Restauracje swobodnej elegancji21 min czytania

 

Henryk jest dość wysoki, przygarbiony, ze smagłą twarzą, brązowymi oczami, orlim nosem. Swoją nietypową twarz zawdzięcza Henryk Francuzowi – pradziadkowi przybyłemu do Polski skądś z południowej Francji. Na twarzy ma Henryk wyraz ciągłego zatroskania. Gdziekolwiek się porusza, nosi ze sobą niewielki plecaczek.

Jacek jest krępy, z niebieskimi oczami i śladami jasnych włosów. Słońce niszczy mu skórę, dlatego porusza się po Warszawie w kolonialnym kasku. Jest bliski sześćdziesiątki, podczas gdy Henryk jest o parę lat młodszy.

Kiedy się spotkali? W dzieciństwie, bo są kuzynami. Czy się lubią? Nie za bardzo.

Teraz siedzą  w restauracji San Giacomo. Jedynej w Warszawie serwującej Chateaubriand w sosie bearnaise ze szparagami i risotto cztery sery. Siedzą w ogródku pod gipsową imitacją rzymskiej arkady.  Jacek  patrzy w stronę sąsiedniego stolika. Na wolnym krześle leży gazeta ze zdjęciem sympatycznego starszego pana i tytułem na pół strony „Madoff. Ukradł pięćdziesiąt miliardów dolarów”. Przy stoliku trzech dobrze ubranych panów pochłania w milczeniu spaghetti bolognese.

–  Muszą być bankowcami z tego banku obok. Może marzy im się podobna operacja – myśli  Jacek.

A Henryk ciągnie to co zaczął przed wejściem do San Antonio:

– Herbem rodziny Nowińskich była Kuszaba. W klejnocie osiem srebrnych głów szczenięcych – Henryk patrzy znacząco na Jacka i podnosi do ust kieliszek ze srebrzystą, nieleżakowaną grappą. Przełyka zawartość kieliszka, nachyla się nad stołem i mówi szeptem, sprawdzając czy bankowcy nie podsłuchują:

– A za Jana Kazimierza Nowkę Górną Włodkowic zagrabił, o tak – szybkim wymachem ręki chwyta z białego obrusa kryształową solniczkę, przerzuca ją do drugiej ręki. Otwiera pustą już dłoń:

– Widzisz, teraz widzisz jak bardzo trzeba uważać.

Jacek do siebie, patrząc na bankowców: Kiedy milczę wiem, że myślę, a kiedy oni milczą, to wiem, że gorączkowo kombinują – kto to powiedział? Czy już tu w Warszawie mam trzymać się za kieszenie? Czy któryś z nich to mały Madoff, albo ten Włodkowic od Henryka?

Bankowcy podnoszą się, dwóch z nich rusza do wyjścia, najmłodszy pozostaje głowiąc się nad rachunkiem. Wyciągając portfel, zachmurzony spogląda jeszcze raz na rachunek.

Tak wkrótce będą spoglądać na emerytury starszego pokolenia młodzi Polacy – myśli Jacek.

– A później, już pod zaborami poszła Nowka Dolna, i nie zostało nic, tylko herb. Stary, naprawdę stary, bo przyszedł do Polski z Czech za Bolesława Wstydliwego – kończy Henryk.

Jacek, ze szparagiem nadzianym na trzymanym jak batuta widelcu, zmienia temat:

– Jutro, na Jana kończy się sezon na szparagi. Będą musieli zmienić menu.

Według Jacka Henryk pochyla się nad swoim życiem jak przesądna staruszka nad talerzem trzynastu ulubionych pierogów, a jego problemy są tak stęchłe jak powietrze na dworcu Warszawa Wschodnia. Słowo stęchłe tu pasuje, bo na przykład utrata Nowki Górnej miała miejsce w wieku siedemnastym. A jeszcze ta mania prześladowcza. Jak podejrzliwie przyglądał się Henryk tym bankowcom. Jakby mieli spluwy w kieszeniach. A im do rabunku wystarcza komputer.

Już po Chateaubriand, w kieliszkach ostatnie krople czerwonego Barolo Leon. Zamawiają desery. Cafe Macchiato, Martell, Henryk sernik waniliowy polewany czekoladą, Jacek  bez tortu, bo tyje. Kończą, ­­Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę.

