Jerzy Łukaszewski: Dni Morza po polsku7 min czytania

 

2018-06-24.

W 1923 roku dwaj panowie zaproponowali, by świeżo odrodzona Polska, która trzy lata temu uzyskała dostęp do Bałtyku, ustanowiła jako oficjalne święto właśnie ten fakt. Dni Morza.

Nie od rzeczy będzie zauważyć, że ci dwaj panowie, którzy także w innych sprawach zgodnie współdziałali, a można rzec, iż się zwyczajnie przyjaźnili to Antoni Abraham i Stefan Żeromski. Prosty chłop, Kaszuba kiepsko mówiący po polsku (a jeszcze gorzej piszący, red. „Gazety Gdańskiej”, która czasem publikowała jego teksty miała z nim wielki kłopot) i intelektualista. Olbrzym z Kaszub, o którym opowiadano legendy, a z racji swego niezwykłego wzrostu i siły przyrównywany był do stolemów – wielkoludów z kaszubskich bajek i pisarz – światowiec o uznanej renomie.

Co ich łączyło? Jeśli dodamy, że datę Dni Morza wymyślił popierający ich pomysł biskup Okoniewski (chodziło o imieniny Piotra i Pawła), a obaj pomysłodawcy nie widzieli powodu, by się sprzeciwiać, będziemy mieli komplet. Jest wspólny cel, wszystkie różnice to sprawy drugorzędne.

Przypomniało mi się to wszystko właśnie dziś, kiedy na Skwerze Kościuszki w Gdyni uroczyście obchodzono święto Marynarki Wojennej w obecności A. Dudy i M. Błaszczaka w towarzystwie wielu innych osobistości.

Ponieważ uroczystości tego rodzaju mają od lat niezmieniony rytm i scenariusz, większą uwagę zwróciłem na mieszkańców przybyłych by obejrzeć spektakl.

Pierwsze wrażenie nieco dziwne, barierki odgradzające publiczność od „osobistości” jeszcze nigdy nie były odsunięte tak daleko od trybuny. Praktycznie nie było gołym okiem widać kto na niej stoi. Nie żebym się skarżył, nasi rządzący nie stanowią na tyle atrakcyjnych pod względem estetycznym obiektów, bym miał z tego powodu cierpieć. Ale przyzwyczajony do barierek na wielu innych uroczystościach w mieście, przez które bez problemu można nawet porozmawiać z oficjelami, poczułem się pierwszy raz obco w tym miejscu.

Marynarka Wojenna tradycyjnie cieszy się sympatią i uznaniem mieszkańców Gdyni, więc publiczność dopisała.

Na wprost trybuny usytuowała się grupa członków KOD z transparentami i hasłami nawołującymi do przestrzegania Konstytucji. Stanąłem z boku czekając na czyjąś reakcję. Czekałem ok. 3 minut gdy pojawił się pierwszy „dyskutant”.

W tym miejscu jedna uwaga – jeśli czytelnikowi wyda się, iż w sposób stronniczy opisuję powierzchowność i elokwencję zwolenników PiS to daję uroczyste słowo honoru, że jest wręcz przeciwnie.

Pierwszy dyskutant na dodatek był mi dobrze znany. Miał kilka istotnych zastrzeżeń do grupy KOD-owców. Po pierwsze „po cośta tu przyszli?” – przyznacie, że pytanie ważne i nie pozwalające na zignorowanie go. Jedna z pań usiłowała wyjaśnić to pytającemu (najwyraźniej go nie znała), ale bez szczególnych sukcesów.

Zastrzeżeń było więcej, także dotyczących kultury języka, co mnie uradowało wielce. Otóż pan protestował przeciw bannerkowi „Łapy precz od Konstytucji”.

– Nie łapy tylko ręce powinno się pisać – wyjaśniał. Jak to wygląda?!

Wrażliwość członków i zwolenników partii niemiłościwie nam rządzącej na swoim punkcie (i tylko swoim) jest powszechnie znana toteż zastrzeżenia tego pana przyjąłem ze zrozumieniem.

Następnie przeszedł do „łamania prawa przez KOD”, którego nie powinno w ogóle być w tym miejscu, ponieważ jest to „teren zastrzeżony w ustawie”.

Jeden z bystrzejszych demonstrantów szybko połapał się o co chodzi i wyjaśnił grzecznie, że tu jest Gdynia, nie Warszawa, święto MarWoju, a nie miesięcznica smoleńska. Nie przekonał interlokutora, który straciwszy już wszelkie argumenty tokował tylko mantrę „idźcie stąd, idźcie stąd” co po chwili zrobiło się nudne i przestało mnie interesować.

Kolejnym aktywnym uczestnikiem dysputy ulicznej był obywatel – wprawdzie nie powalający obliczem intelektualisty, ale za to dzielnie walczący o dochody skarbu państwa z podatków akcyzowych.

