Czasy, w których kino było potęgą, najważniejszą ze sztuk, minęły już dawno. Czy ktoś jeszcze pamięta, że było ważnym narzędziem w rękach władzy, najczęściej totalitarnej?
Kino jako rozrywka, kino jako sztuka, kino jako narzędzie propagandy. Różne role – ta sama technika ożywionego obrazu. Wszystkie dodatki, dźwięk, kolor, panorama, technologie 3D, to tylko szczegóły.
Kino to kino.
W trakcie trwającego jeszcze Festiwalu Solidarity of Arts, w siedzibie Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku, w trzech kolejnych dniach 18, 21 i 22 sierpnia odbyły się liczne spotkania i projekcje filmów pod wspólnym tytułem „(Nie) Pokój Moralny”, w których widzowie mogli zobaczyć filmy będące emanacją moralnego niepokoju. Takie jak „Elementarz”, „Stolarz”, „Sztygar na zagrodzie” Wojciecha Wiszniewskiego oraz „Zapora” i „Robotnice” Ireny Kamieńskiej.
Ten zestaw krótkiego metrażu z lat 1976 i 1980, to przykład świetnego zaangażowanego kina z głębokiego PRL.
W kolejnych dwóch dniach festiwalu prezentowane były takie filmy, jak „Barwy ochronne” Krzysztofa Zanussiego, „Indeks” Janusz Kijowskiego, „Wodzirej” Feliksa Falka, „Egzamin” Cristiana Muniu, „Paciorki jednego różańca” Kazimierza Kuca, „Kobieta samotna” Agnieszki Holland i „Lewiatan” Andreja Zwiagincewa.
Projekcjom towarzyszyły spotkania i dyskusje z twórcami . Jednym słowem – działo się!
Filmy festiwalu w Europejskim Centrum Solidarności ukazują czym może być kino w obecnych czasach, a w naszych czasach szczególnie.
Stawiam proste pytania – dlaczego w tamtych, szarych i smutnych czasach PRL, z oficjalną cenzurą, autorytarnym systemem rządów, ograniczoną suwerennością wynikającą z uczestnictwa (nie z własnego wyboru) w sojuszach wojskowych i obozach politycznych – można było robić takie filmy, a teraz nie. Dlaczego?
Teraz, po latach, blokujemy te filmy w zestawy pod wspólną nazwą kina moralnego niepokoju; ta nazwa występowała zresztą w publicystyce tamtych lat. To jak to jest, wtedy twórcy odczuwali moralny niepokój – a teraz nie ? Teraz mamy pokój moralny i żadnych niepokojów nikt nie odczuwa?
Przeglądając listy największych hitów polskiego współczesnego kina łatwo zauważyć, że filmy z największą frekwencją – a więc te, które podobają się polskiej publiczności – to nie są filmy opisujące niepokoje moralne; to są filmy, opisujące raczej niemoralną konsumpcję. To taka ma być klamra opisująca przejście pomiędzy starymi a nowymi laty?
Jeśli to prawdziwa obserwacja, to smutne mamy czasy i żałosne są nasze perspektywy.
Jeden Wojciech Smarzewski to za mało, aby być optymistą.
Film to przemysł filmowy, film to pieniądze. Podział tych pieniędzy, to atrybut władzy. Obecna władza już zapowiedziała jakich filmów oczekuje, na jakie nie poskąpi kasy – i kto, zdaniem tej władzy, powinien zrobić wielkie filmy o polskim bohaterstwie – najlepiej amerykańscy twórcy z Hollywood, nikt inny…
Już to widzę.
Stawiam pytanie – czy mamy szansę na powtórkę z historii i pojawienie się takich ludzi w polskim filmie, jacy w tamtych mrocznych czasach stworzyli polską szkołę filmową?
Czy powstaną zespoły i twórcy, robiący filmy, będące odpowiedzią na wyzwania współczesności, tu i teraz, czasów „dobrej zmiany” realizujących wizję Prezesa Polski?
Ma ktoś w tym względzie jakieś prognozy, jakieś nadzieje?
Równolegle z Festiwalem Solidarity of Arts w Muzeum Emigracji w Gdyni (to symboliczne miejsce dla tego wydarzenia) odbyło się spotkanie z Marianem Marzyńskim, stałym autorem Studia Opinii.
Marian Marzyński, polski reżyser i twórca telewizyjny, wyemigrował z kraju w 1969 roku, w czasie politycznej nagonki na polskich obywateli narodowości żydowskiej. Przez Danię dotarł do Stanów Zjednoczonych AP, gdzie wraz rodziną żyje i pracuje już kilka dziesięcioleci.