Henryk jest przejedzony, porusza się powoli, ma zgagę, ciąży mu żołądek. Zastanawia się czy czasem nie jest chory; już dawno obliczył, że w jego rodzinie przeciętnie nie dożywa się więcej niż pięćdziesiąt pięć lat. Może więc zostało mu tylko pół roku.

To tylko zbieg okoliczności, że idąc Nowym Światem Jacek myśli o tym samym. Bowiem opisując swoje zdrowie Jackowi, Henryk nie był optymistą – powiedział Jackowi, że w jego rodzinie śmierć bywa częstym gościem.

– Ot – mówił Henryk – miesiąc temu zmarł bezpotomnie kuzyn Edmund, z którym często bawiłem się w dzieciństwie.  Wielkiej szkody nie ma, Edmund był czarną owcą rodziny, miał kontakty z gangsterami, może dlatego był zamożny. No i teraz jestem ostatni z mojej linii.

– Najgorsze to jest to, że ci wielcy lekarze, jedyni lekarze do których jeszcze mam zaufanie – już odchodzą. Pogrzeb za pogrzebem, wciąż pogrzeby – ciągnął dalej Henryk.

Jacek wyobraża sobie Henryka telefonującego do przychodni lekarskiej:

– Jeśli doktor Kowalski jeszcze żyje, to proszę mnie do niego zapisać.

Pesymizm Henryka jest zaraźliwy, a ostatnie pół roku nie było dobre dla Jacka. Żona Kalina, którą serdecznie kocha, od trzech miesięcy występuje w Paryżu, a kontrakt opiewa na dalsze trzy miesiące. Serdeczny przyjaciel właśnie się rozwiódł, a  słowa:

– Też mi świadek – Szalony Profesor – wypowiedziane w sądzie przez rozwodzącą się żonę kolegi wciąż brzmią mu w uszach.

– A poza tym nic się nie dzieje – myśli Jacek. – no może ta umowa z Hilton–Europa. Kto by pomyślał, że moje znawstwo sztuki jedzenia może mi przynieść pieniądze. Ale gdzie te przygody  Szalonego Profesora – gdzie odkrycie pamiętnika Piłsudskiego, czy też zdemaskowanie uniwersyteckiego donosiciela, kaliningradzka mafia, albo parę lat chałtury w Stanach.

Kiedy spotykają się następnym razem niebo jest zachmurzone i zbiera się na deszcz. Wybierają więc pobliską restaurację, okazuje się, że jest to Hellada–Ateny – restauracja grecka. A więc: najpierw ouzo, sałata choriatica z obfitością koziego sera, ateńska Musaka nakryta sosem pasamel, do tego znów ouzo. Do deserów wybiorą brandy Metaxa.

Przy sałacie Jacek relacjonuje awanturę w tramwaju. Jeden mokry parasol wystarczył na pięcioprzystankową pyskówkę. Wyróżniał się apelujący o kindersztubę, a wygrażający pięściami starszy pan.

Widelec Henryka zatrzymuje się w  warstwie gęstego pasamelu we właśnie podanej Musace:

– Nie odwracaj się, ale gość przy barze, w brązowej marynarce, rozmawia o nas z kelnerem. Teraz wyszedł.

– Znów ta Henryka mania – myśli Jacek – zaraz mu przejdzie. Rzeczywiście po chwili Henryk wraca do tematu:

– Mówisz o kindersztubie. Jestem ze średniego pokolenia  PRL-u. W podstawówce miałem Gomułkę, w średniej i na studiach Gierka, a doktorat robiłem razem ze stanem wojennym. Kindersztuby liznąłem niewiele. Za to mój ojciec był z najstarszego pokolenia PRL-u – podstawówkę zaczął jeszcze przed wojną. On miał kindersztubę.

– Zaraz po wojnie – ciągnie Henryk – ojciec wracał pociągiem z Łodzi do Warszawy, nie na dachu, czy na stopniu jak niektórzy, ale wygodnie, w przedziale. W ośmioosobowym przedziale mieściło się trzynastu pasażerów, dziesięciu siedząc w piątkę na dwóch czteroosobowych siedzeniach, a trójka pasażerów stojąc między siedzeniami. W tej trójce była też starsza pani, błagalnym wzrokiem wodząca po siedzących. Ojciec, najmłodszy w przedziale,  ugiął się i i zaofiarował starszej pani swoje miejsce:

– Zmienimy się w połowie drogi – w Koluszkach – zaproponował.

