Od odejścia Bogny byłem ustawicznie z siebie niezadowolony, cokolwiek miałem do zrobienia, robiłem to niechętnie, niedbale, wątpiąc w sens jakiegokolwiek wysiłku. Przez dłuższy czas groziło mi niezaliczenie trzeciego roku studiów, udało mi się to tylko dzięki szczęściu w doborze tematów podczas trzech czerwcowych egzaminów.
Z depresji ocknąłem się któregoś letniego wieczoru. Pomyślałem, że należy coś w moim życiu zmienić; zdecydowałem, że zajrzę do mojego starego klubu żeglarskiego na Czerniakowie – starego, bo żeglować zacząłem wcześnie, jeszcze przed maturą. W klubie nie byłem chyba od dwóch lat – ten czas wypełniły studia, szybownictwo i do niedawna moja tak ukochana Bogna.
Klub mieścił się w baraku na przylądku Maristo naprzeciw właśnie likwidującej się warszawskiej stoczni rzecznej. Był to dziwny klub¸ klub o podłym początku, podłym, bo pierwszymi członkami klubu byli pełni młodzieńczej fantazji, ale i złej energii chuligani z Czerniakowskiej, duchowi spadkobiercy zarówno bukanierów z Karaibów, jak i Felka Zdankiewicza, nosiciele czarnej pirackiej flagi i sprawcy bójek w czasie wiślanych regat. Wprawdzie po pierwszych burzliwych latach klub nieco wyporządniał, ale głowę wciąż trzeba było w klubie nosić wysoko, pięść mieć zawsze gotową a język wyostrzony. O tym, że przymiotnik „wyostrzony” nie wszędzie jest tak samo rozumiany, przekonałem się już na pierwszym roku studiów.
– Pan używa języka rynsztokowego – powiedział mi inżynier K. prowadzący ćwiczenia z mechaniki, kiedy wpadając do sali wykładowej wprost z klubu, skomentowałem głośno to, że przyciąłem sobie palce drzwiami.
Wizyta w klubie przyniosła niespodziewany efekt. Zaangażowałem się na instruktora wędrownego kursu żeglarskiego na Mazurach – po rezygnacji jednego ze sterników właśnie zwolniło się miejsce. Pomyślałem, że warto spróbować, być może jeziora rozproszą moją chandrę.
W tydzień później w praskim porcie rzecznym z akompaniamentem soczystego języka szalupą i pięcioma omegami[1] załadowaliśmy trzy towarowe wagony, a dwudziestu kilku kursantom i kursantkom wyznaczyliśmy zbiórkę za trzy dni na stacji w Giżycku. Już po godzinie przebywania z innymi instruktorami — członkami kadry zdecydowałem, że muszę powrócić do obowiązującego w klubie sposobu zachowania. Zresztą nie było mi z tym niewygodnie, ordynarne przekleństwa jakoś mnie nie raziły, a ruch i wysiłek fizyczny sprawił, że uczucie depresji zanikało.
* * *
Pierwszy biwak wypadł nam w Wilkasach na polanie wzdłuż piaszczystego brzegu jeziora Niegocin. Tego wieczoru Mazury płakały. Mokre igliwie uginało się pod nogami, krople deszczu padały do kotła z niemrawo gotującym się makaronem. Lekka fala pluskała o brzeg jeziora.
W demokracjach ludowych połowy lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku namiotów turystycznych jeszcze się nie produkowało, natomiast (tak jakby w zamian, bo z tego samego materiału) w zakładach w Legionowie produkowało się spadochrony wojskowe i to w dużych ilościach; to my zaopatrywaliśmy w spadochrony armie wszystkich członków Układu Warszawskiego. Brak namiotów nikogo z żeglarzy ani nie dziwił, ani nie martwił, bo od dawna wypróbowanym sposobem spało się w łodziach — do jakiej takiej osłony przed deszczem służył żagiel ułożony na bomie. W pękatym kadłubie omegi dawało się wygospodarować pięć miejsc do spania — trzy miejsca w rufie i po jednym z każdej strony skrzynki mieczowej. Z czwórki moich załogantów Leona i Ryśka rozmieściłem przy skrzynce mieczowej, sam zająłem miejsce w rufie po prawej burcie, obok, centymetry ode mnie ulokowałem Danę a za nią Małą. Pokład Omegi był tuż nad nami; wolnej przestrzeni nad głową pozostawało niewiele.
Po godzinie szepty między Małą a odwróconą w jej stronę Daną ucichły. Sięgnąłem ręką w stronę piersi Dany i dostałem łokciem pod żebro. Próba pocałunku przyniosła muśnięcie wargami ucha Dany, następna bardziej bolesne uderzenie oraz po lewej burcie poruszenie zaalarmowanej Małej. Epizod zakończyłem cichym:
– O k… – kiedy wycofując się, a zapomniawszy o niskim pokładzie, huknąłem o niego głową.
– I to byłoby na tyle – pomyślałem.