Z Polską nie zerwał nigdy. Kilka razy w roku (najczęściej dwa) jest w kraju swego dzieciństwa, młodości – i pierwszych najważniejszych lat pracy twórczej, w Polskim Radiu i Telewizji.
Jest znany i zapamiętany jako twórca telewizyjnych programów „Wszyscy jesteśmy sędziami” ale przede wszystkim „Turnieju miast”
Marian Marzyński jest twórcą kilkudziesięciu filmów dokumentalnych, jest reżyserem który wprowadził do polskiego kina nurt „cinema verite” , jest człowiekiem, którego osobiste losy dziecka holokaustu znajdują swój artystyczny wyraz w jego filmach.
Byłem na spotkaniu z Marianem Marzyńskim w Muzeum Emigracji, słuchałem jego opowieści o życiu i twórczości. Jego wielkie ego znalazło uzasadnienie w życiu i twórczości. Moim zdaniem, tu nie ma rozziewu, tu jest harmonia pomiędzy człowiekiem, a jego dziełem.
Marian Marzyński promował na spotkaniu swoją „książkę-nie-książkę” pod bardzo znamiennym tytułem „Kino – ja”.
To specjalny rodzaj książki, 515 stron, zawierających przede wszystkim zdjęcia z jego filmów i widowisk telewizyjnych. To fascynująca lektura, pasjonujące widowisko.
Naprawdę – oglądając zdjęcia i czytając dialogi można odtworzyć klimat dawnych lat PRL-u, odtworzyć wspomnienia (jeśli ktoś je ma) i lepiej zrozumieć przeżycia ludzi z okrutnych czasów hitlerowskiej okupacji.
Byłem pod wrażeniem; a to nie zdarza mi się zbyt często.
I jeszcze na koniec – Marian Marzyński po dziesięcioleciach pobytu i twórczej pracy w Ameryce mówi po polsku bez akcentu. Przeciwnie, opowiadając o swojej pracy w Stanach powiedział, że jego angielski wyróżnia się tam polskim akcentem.
To ładne – i niech już tak, Panie Marianie, zostanie!
Zbigniew Szczypiński
Gdańsk
Skąd ta mitotwórcza niechęć do PRL? „Stawiam pytanie – czy mamy szansę na powtórkę z historii i pojawienie się takich ludzi w polskim filmie, jacy w tamtych mrocznych czasach stworzyli polską szkołę filmową?”. O jakich mrocznych czasach Pan prawi? Czy sam fakt, że „tacy ludzie” w polskim kinie mieli szansę się pojawić i tworzyć, nie świadczy o tym, iż czasy nie były nawet w połowie tak „mroczne” jak się je zwykło po przemianie ustrojowej przedstawiać. Biada Pan: „Przeglądając listy największych hitów polskiego współczesnego kina łatwo zauważyć, że filmy z największą frekwencją – a więc te, które podobają się polskiej publiczności – to nie są filmy opisujące niepokoje moralne; to są filmy, opisujące raczej niemoralną konsumpcję. To taka ma być klamra opisująca przejście pomiędzy starymi a nowymi laty? Jeśli to prawdziwa obserwacja, to smutne mamy czasy i żałosne są nasze perspektywy”. No to jak to jest, wtedy było ponoć siermiężnie, beznadziejnie i mrocznie, ale teraz też wieje beznadzieją i przygniata smutkiem? Biorąc na poważnie Pańskie odkrycia, można by pomyśleć, iż niewiele się zmieniło, gdyby nie mały szczegół: pod względem artystycznym było w PRL-u dużo, dużo lepiej. Przecież ludzie wyjeżdżali za granicę, również artyści, incydentalnie pod wpływem antysemickiej retoryki. Ci, co tu kręcili filmy, robili to nie pod przymusem, ale dzięki możliwościom stworzonym przez ciemiężącą ich rzekomo władzę. Fachu uczono się na państwowych uczelniach, pracowano na państwowym sprzęcie w ramach państwowych wytwórni filmowych, państwowej telewizji. Owszem, czasem jakiś film lądował nakazem cenzury na półce obrastając kurzem, ale czy to było istotnie tak straszne? Ilu polskich filmowców okresu PRL nie zrobiło międzynarodowej kariery tylko dlatego, że ich podła władze nie chciała puścić na Zachód? Jest słownie jeden twórca filmowy, który z Polski wybył (choć jeszcze będąc dzieciakiem projektował łódź podwodną, którą planował opuścić Polskę, to kiedy przyszło do wyjazdu, to po prostu wyjechał, nie jak w „300 mil do nieba”, ale