego miedzy innymi przez Andrzeja Lapickiego, Henryka Wujca i Jana Litynskiego. Nie ulega watpliwosci, ze pani Agnieszka Wroblewska tez tam byla, ale zdanie o „dwoch zonach” wybranych na podlodze wyraznie mija sie z prawda. Troche mi przykro pisac to przy okazji tak radosnej rocznicy, ale trudno pozostawic bez komentarza przeinaczanie faktow, czymkolwiek by ono nie bylo spowodowane. Chcialbym jednak, zeby pani Agnieszka Wroblewska nie traktowala tego tekstu jako ataku na jej osobe, ale jedynie jako probe odswiezenia pamieci.
Dla wyjasnienia, pisze to w imieniu zony, bo jest troche sfrustrowana ta sytuacja, ale sprawdza dokladnie co ja tu pisze i w pelni sie pod tym podpisuje.
Swoja droga Hanka, bedac skromna osoba, nigdy nie traktowala swojej roli w tych wydarzeniach w kategoriach „obronilysmy polska demokracje”. Owszem, miala z tego powodu ogromna satysfakcje, ale tez przekonanie, ze juz nigdy nie zobaczy paszportu sluzbowego. Na szczescie mylila sie.
J.LUK – oczywiscie ma pan racje, wyniki wyborow w Waszyngtonie nie pojawiaja sie „osiem czy dziewiec godzin wczesniej” w wyniku szescio godzinnej roznicy czasu. Po prostu, tak wtedy, jak i dzisiaj, glosujemy tu dzien wczesniej, czyli w sobote. Przy okazji wielki szacunek za to, co pan ostatnio pisze.
Przed wyborami nagrywałam dla Radia Solidarność różne rozmowy, między innymi w kawiarni na placu Konstytucji.Weszłam do Niespodzianki, tłum ludzi, pełno dymu z papierosów. Chciałam nagrać Bugaja, ale nie znałam
Go. Pytam więc najbliżej stojącego pana, który to ten pan Bugaj, żeby uprzejmie mi go wskazał. Na to ten osobnik : to ja jestem Bugaj. Do tej
pory pamiętam tę wpadkę. Tak bardzo było mi wstyd, że chyba nigdy nie zapomnę tego wydarzenia.