W wynikłej rozmowie o dobrym wychowaniu ojciec przez skromność, a starsza pani nie wiadomo dlaczego, nie uczestniczyli. Gdy pociąg ruszał z Koluszek i ojciec napomknął o zmianie miejsca starsza pani powiedziała:

– Jak pan wstawał, nastąpił mi pan na nogę. Teraz nie mogę wstać, bo mnie boli, ty chuliganie  – i na wszelki wypadek przyłożyła mu przez plecy torebką.

Henryk: Opowiadając mi o tym ojciec powiedział:

– Pamiętaj, żebyś nigdy pleców nie nadstawiał i żeby nikt na twoich plecach nie jechał.

W tym momencie kelner zabiera talerze i czas przejść do deserów. Grzejąc w dłoni kieliszek z brandy Jacek zapomina o kindersztubie i o tym, że spotykają się aby rozmawiać o historii rodziny, którą Henryk ma umieścić w Internecie.

Kończą, Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę.

Jacek w tramwaju: Czy jechałem na czyichś plecach? Jeżeli, to wtedy, kiedy studiowałem i brałem stypendium – to znaczy na plecach górnika, czy hutnika. A czy oni jechali na czyichś plecach? A w ogóle to jakoś cel spotkań z Henrykiem wciąż mi się obsuwa – on nudzi legendami o Nowce Górnej, a do reszty historii rodziny daleko.

Henryk o Jacku, idąc Marszałkowską: Stać go na wykwintne knajpy i żeby postawić bezrobotnemu doktorowi nauk rolniczych. Zarobił pan profesor w tej Ameryce, a teraz przez tę resztę życia może się przeszwendać po Warszawie i filozofować o rodzaju ludzkim.

Następnym razem pogoda jest słoneczna, Jacek w kolonialnym kasku i laptopem pod pachą podąża do restauracji Red Cactus piechotą.  Zachmurzonego Henryka spotyka przed wejściem do restauracji. Wręcza mu laptop. Poprzedniego dnia Henryk stwierdził, że duża część papierów rodzinnych jest po rosyjsku i teraz donośnym głosem potępia rozbiory, Targowicę i carycę Katarzynę. Z ogródkowego stolika dochodzi głos:

– I księcia Janusza Radziwiłła.

Henryk sztywnieje, przelatuje myślami Kmicica, Oleńkę i Kiejdany i oburzony woła:

– Epoki się panu pomyliły.

– Chodźmy do środka – mówi Jackowi.

Wchodzą, siadają, Henryk znów podejrzliwie rozgląda się po restauracji:

– Mówię ci, że ktoś za nami chodzi. O ten gość w brązowym polo szedł za mną.

Przerywa mu kelner:

– Polecam tequilę Jose Cuervo.

Henryk nad otwartym menu bąka coś pod nosem.

Jacek: Co mówisz?

Henryk: Może tylko kawę – albo herbatę. Restauracje są drogie.

– Trochę późno to zauważyłeś – myśli Jacek – poszło już ponad dwa tysiące.

Jacek nie wyjaśnia Henrykowi, że rachunki płaci Hilton–Europe, dla którego Jacek pracuje jako recenzent warszawskich restauracji.

– Jeszcze mnie stać na dobry obiad – mówi. Henryk przełyka z ulgą:

– No skoro tak to wezmę sizzling fajitas.

Akceptują polecaną przez kelnera tequilę José Cuervo. Na początek jednak Jacek forsuje piwo Corona Extra, przy okazji zauważając, że renoma tequili José Cuervo jest niezasłużona – pomimo wysokiej ceny nie jest ona produkowana w stu procentach z agawy. Henryk z wahaniem:

– To może coś tańszego.

Kelner z ołówkiem nad bloczkiem wznosi oczy go góry. Pozostają przy piwie Corona i tequili.

Jacek relacjonuje Henrykowi brutalnie prawdziwą odpowiedź znajomej starszej pani na pytanie o jej pogląd na starzenie się:

– Jest źle, a będzie jeszcze gorzej.