normalnie), zdobył sławę i uznanie, a jego filmy ogląda cały świat. Prócz Polańskiego nie udała się ta sztuka nikomu. Może dlatego, że Polański nigdy mentalnym więźniem PRL nie był i nie targał za sobą bajdy o totalitarnym zniewoleniu, dzięki czemu mógł kręcić filmy uniwersale, wolne od zaściankowego balastu uporczywych dziejowych rozliczeń. Związany blisko z filmem Komeda był o krok od sukcesu, ale miał pstro w głowie, lubił sobie chlapnąć i pech go strzelił – za granicą. Inni (nie tylko filmowcy, aktorzy) wyjeżdżali i wracali, bo tylko w polskich warunkach mogli funkcjonować jako artyści, na Zachodzie nie czekało ich nic. Tych spoza branży filmowej, którzy wyjechali i się wybili można policzyć na palcach: Świeży, Abakanowicz, Urbaniak, Rosiński, Mitoraj, Siudmak. Im PRL kariery jakoś nie „złamał”. Krytykując czas „dobrej zmiany”, warto się „moralnie zaniepokoić” zjawiskiem zakłamywania historii. PiS nie ma w tym względzie monopolu, zaś jego liczni krytycy rzadko potrafią się zdobyć na obiektywną ocenę dorobku okresu PRL-u. Zachwyca się Pan osiągnięciami tworzących wtedy filmowców, umyka zaś Panu historyczny kontekst. Oni nie tworzyli w społeczno-kulturowej próżni, programowo na przekór władzy. Demonizując, zakłamując historię PRL, wkraczamy w zaczadzony obszar antykomunistycznej szajby, wciąż stanowiącej zwichrowaną oś postsolidarnościowej narracji. Odpowiadam na Pańskie pytanie: nie, nie mamy szans na powtórkę i pojawienie się takich ludzi, choćby dlatego, że aby móc się twórczo moralnie zaniepokoić, najpierw trzeba przestać się karmić bogoojczyźnianymi miazmatami. Konsumować też trzeba umieć.
Do Tadeusz Kwiatkowski – a to mi się dostało, i pewnie słusznie skoro tak Pan to odczytał co pisałem o tamtych smutnych czasach, jak teraz się mówi – słusznie minionych.
Chciałbym jednak zapewnić, że to nieporozumienie, jestem ostatni, który tak myśli, pamiętając o niepełnej suwerenności zaaplikowanej nam przez zwycięzców, ogromie zniszczeń jakie dokonała wojna pamiętam o ogromnym wysiłku przebudowy zacofanej struktury polskiego społeczeństwa, zbudowanie podstaw przemysłu, w tym wielu nowych gałęzi, edukacji społeczeństwa poczynając od likwidacji analfabetyzmu, zagospodarowania ziem zachodnich w oparciu o wielkie rzesze migrujących ze wschodu, objęcie powszechną opieką zdrowotną, systemem świadczeń socjalnych ,odbudową zniszczonej stolicy i co tam jeszcze.
Pełna zgoda na opis warunków pracy artystów i twórców, to były osiągnięcia ale i knebel cenzury, klimat państwa policyjnego sprawił, że tamto państwo było jak knebel, tak to pamiętam…
To, że teraz ekipa rządząca chce nam zafundować powtórkę tego co było, w innych czasach, nieporównywalnych do tamtych, siermiężnych i szarych, bo to były lata 60,70,80 – kilka dziesiątków lat wstecz, teraz mamy XXI wiek i inny porządek świata, artyści mają, powinni mieć inne możliwości.
Pytanie – czy będą mieli ?
Skoro tak Pan to pamięta, to trudno z tym subiektywnym wspomnieniem dyskutować. Cieszy, że prócz „knebla” (mnie się zda, że często tylko czekoladopodobnego, zwłaszcza po 1953) przetrwała też pamięć o tym co dobre, bo widzę, że obaj się zgadzamy, iż dobrego w PRL nie brakowało, zaś państwo policyjne nie musi wcale oznaczać piekła na ziemi. Mnie z kolei do grona polskich artystów odnoszących zagraniczne sukcesy w czasach PRL-u, zaplątał się Waldemar Świerzy, któremu przy okazji paskudnie „poprawiłem” nazwisko. Tworzył i nauczał z powodzeniem w kraju, z „kneblem” w ustach, podobnie jak wielu innych, którzy tworzyć potrafili i chcieli w państwie policyjnym. Dziś? A cóż dziś może powstrzymać artystycznego ducha, przed pełnią twórczego wyrazu? Nic, tylko tworzyć, również waląc w samozwańczych zbawicieli Polski, spod znaku „dobrej zmiany”.