Mazurskie dni płynęły wartko. Płynęliśmy szlakiem Wielkich Jezior, przechodziliśmy przez kolejne kanały, szkoliliśmy kursantów w manewrach, a dobiwszy późnym popołudniem do upatrzonego miejsca, zakładaliśmy biwak, dyżurna wachta szykowała obiadokolację i wreszcie zbieraliśmy się do rozmów i śpiewu przy ognisku. Okazało się, że mamy na rejsie talent pieśniarski — Piotrka — chłopaka o ładnym i już dobrze podszkolonym głosem. Po tym, kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy go śpiewającego „Wróć do Sorrento” uznaliśmy, że właśnie tą melodią będziemy kończyli wieczorne ognisko. Po kilku dniach ze zdziwieniem zauważyłem, że słuchając tej pieśni, szukam oczami sylwetki Dany i że każdej nocy wydaje mi się, że przez koce i grube ubranie czuję ciepło jej ciała.
* * *
– Zostaw ją w spokoju – powiedziałem.
— Nie twoja sprawa — Witek patrzył na mnie z zaczepną miną.
– Moja. Dana mnie o to poprosiła.
– No i co zrobisz?
– A to – wyprowadziłem prawidłowy, zgodny ze wskazówkami trenera Maliszki cios w korpus Witka.
W sekcji bokserskiej Polonii Warszawa trener Maliszka uczył nas, że ciosy w korpus są najskuteczniejsze wtedy, gdy stosuje się je w kombinacjach – najczęściej na ich końcu. Trzeba pamiętać, mówił, że cios w korpus obarczony jest znacznie większym ryzykiem przyjęcia kontrującego ciosu ze strony rywala z uwagi na opuszczone ręce atakującego i odsłoniętą wówczas szczękę. Nie zastosowałem się do instrukcji trenera Maliszki dlatego, że nie sądziłem, aby Witek miał jakiekolwiek pojęcie o boksie. A skoro tak, skoro z założenia miałem nad nim przewagę, to niewłaściwym byłoby zostawić ślady uderzenia na jego twarzy i narazić go na kpiny pozostałej kadry. Tak mówi kodeks zachowania prawdziwych sportowców.
Miałem rację – Witek pojęcia o boksie nie miał. Zadanie wykonałem — Dana rzeczywiście poprosiła mnie o interwencję. Zrobiła to, bo w następnych dniach nie powtarzałem już mojego manewru z pierwszej nocy, a Dana nic o tym nie wspominała.
Tego wieczoru, kiedy już leżeliśmy otuleni, każde w swoim kocu powiedziałem Danie, że sprawa załatwiona.
— To dobrze i… — powiedziała.
– Chciałaś coś powiedzieć? – Zapytałem.
– Nie, nie.
* * *
W tydzień później obóz przekonał się, jak łatwo jest umrzeć na żaglach. Samotną omegę odstawiającą Piotrka do pociągu przewrócił silny szkwał na Jagodnym. Ze względu na niezatapialność łodzi wywrotka nie jest czymś szczególnie groźnym, należy po prostu trzymać się łodzi i czekać na pomoc; tak zrobili wszyscy z załogi omegi poza Piotrkiem. Piotrek nie został przy łodzi; w ataku paniki, skrępowany ciężkim i utrudniającym ruchy ubraniu sztormowym rzucił się wpław, próbując dopłynąć do odległego o kilkaset metrów brzegu jeziora. Utonął po przepłynięciu dwudziestu metrów. Niektórzy twierdzili, że do porzucenia łodzi sprowokowała Piotrka dziewczyna z przewróconej omegi, krzycząc, że łódź tonie.
Było przeraźliwie smutno, obie moje załogantki – Dana i Mała płakały. Kierownik wyszkolenia poniewczasie zarządził sprawdzian umiejętności pływania; niektórzy z kursantów odmówili udziału, groził bunt:
– Niby to sprawdzian, a tak naprawdę to skurwysyn chce jeszcze kogoś utopić.
Piekliłem się wewnętrznie, wiedziałem, że śmierć Piotrka była głupia i niepotrzebna, że kursanci słusznie obwiniali kierownika wyszkolenia – nie przeprowadzając instruktażu wypadkowego, zaniedbał swoich podstawowych obowiązków. Zażądałem odwołania sprawdzianu. Następnego dnia rano Dana powiedziała mi, że razem z Małą wracają do Warszawy.
– To zobaczymy się w klubie – powiedziałem.
– Może – odpowiedziała.
* * *
Nie, nigdy nie spotkaliśmy się w klubie. Spotkaliśmy się dziesięć lat później. Dana, już doktor medycyny osłuchując mnie stetoskopem, powiedziała:
– Którejś nocy podczas naszego rejsu, kiedy spaliśmy w rufie omegi, wydało mi się, że czuję bicie twojego serca.
– Szkoda, że mi wtedy tego nie powiedziałaś.
– Cśśśś – Dana znów przyłożyła stetoskop do mojej klatki piersiowej. Po chwili powiedziała:
– Nie zdążyłam. Nie, nie to, że nie zdążyłam. Ta niepotrzebna śmierć. Było za dużo smutku, za dużo nieszczęścia.
– A teraz już za późno? – Zapytałem.
– Tak, za późno… Ale pociesz się — serce masz w porządku.
- Omega — popularna w Polsce klasa jachtów żaglowych regatowych i turystycznych. ↑