Henryk:

– Nie każdy tak myśli. Dziadek Edmunda, u którego się z Edmundem bawiliśmy, był bardzo pogodnym człowiekiem. Kiedyś, prosząc o ostrożne obchodzenie się, dał nam do oglądania rocznik jakiegoś przedwojennego pisma.  Ostatnia strona każdego numeru pisma zawierała niewielki komiks – ot sześć rysuneczków, pod tytułem Przygody emeryta Wyporka. Pod spodem komiksu znajdował się podpis Hakkapelliitta, Helsinki. To słowo zaintrygowało nas. Było inne, najinniejsze ze wszystkich słów. Było słowem ostatecznym. Oczywiście pobiliśmy się o nie – każdy chciał je mieć. Na wyłączność – tak, żeby drugiemu nie wolno było je wymawiać. I kiedy już zrujnowaliśmy kilka numerów pisma wszedł dziadek. Widać było, że zmartwił się stratą, ale usiadł z nami, wyjaśnił, że Hakkapelliitta jest nazwą fińskiego pisma, z którego komiks jest przedrukowywany i uśmiechając się doprowadził do zgody. A Edmund po latach powiedział mi, że właśnie to słowo popchnęło go do studiów słowa – polonistyki.

– A z polonistyki do mafii – nietypowa kariera – zauważa Jacek.

Zanim skończą Henryk zauważa, że zaniedbują sery:

– Widzę, że nie jesteś zwolennikiem wykwintnej kuchni francuskiej. Rozumiem, każdy ma swoje przyzwyczajenia.

Jacek zaprzecza, przeprasza za zaniedbanie, przyrzeka, że następnym razem będzie pamiętał. Wreszcie kończą, Jacek płaci, wychodzą, każdy idzie w swoją stronę. Jacek wraca Nowym Światem piechotą. Znów myśli, że jakoś cel spotkań z Henrykiem mu się obsunął – żadnego postępu w historii rodziny. Czekając na zielone światło na skrzyżowaniu Alei i Nowego Światu zauważa parę metrów dalej faceta w brązowym polo.

– Gość ma muskuły – myśli.

Planując kolejne spotkanie postanowili zrezygnować z kuchni narodów świata i zdecydowali się na restaurację w hotelu Jan Kazimierz. Henryk, czekając na Jacka w lobby hotelu ma drobne nieporozumienie z portierem, któremu powierzono przepytywanie tych co kręcą się po lobby bez celu. Zwykle Henryk angażuje się w wybór dań, ale tym razem, zajęty przeżuwaniem zajścia pozostawia wybór Jackowi. Jacek zamawia barszcz z uszkami i karpia królewskiego z pieczarkami i sosem chrzanowym, do tego Wyborową. Kiedy Jacek z poczuciem wyższości zauważa  błędy w angielskim tekście menu, Henryk domaga się wyjaśnień.

– Oni zamiast chrzanu proponują konia – objaśnia Jacek.

– Jak to?

– Patrz, tu powinno być horseradish a jest horse.

Henryk, ucieszony, woła kelnera, stuka palcem w menu:

– Konia w menu mógłbym spodziewać się w Końskich, ale nie tu w Warszawie. Ile też wasz hotel ma gwiazdek?

Kelner, choć uprzejmy, nie wydaje się Jackowi być specjalnie poruszonym, a Henryk powoli traci parę. Zawsze oportunista, Jacek zamawia po jeszcze jednej wódce, co umożliwia odwrót kelnera. Jacek proponuje toast:

– Za to, żebyś szybko znalazł pracę. Jak długo już szukasz?

– Prawie pięć lat – odpowiada Henryk – ale ja się nie załamuję. W stanie wojennym też się nie załamałem – mówi Henryk – a ponieważ milczałem, kiedy zakładano Solidarność, esbecy uznali to za znak najgłębszej konspiracji. Dlatego wyrzucili mnie z pracy – to było pierwszy raz. Ale chcę  powiedzieć coś innego. Już poprzednio, kiedy to siedzieliśmy w Helladzie, chciałem ci to doradzić, ale przerwał nam kelner. Powinieneś kupić dom w Stanach. Bardzo tam potaniały. Dom na Alasce – egzotyka, białe niedźwiedzie. Chociaż chyba lepiej na Florydzie – tam palmy, plaże, piękne samochody. A moim wstrętem do Stanów się nie przejmuj – ty tam tyle lat siedziałeś, że dasz sobie radę.

