2018-03-15,
w polsce żyd nie jest wrogiem – wróg jest żydem
(marek edelman)
przydługie życie z antysemityzmem utwierdza mnie w przekonaniu, że dr edelman miał rację. ilekroć ktoś w jakikolwiek sposób naraził się nosicielom patriotycznych genów, a miał słowiańsko brzmiące nazwisko, natychmiast zwolennicy obecnej, a przeciwnicy poprzedniej władzy, zaczynali grzebać mu w genealogii. usiłując wytropić wroga, który musiał przecież być żydem,(lub przynajmniej cyklistą , skoro już dał się poznać jako wróg). stąd brały się slogany w rodzaju: mazowiecki, żyd sowiecki
znakomity rysownik andrzej czeczot miał chyba przebłysk geniuszu, gdy nagabnięty czy jest żydem, odpowiedział: jeszcze nie.
ja doznałem podobnej iluminacji wiele wcześniej, tyle tylko, że w przeciwstawnym kierunku.
po wojnie ojciec zaproponował, byśmy zmienili nazwisko, bo nasze bardzo jest niepraktyczne w obecnej sytuacji – jak się wyraził. mógł to zrobić nie pytając mnie o zdanie, bo byłem niepełnoletni, ale najwidoczniej nie chciał być despotycznym rodzicem.
– tato, powiedziałem. czy naprawdę wydaje ci się, że jak otrzymasz nazwisko z końcówką – ski, to już przestaniesz być żydem? i jak inni mają cię szanować, kiedy ty wpierasz się samego siebie i udajesz kogoś innego? nie chcesz wyjechać do krewnych w buenos aires, dobrze, zostańmy. ale będę tu mieszkał dopóki da się funkcjonować z naszym nazwiskiem, a jak nie będę mógł, to wyjadę.
przypomniałem ojcu tę rozmowę po 23 latach, kiedy przyjechałem do gdańska żeby pożegnać się z rodziną.
***
kiedyś, w czasie studiów opowiedziałem szmoncesowy dowcip. mój bardzo czujny i niezbyt rozgarnięty kolega poszedł do dziekana ze skarga, że natan gurfinkiel jest antysemitą.
– z tym anty, to chyba spora przesada, odpowiedział dziekan. ma on niejedno na sumieniu, ale żeby aż tak, to nie.
***
mój czujny kolega, z którym mieszkaliśmy razem w akademiku na kickiego, po tym zapewnieniu dziekana, że nie jestem anty udobruchał się i nawet starał się być dla mnie miły. kiedyś w niedziele wyszedłem na miasto i wróciłem po kilku godzinach.
– wiesz, szkoda że cię nie było, bo nadawali przez radio koncert i na skrzypkach grał jakiś nachim jechudka. nawet mi się podobało.
***
moja szkoła powszechna nr 81 przy ulicy okopowej w warszawie, była dwureligijna, uczniów z domów chrześcijańskich było mniej więcej tyle samo, co z żydowskich. poranna modlitwa w sali gimnastycznej była neutralna („kiedy ranne wstają zorze”) mogła więc być odśpiewywana przez wszystkich. dzielone były lekcje religii. prowadził je ksiądz i świecki katecheta wyznania mojżeszowego, pan lewinson, prywatnie przyjaciel moich rodziców. mój niewierzący ojciec upominał mnie, bym pilnie przykładał się do nauki, bo jak tłumaczył, nie chciał wysłuchiwać wymówek od pana lewinsona.
– więc jest bóg, czy go nie ma? – pytałem. Jeszcze – czy może jest tak, że żydowski bóg istnieje, a chrześcijańskiego nie ma – lub odwrotnie?
– bóg jest jeden, powiedział ojciec.
– ale przecież sam tłumaczyłeś mi, że go nie ma…
– jak będziesz starszy, to zrozumiesz.
miałem zrozumieć jeszcze niejedno. dyrektorka szkoły była damą ze sfer legionowch, żoną rotmistrza ułanów. kiedyś w czasie dużej przerwy wywiązała się bójka między moimi kolegami z równoległej klasy i katolicki uczeń wyzwał swego żydowskiego kolegę od parchów.
dyrektorka przerwała lekcje i kazała nam się zgromadzić w sali gimnastycznej. ten, który obraził kolegę musiał podać mu rękę i przeprosić na oczach całej szkoły.
– nie będę tolerowała takich zachowań, powiedziała dyrektorka. wszyscy jesteśmy polakami, niezależnie od tego do jakiej świątyni chodzimy się modlić…
***
Pamiętam, że mama była zbudowana postawą dyrektorki.
– nic z tego nie rozumiesz, odezwał się ojciec. ona powiedziała: chcecie wyzywać się od najgorszych, macie ochotę się bić – róbcie to poza szkołą…
***
jak na ramola przystało, to ojciec nic nie rozumiał. można oczywiście załatwiać swe porachunki z dala od szkoły, ale przyjemność już nie ta.
mieliśmy w naszej klasie ekskluzywny i zakonspirowany klub dyskusyjny. na jednym z zebrań zastanawialiśmy się dlaczego dorośli są tacy głupi…
natan gurfinkiel
Do powszechniaka chodziłem (od drugiej klasy) na Narbutta 14, i śpiewałem “Kiedy ranne” codziennie. Nie było żadnych żydów, ja też jeszcze nie byłem, więc nie odróżniałem. Jak już byłem, to pamiętam taki poranek na kacu, z Koftą. Jak przyszedł jego tatuś i przyniósł śniadanko w takim aluminiowym, piętrowym kubełeczku. I jego kwestia “Januszku…” brutalnie przerwana przez niego : “Jonasz, nie Janusz !”