Ten z kolei był szalenie konkretny i domagał się wyjaśnień co do ew. łamania prawa w Polsce.

„No ale konkretnie gdzie Konstytucja jest łamana?” – pytał dociekliwie, co przyjąłem z uznaniem, bo ostatecznie to jest właśnie droga do prawdziwej rozmowy o Ojczyźnie. Przynajmniej pozornie.

Pan otrzymując odpowiedzi, pytania nie zmieniał i wciąż to „a konkretnie gdzie jest łamana?” brzmiało w okolicy.

W końcu któraś z demonstrantek pokazała mu karton z wypisanymi paragrafami Konstytucji złamanymi przez urzędującego prezydenta.

Zawiodła się srodze sądząc, że zamknie tym usta dyskutantowi.

„– No ale konkretnie gdzie Konstytucja jest łamana?” – pan ciągnął swe pytanie bez zmian.

Ciekawym przerywnikiem był pan o obliczu ponurym jak grzech śmiertelny, patrzący spode łba na wszystkich (!) dookoła, który przemaszerował przed frontem demonstrantów krzycząc „zdrajcy Polski!” i zniknął nie rozwijając tematu.

Kolejnym był pan z uszkodzonym słuchem, co w tej konkretnej sytuacji dało ciekawy efekt. Pan spotkał znajomego, który głośno i bez ogródek mówił, że „rzygać mu się chce jak widzi tego Dudę”, co jego niedosłyszący znajomy przyjmował z wyraźnym zadowoleniem i dodawał od siebie „ tak, tak, to jedyny prezydent co jest za Polską, a nie niemiecki pachołek jak wszyscy poprzedni”.

Obiecałem sobie, że się nie odezwę i pozostanę jedynie obserwatorem, choć kusiło mnie zapytać dlaczego nazywa L. Kaczyńskiego „niemieckim pachołkiem”, ale może raczej pozostawię to do interpretacji brata tragicznie zmarłego prezydenta. On będzie wiedział, o co tu chodziło.

Szalenie ciekawy egzemplarz stanowiła pewna pani, która zaczepiwszy członkinię KOD rozdającą (fakt, że przeterminowane) numery „Głosu Wolnych” za każdym razem kiedy otrzymywała odpowiedź krzyczała „– A ja nie chcę z panią rozmawiać!” – co konsternowało nieco działaczkę, ponieważ to nie ona rozpoczynała rozmowę. Sytuacja powtórzyła się kilka razy w ciągu jednej minuty. Ten fakt jest godny zainteresowania psychologów, jak sądzę.

I ostatni obrazek. Małżeństwo w średnim wieku głośno wyrażające swoją dezaprobatę dla „zakłócających uroczystość”, co jestem w stanie przyjąć jako rzecz normalną, w końcu po jest wolność słowa, by także demonstranci mogli się komuś nie podobać.

Tyle że co państwo mieli konkretne zarzuty. „ – Zawsze przylezą nie tam gdzie trzeba!” – warczeli naburmuszeni.

Tu już nie wytrzymałem i wbrew własnemu postanowieniu odezwałem się. Sprawa wydała mi się na tyle istotna (także na przyszłość), że musiałem zapytać: „ – Przepraszam, ale gdzie TRZEBA?” No bo skoro tu jest „gdzie nie trzeba” to „gdzie trzeba” powinno znajdować się w jakimś konkretnym i znanym im miejscu.

Niestety – nie uzyskałem tej tak cennej dla mnie informacji i zadowolić musiałem się głośnym prychnięciem i spojrzeniem chyba nie do końca akceptującym moją osobę.

Odszedłem słuchając jeszcze ciekawej argumentacji dwóch pań, z których jedna mówiła „bo ja kocham swój kraj!”, druga odpowiadała „ja też kocham!”, na co pierwsza warczała „akurat!” . Jeśli być może przeszły do szczegółowego ustalania jak pojmować miłość Ojczyzny, to już tego nie słyszałem.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, że to nie byli politycy, nie zdradzieckie mordy w sejmie, ale zwykli ludzie. Znajomi, sąsiedzi, rodzina.

No i tak wyglądają dziś rozmowy Polaków.

Abraham, Żeromski, Okoniewski – ludzie z innych stron, innego pochodzenia, wykształcenia, zapatrywań. Dzieliło ich właściwie wszystko. A jednak potrafili usiąść przy szklance piwa i dogadać się. Tak mi się to wszystko jakoś z nimi skojarzyło.

Jerzy Łukaszewski

 

5 komentarzy

  1. Tetryk56 24.06.2018
  2. Mr E 28.06.2018
  3. Magog 28.06.2018
  4. slawek 28.06.2018