Henryk przerywa i patrzy w przestrzeń za Jackiem. Znikąd pojawiają się przy stoliku dwaj barczyści panowie. Jeden z nich to facet w brązowym polo.

– Który z was, kurwa, chce być właścicielem?

Jacek zaczyna coś mówić, niespodziewanie czuje nacisk na głowę i jego nos zanurza się w sos chrzanowy. Efekt jest duszący. Nie może mówić, pozostaje mu tylko machać rękami i próbować odetchnąć. Henryk sięga pod stół po swój plecaczek, co  powoduje pojawienie się w ręku marynarkowego niewielkiego pistoletu. Jacek, uwolniony od nacisku, do siebie:

– Na filmach gangsterzy mają większe.

Reflektuje się, że to oczywiste, bo przecież na filmie trzeba coś pokazać. W międzyczasie plecaczek zmienił właściciela, Henryk patrzy bezradnie jak ten drugi przeszukuje plecaczek.

– Powiedzcie Bulkowi, żeby więcej nie szukał. I tak gówno znajdzie.

Plecaczek Henryka ląduje na stole, przewracając szklaneczki z Wyborową. Tamci odchodzą. Kelner stojący przy bufecie znika na zapleczu i pojawia się po chwili z kierownikiem.

Jacek wycierając twarz, bulgocze przez szczypiący nos:

– Więcej serwetek i dwie, nie cztery duże wódki.

Do kierownika:

– Kogo pan tu wpuszcza. Kto oni są?

Kelner: To chłopcy Tłustego. Z Wołomina.

Henryk milczy, sprawdzając swój plecaczek.

Jacek: A kto to jest Bulek?

Kelner stawiając na stoliku kieliszki, wzrusza ramionami.

Po wyjściu z restauracji idą razem, oglądają się, sprawdzając czy chłopcy Tłustego gdzieś nie czatują. Rozstają się, nie rozmawiając, przy stacji metra.

W następnych kilku dniach Jacek nie dzwoni do Henryka. Przeżuwa zajście w Janie Kazimierzu, palenie nosa zanurzonego w chrzanie. Czego Bulek ma więcej nie szukać, i o jakiego Bulka chodzi? Dlaczego ludzie Tłustego pytali o właściciela? A właściwie, dlaczego od razu nie poszedł na policję? Bo Henryk na pewno nie poszedł, po prostu, zgodnie ze swoimi zasadami, pogrążył się w podejrzliwym milczeniu. Pewnie zastanawia się czy i policja jest razem z chłopcami Tłustego w coś zamieszana.

W końcu po tygodniu Jacek dzwoni do Henryka. Telefonu nikt nie odbiera. No tak – myśli Jacek – typowe. Jacek pracuje więc w domu nad ostatnimi recenzjami dla Hilton–Europa i myśli o nadchodzącym jak burza kryzysie. Jak prawdziwy naukowiec notuje tajemnicze wydarzenia w restauracji Jan Kazimierz. W notatkach pełno znaków zapytania, strzałek i wykrzykników.

Następnego dnia dzwoni telefon. – To Henryk – podnosząc słuchawkę, myśli Jacek.

– Mamy twojego Henryka – mówi głos w słuchawce – jak Bulek nie zastopuje, to szlus.

Numer z którego dzwonił gangster jest zablokowany. Telefon Henryka nie odpowiada. Jacek dorysowuje do swoich notatek malutkiego ludzika. Dzwoni na policję, trafia na nieufnego aspiranta nazwiskiem Matacz. Nic przez telefon, ma się stawić osobiście w poniedziałek i przynieść dowody w sprawie, no chyba, że w rodzinie jest żartowniś. Tak, Tłusty i Bulek to polska mafia, nie lubią się, może pan to przeczytać w każdej gazecie.

Znajomy dziennikarz, Wiesław,  jest winien Jackowi informację. A Wiesław specjalizuje się w polskich gangach, no i ukraińskich też. A gdzie się umówić – to proste – w restauracji, przecież Hilton–Europe płaci za obiady w restauracjach. No, nie takie proste, jeżeli nos Jacka znów wyląduje w sosie tatarskim, albo jeszcze gorzej.

