23.03.2019
— Nam potrzeba schodów tylko do naszego piętra – rzekł pan Sadziński z drugiego piętra – wyższe piętra mnie nie obchodzą i za schody wyżej nie zapłacę.
— I tu się pan myli – powiedziała Mama spoglądając na siedzącego obok inżyniera – bez mojego podpisu i zaliczki pan inżynier roboty nie zacznie.
— Bo mi się nie opłaci – rzekł inżynier.
— Płacimy po równo – powiedziała Mama.
— Zaraz, zaraz – wtrąciłem wskazując na rysunek schodów – na piątym piętrze nie potrzeba tak grubych bali. Mogą być cieńsze, czyli tańsze. Na przykład czternaście na czternaście. My zapłacimy mniej.
— Za mniej to ja panu zbuduję schody z tektury – inżynier wskazał na leżącą na stole umowę — podpisujmy.
No cóż – wprawdzie byłem już na czwartym roku studiów inżynierskich i właśnie zabierałem się za projekt skrzydła samolotu Łoś i mimo że schody wyglądały zupełnie inaczej niż skrzydło to mogłem mieć co do ich konstrukcji swoje zdanie. Ale… ale tu chodziło o coś zupełnie innego – o gotówkę, o żywe pieniądze, a schody kamienicy na Dobrej finansowała ze swoich skromnych zasobów mama i miałem tu niewiele do powiedzenia.
Mama spojrzała na pana Sadzińskiego i powiedziała:
— Panie Sadziński. Ta zrujnowana kamienica przeszła oblężenie Warszawy, okupację, powstanie, dekret Bieruta, kartki na wszystko, kwaterunek, wymianę pieniędzy, śmierć Bieruta, budowę Pałacu Kultury i przyjście Gomułki. Czas, żeby ją doprowadzić do porządku. Niechżeż pan się nie wygłupia. Jest pan wojskowym a w wojsku porządek to rzecz najważniejsza.
— Byłem kapitanem. Zdobywałem Berlin. Ale z mojej emerytury nie starcza – powiedział pan Sadziński.
— No dobrze – rzekł inżynier – opuszczę państwu dwieście złotych od piętra. Z szacunku dla weterana.
Chciałem powiedzieć, że to nie wiele. Tylko jakieś trzy procent. Otworzyłem usta, ale nie zdążyłem:
— Czterysta — powiedziała mama.
— Trzysta.
Pan Sadziński zastanawiał się. Po chwili kiwnął głową. Mama sięgnęła po pieniądze.
* * *
Pięciopiętrowe schody i podesty z drewna podtrzymywane były sześcioma pionowymi balami. Bale były solidne, zbudowane z dwumetrowych, łączonych klamrami odcinków o przekroju dwadzieścia dwa na czternaście centymetrów. Na cokolwiek więcej pieniędzy nie starczyło. Klatce brakło ścian, podesty od pustki na zewnątrz ograniczały przybite na wysokości pasa pojedyncze deski; zimą powyżej nieosłoniętego przez sąsiednią kamienicę trzeciego piętra hulał na schodach wiatr i śnieg. W miesiąc po moim wprowadzeniu się na Dobrą owczarek Adama tylko przez ostre hamowanie tylnymi łapami uniknął wycieczki w kończącą się asfaltem podwórza pustkę.
— Co to za owczarek podhalański co nie wie, jak się zachowywać na śniegu i lodzie. Przecież na Podhalu pełno tego – powiedziałem wtedy Adamowi.
Nie mogłem tego powiedzieć Agacie, dziewczynie urodzonej w pełnej słońca Zielonej Górze. Agata, studentka medycyny, a zarazem amatorka plastyczka była jedną z pilniejszych słuchaczek moich opowieści o Stukasie, bombie, odłamkach i skrytce ruchu oporu. Pewnego wieczoru przyniosła mi własnoręcznie namalowaną temperą scenę ataku Stukasa na dom na Dobrej. Wychodząc na oblodzonym podeście, skręciła kostkę tak boleśnie, że powrót do jej akademika okazał się niemożliwy. Okazałem się dżentelmenem, wyciągnąłem z szafy dmuchany materac i koc, a Agacie odstąpiłem moje łóżko. Niestety, po trzech dniach, kiedy kostka wciąż jeszcze była bolesna i spuchnięta, materac stracił szczelność i przez następny tydzień przyszło nam z Agatą dzielić się łóżkiem; jak się okazało, stało się to ku obopólnemu zadowoleniu. Młodość ma swoje prawa.
A wracając do swojego akademika, Agata wskazała na wiszącą na ścianie pokoju fotografię skrzydła samolotu Łoś i obiecała, że niedługo namaluje dla mnie temperę przedstawiającą ten samolot atakujący niemiecką kolumnę pancerną:
— Muszę, tylko żeby było autentycznie, znaleźć jakąś ilustrację niemieckich czołgów. Ale zapamiętaj — nogi już tu u ciebie nie skręcę.
I tak zostaliśmy z Agatą przyjaciółmi, ale tylko przyjaciółmi. Często wpadała do mnie na herbatę — nie wiadomo dlaczego akurat w sklepie na Smolnej łatwiej niż gdzie indziej było dostać jej ulubioną herbatę — Yunan. Często, żyjąc przecież w gospodarce planowanej centralnie, dziwiliśmy się nierówno rozłożonej dystrybucji herbat w skali kraju.
* * *
— To będzie pana rajzbret – życzę powodzenia z pana skrzydłem — rzekł asystent, opiekujący się moim projektem, wskazując deskę kreślarską stojącą obok jednego z filarków wspierających sufit hali. Hala – duża kreślarnia mieszcząca czterdzieści rajzbretów była dostępna tylko dla studentów wyższych lat wykonujących prace przejściowe i dyplomowe.
— Coś mi się przypomniało – powiedziałem, patrząc na powieszony wysoko nad wejściem do hali topór z pomalowanej na stalowo tektury.
— Chodzi panu o topór? On już tu był, kiedy ja robiłem dyplom – pięć lat temu. On tu wisi od zawsze – powiedział asystent.
— Tak. Mówiliśmy o nim, kiedy byłem na pierwszym roku.
* * *
Przypomniałem sobie ten deszczowy środowy ranek, kiedy maszerowaliśmy czwórkami na pole mokotowskie i kiedy kolega Janusz powiedział, że na ostatnim piętrze naszego gmachu, nad wejściem do dużej kreślarni, wisi wykonany z pomalowanej na stalowo tektury topór. A na toporze wypisane są trzy słowa w obcym języku – tu kolega Janusz zastanowił się – pisze tam „Lasciate ogni speranza”.
— No i co? – zapytałem, ocierając kroplę deszczu, która spadła z daszka rogatywki na mój nos.
— Dowiedziałem się, że jest to cytat z napisanej przez jakiegoś Dantego książki „Boska komedia”. Boska komedia na naszej Politechnice. „Boska”. Tak nie może być na naszej uczelni.
Już miałem wspomnieć nieszczęśliwą miłość Dantego — Beatrycze i jego pisane dla niej sonety, ale uprzedził mnie Adam:
— Mówiłeś, że jesteś w Komisji Kultury ZMP? – Zapytał Janusza.
— Tak.
— To posłuchaj ciulu. To nie jest laciate czy łaciate, to nie jest o cielętach czy o krowach, to jest lanciate, a te słowa znaczą „porzućcie wszelką nadzieję [1]”. A „Boska komedia” to jest kanon kultury, z której my się wywodzimy. A jeśli idzie o ciebie, taki analfabeta jak ty nie powinien siedzieć w żadnej komisji z kulturą w nazwie.
Do ulubionej transzei kapitana Drozda dochodziliśmy w milczeniu. Przed wejściem na pole minęliśmy młodą dziewczynę z parasolką chroniącą się przed deszczem. Była podobna do Basi, jedynej dziewczyny w naszej grupie i to spowodowało, że znów pomyślałem o Beatrycze, a potem, o tym, że może wstępując na Politechnikę, popełniłem gruby błąd – bo wśród ponad setki przyjętych na pierwszy rok naszego wydziału było tylko pięć dziewczyn. Czyli że Dantemu zakochać się było łatwiej. A przecież gdybym na przykład zatrudnił się w Państwowym Ośrodku Maszynowym, to samych traktorzystek, usilnie zachęcanych do zawodu przez wiszące wszędzie plakaty znalazłbym tam więcej; a przecież były jeszcze dziewczyny obsługujące automatyczne dojarki. Akurat, kiedy zastanawiałem się ,jak to byłoby w Państwowym Gospodarstwie Rolnym, moje rozmyślania przerwała komenda kapitana Drozda:
— Kompania! Stój.
Zatrzymaliśmy się.
— Wróg – powiedział patrząc na Adama kolega Janusz.
* * *
XX1. — Ktoś tam tłucze się na schodach — powiedziała Agata. Malwina potwierdziła kiwnięciem głowy.
— Zobaczę – odstawiłem na stół szklankę herbaty Yunan i podniosłem się z krzesła.
— A ty zaczekaj – zwróciłem się do Adama – zaraz ci powiem co myślę o twoim mądrzeniu się.
Bo Adamowi znów, tak jak kiedyś zebrało się na krytykę mojej osoby. Tym razem stwierdził, że dokonując życiowych wyborów mierzę za nisko. Użył nawet całkiem nośnej metafory – patrząc na mnie oskarżająco powiedział, że tam, gdzie powinienem wspinać się na wierzchołek, ja rozbijam obóz gdzieś poniżej.