Na spotkanie Jacek znów przychodzi w kolonialnym kasku. Tłumaczy Wiesławowi, że za nadmiar słońca w młodości płaci teraz. Wybierają restaurację Bon Soir. Zamawiają tiger–tiger – krewetki w delikatnym sosie chili, do tego wino Neblina Sauvignon Blanc, kawa, likier kalua. Jacek mówi o porwaniu Henryka i pokazuje Wiesławowi swoje notatki. Wiesław uśmiecha się:

– Potrzebujesz więcej strzałek i ludzików. Posłuchaj. Zaczyna się od Edmunda – tego kuzyna Henryka. Skojarz Edmunda, Bulka, Henryka, kilka warszawskich restauracji – i co wychodzi? Gangsterzy. Edmund poza interesami z Bulkiem, miał na boku jakieś restauracje, nikt nie wie które, oczywiście zapisane na słupa, z wekslami.

Jacek przypomina sobie uwagę Henryka, woła kelnera:

–  Po deserach proszę o deskę serów.

Wiesław kontynuuje:

– Edmund niespodziewanie umiera, pewnie śmiercią naturalną – kto będzie pierwszy, kto zgadnie o które knajpy chodzi i jeszcze znajdzie weksle – to te knajpy przejmie – albo Bulek czy Tłusty. Rysuj więc swoje ludziki – tutaj, tutaj i tutaj. Strzałki do Henryka – przecież to kuzyn Edmunda – pewnie coś wie. Dorysuj siebie – włóczysz się z Henrykiem po knajpach – wiadomo, że też szukacie, która to może być. A teraz radzę zmiąć te kartki w kulkę i jednym celnym rzutem umieścić je w koszu na śmieci. Henryka trzyma Tłusty, a zadawanie się z Tłustym to nie jest robota dla amatora.

Jacek:

– Niekoniecznie. Pamiętaj, że Titanica zbudował zawodowy inżynier, zaś Arkę Noego amator.

Wzrok Wiesława mówi:

– Szpanujesz bracie, tylko nie wiadomo po co.

Wiesław wyciąga ołówek i na notatkach Jacka pisze kulfonami: Szalony Profesor.

Z dobrego obiadu Jacek wychodzi przygnębiony.

O północy dzwoni Wiesław:

– Włącz telewizor. Postrzelali się. Nadają od godziny.

Telewizja pokazuje dobrze ogrodzony dom, przed domem zaparkowane wozy policyjne. Z takim tłem udziela wywiadu komisarz policji, z boku ekranu Jacek rozpoznaje aspiranta Matacza. Wiesław mówi, że poszła cała góra obu gangów – Najpierw zginął Bulek, a odwetowy napad ludzi Bulka załatwił Tłustego.

– Opisz mi Henryka – mówi Wiesław i kiedy Jacek wspomina o plecaczku Wiesław ożywia się:

– Na miejscu strzelaniny policja znalazła pusty plecaczek, tak jakby twojego Henryka. Możliwe więc, że Henryk tam był, tym bardziej, że jeden z rannych żołnierzy Tłustego przesłuchany przed śmiercią mówił, że uciekając natrafił na faceta niosącego w podniesionych do góry rękach kartkę papieru.

Przez trzy dni nic się nie dzieje. W poniedziałek Jacek rozmawia z aspirantem Mataczem, który pyta o dowody w sprawie. A w czwartek dzwoni telefon – Henryk.

– Uciekłem. Oni się tam pozabijali. Pełno trupów.

– Gdzie jesteś? Czego potrzebujesz?

– Niczego, i o nic więcej nie pytaj – Henryk wyłączył się. Jacek uważa, że powinien spróbować pomóc Henrykowi i jedzie do jego mieszkania. Zastaje drzwi zamknięte. Wraca do domu. Raptem przychodzi mu na myśl, że niedawno narzekał, że nic się nie dzieje. A teraz chciałby jak najszybszego rozstrzygnięcia – obawia się o Henryka. No i rodzinna strona internetowa odchodzi w siną dal.

Mija miesiąc, dwa, Jacek szuka w gazetach wiadomości o gangach, dzwoni do aspiranta Matacza, pyta Wiesława i nic. Nie próbuje porozumiewać się z Henrykiem – uznaje, że może to być niebezpieczne.

Parę dni później dzwoni telefon:

– Pan Henryk zaprasza pana na obiad. Restauracja Złota Gęś, na Krochmalnej. Jutro o piątej.