— Nie jesteś gorszy, wierzchołek jest w twoim zasięgu – mówił.
Hałas na schodach przeszkodził mi w przekazaniu mu, że zawsze byłem i wciąż pozostaję leniwym optymistą (no prawie zawsze), lubiłem i lubię dziewczyny z kwiatami wpiętymi we włosy.
Otworzyłem drzwi i wyjrzałem na zewnątrz. Na drewnianym podeście klęczała z głową opartą na desce szalunku ciemna sylwetka mężczyzny.
— Adam. Chodź pomóż.
Razem z Adamem podnieśliśmy mężczyznę.
— Ależ to Władek Czarnul. Nasz geniusz. Pijany w trupa. Zarzygany.
— Co on bełkocze? – Zapytałem.
Adam przysłuchał się:
— Powtarza: Lasciate ogni speranza.
— Czekaj no. Tu leży topór, ten tekturowy topór z naszej kreślarni. Przyniósł go ze sobą.
* * *
Dziesięć minut później Władek, prawie doprowadzony do porządku, popatrzał na nas i rzekł:
— Mam wybór. Nikt mi go nie odbierze. Nawet Gomułka. Wybieram wolność. Tahiti. Albo Andora.
Po chwili dodał:
— Wolę Andorę. Łatwiej dojechać, bo bliżej. Będę szedł, przejdę przez wszystkie posterunki.
— A twoja habilitacja? Twoje trzy lata pracy?
— Już po habilitacji. Zamknęli. Lasciate ogni speranza.
— Co zamknęli?
— Wszystko. Albo Ruscy kazali zamknąć, albo tylko Gomułka [2]. Zamknęli kształcenie w specjalnościach lotniczych, usuwają odniesienie do Lotnictwa w nazwie Wydziału. Koniec z moją habilitacją. Zaraz zamkną fabryki.
Władek wstał, zachybotał się i powiedział:
— Oddajcie mi mój topór. Wezmę go do ręki, pójdę na Komitet Centralny, rozsiekam wszystkich, a potem ucieknę do Andory.
— Władek – Agata podeszła do niego, przytuliła jego głowę do swoich piersi – Władek, tak mi Cię żal. Chodź odwiozę Cię do domu razem z twoim toporem. Prześpisz się.
— Dawajcie topór – powiedział Władek.
Po wyjściu Agaty z Władkiem siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.
— Patrzcie, jak to życie się toczy. Jakby Władek rozsiekał Komitet Centralny, to mogłoby się zdarzyć, że usiekłby też swojego kolegę z naszej czwórki ze Studium Wojskowego — powiedziałem.
Adam kiwnął potakująco głową, a Malwina spojrzała na mnie pytająco.
— Myślę o koledze Januszu – rzekłem – mało co zaliczył, więc wyleciał ze studiów po pierwszym roku. Ale to, że jest słaby intelektualnie,, nie przeszkadza temu, że jest silny organizacyjnie; został więc etatowym działaczem młodzieżowym. I w tej to roli wizytuje czasem Komitet Centralny.
— Można sprawić krowie narty i postawić na stoku, ale slalomu i tak nie ukończy – powiedział Adam.
—
Myślę o czym innym – rzekła Malwina z rozmarzonym wyrazem twarzy – kryzysy egzystencjalne
często sprzyjają rozwojowi silnych uczuć takich jak na przykład miłość. A Agata
z Władkiem byliby taką piękną parą.
[1] Lasciate ogni speranza — Porzućcie wszelką nadzieję… (wy, którzy tu wchodzicie) – w Boskiej Komedii napis nad bramą piekła.
[2] Wydział Mechaniczny Energetyki i Lotnictwa powstał jesienią 1960 z połączenia Wydziału Mechaniczno–Konstrukcyjnego oraz Lotniczego. W roku 1970 w wyniku zamiarów władz centralnych o likwidacji przemysłu lotniczego w Polsce, pomimo protestów władz uczelni i kręgów przemysłu lotniczego zabroniono kształcenia w specjalnościach lotniczych, zmieniono nazwę na Wydział Mechaniczny Energetyki Cieplnej (MEC) oraz zlikwidowano zakłady lotnicze (Zakład Automatyki i Osprzętu Lotniczego oraz Zakład Samolotów i Śmigłowców). W maju 1971 zarządzenie odwołano i Wydział powrócił do poprzedniej nazwy, a z Zakładów Aerodynamiki, Samolotów i Śmigłowców i Osprzętu utworzono Instytut Techniki Lotniczej i Hydrodynamiki. (dostęp 15.10.2018, https://pl.wikipedia.org/wiki/Wydzia%C5%82_Mechaniczny_Energetyki_i_Lotnictwa_Politechniki_Warszawskiej)