Głos jest kobiecy. Jacek zaskoczony szybko przytomnieje i pyta:

– Kto mówi?

– Sekretarka pana Henryka. Dziękuję.

Podstęp? Jacek wyciąga swoje notatki, patrzy na ludziki, strzałki, znaki zapytania i kulfony Wiesława. Iść? Nie iść? Jak to ta rozwodząca się powiedziała w sądzie?

– Też mi Szalony Profesor.

– A właśnie że idę – postanawia.

Jacek jest punktualny. Po chwili pojawia się Henryk. Jest inny, jakiś taki zadbany.

– Pozwól, że dzisiaj ja wybiorę – Henryk kiwa na kelnera – Bombay Gin Martini – dla mnie trzy oliwki – Henryk patrzy na Jacka, Jacek potakuje głową – dla pana też. Kaczka z jabłkami, do tego kalifornijskie wino Roussanne Paso Robles, kawa, Courvoisier. O deserze i serach pogadamy później.

– Wiem, że w czasie wojny gangów uciekłeś – zaczął Jacek po odejściu kelnera.

– W czasie wojny gangów siedziałem pod biurkiem Tłustego. Przez pół godziny, kiedy oni się tłukli, jedyne co widziałem to ekran komputera na sąsiednim stoliku. Z biurka ściągnąłem arkusz papieru z nabazgranymi ołówkiem literami i cyframi i mazakiem napisałem „Nie mam broni. Ratunku. Nic nie wiem”.

– Później kiedy wszystko ucichło, wylazłem spod biurka, rozejrzałem się za moim plecaczkiem. Nigdzie go nie było, szczęściem znalazłem moje dokumenty, bo Tłusty miał je w szufladzie biurka. W  rękach, w górze, trzymałem moją kartkę papieru i szedłem do bramy. Już nie strzelali, z żywych widziałem tylko jednego próbującego doczołgać się do samochodu. A sam poszedłem w las – niedługo później usłyszałem policyjne syreny. Jakoś dotarłem do domu i tam zacząłem myśleć. Powoli zacząłem rozumieć. Jadłem konserwy i zupy w kubku, nie miałem gazet, ale miałem twój laptop, a udało mi się korzystać z bezprzewodowego Internetu sąsiada. Przypomniałem sobie ekran komputera Tłustego – na nim była strona wiedeńskiego banku. I coś kliknęło – przecież miałem tę kartkę papieru z notatkami ołówkiem.

Z zaplecza restauracji wyszedł zażywny pan:

– Panie Henryku, telefon do pana u mnie w biurze. Dzwoni pana sekretarka.

– A tak, przecież wyłączyłem komórkę. Przepraszam Cię.

To był zdecydowanie inny Henryk. Jacek rozejrzał się za następcą plecaczka. Nie było nic takiego. Gdy Henryk wrócił do stołu Jacek, pamiętając co powiedział mu Wiesław, zdecydował się na atak frontalny:

– To jest twoja restauracja. Znalazłeś weksle Edmunda na nią.

– Nie, skąd znowu.

– To która jest twoja?

– Nie mam żadnej restauracji.

– Przecież na tej kartce papieru musiało być Edmunda hasło do banku – Jacek chciał pokazać swoją domyślność.

– Znowuż błąd, wcale nie. Na górze kartki był tylko numer rachunku. Wypróbowałem wszystkie kombinacje haseł, jakie były pod spodem. Nic nie trafiłem. Tłusty tylko zgadywał.

– No to co? Przecież coś się stało? Bezrobotnego nie stać na sekretarkę i takie obiady.

– Pamiętasz, jak ci opowiadałem o Edmundzie? O emerycie Wyporku?

Jacek zamarł, po chwili:

– Hakkapelliitta. Hasło.

– Tak, hakkapelliitta. Szczęściem bank nie wymagał cyfr ani innych znaków w haśle. Chcieli jeszcze panieńskie nazwisko matki, reszta była na okaziciela.

– To co było w banku?

– Ruble. W bankowym sejfie.

– Ruble? Przecież one nie są wiele warte. Jest kryzys, spadają z prędkością światła.

– Ruble, ruble, tyle że złote. Carskie imperiały. Dosyć dużo. Tylko, pamiętaj mój drogi, o tym w historii rodziny nie napiszemy.

Andrzej Olas

 

One Response

  1. A. Goryński 19.04.2018