
Wszystkie postacie jak i opisywane wydarzenia są produktem wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób jest wyłącznie przypadkowe, wydarzenia opisane w książce nie są opisem rzeczywistych wydarzeń.
Brakowało mi pieniędzy, stypendium opłacało studencką stołówkę i może jeszcze kino. Dorabiałem na wszystkie możliwe sposoby – udzielałem korepetycji, prowadziłem kursy przygotowawcze, montowałem eksperymentalny wiatrak dla stowarzyszenia inżynierskiego, sprzątałem. Dorabiali i moi koledzy, był wśród nas taki, który miał chody w filmie. Z zazdrością słuchałem jego przechwałek o aktorach (i aktorkach) z którymi się poznał statystując i z którymi jest już prawie na ty.
Doraźnie podreperował moją kasę były pilot Bitwy o Anglię, kuzyn Grzegorz z Gandawy.
Wręczając mi, jak dla mnie, niezłą sumę we frankach belgijskich powiedział:
– Podobno któryś z twoich prapra… dziadów chodził z Janosikiem. Pewnego razu bandzie udało się zdybać węgierskiego bankiera z grubą kiesą. Kiedy ten twój trzymał kiesę w ręku, bankier przeklął go mówiąc: „Oby tak jak ta kiesa mnie, tak żeby ciebie i twojej rodziny pieniądz nigdy się nie trzymał”. I rzeczywiście pradziad całą swoją działkę z rabunku jeszcze tej samej nocy w karczmie przehulał. A klątwa naszą rodzinę wciąż ściga, czego ty jesteś dowodem. Zresztą nie tylko ty. Przecież twój tata tak starannie przed wojną tę daczę nad jeziorem Rajgrodzkim budował i po co? Po to, żeby jakiś ruski komandir ją w czasie wojny rozpieprzył w drebiezgi.
– No tak – powiedziałem – muszę tam kiedyś pojechać, zobaczyć co się da zrobić.
Kuzyn Grzegorz przyjechał do Polski pierwszy raz od wojny, w czasie, kiedy to w Polsce narastała gomułkowska odwilż polityczna a mnie skończyły się dotychczasowe korepetycje. Przyjechał eleganckim, podziwianym przez całą rodzinę i zadbanym samochodem Peugeot.

Nie udał mu się pierwszy kontakt z reżimową Polską, bo oglądający jego belgijski paszport celnik powiedział od niechcenia:
– Coś ta wiza taka jakaś, jakby ktoś przy niej majstrował… Stasiek, chodź no tu, popatrz.
A po chwili znudzonym tonem:
– Albo dobrze, niech pan już sobie jedzie. Tylko ostrożnie, bo pilnujemy.
Przez resztę pobytu kuzyn unikał urzędów i wszelkich osób umundurowanych. Pilotem kuzyna w podróżach był wujek Franek. Franek dużo palił, szczególnie wtedy, kiedy dyskutował z Grzegorzem o dwóch dumnych mężach okresu II Rzeczypospolitej: Piłsudskim i Dmowskim. A najdłuższe dyskusje prowadzili podczas jazdy samochodem.
W drodze z Lublina, gdzie Grzegorz odwiedził kolejnych krewnych, stanęli na jakiejś tam stacji benzynowej. Kiedy Grzegorz wysiadł z samochodu skierował się w jego stronę miejscowy milicjant:
– Coś się panu zgubiło – powiedział wskazując na asfalt parkingu.
Grzegorz popatrzył na asfalt koło samochodu. Leżały tam dwie puste butelki po wódce, pęk zgniłych liści kapusty i wilgotna strona Trybuny Ludu.
– Wypadło panu – o tutaj, niech się pan nachyli – powiedział milicjant wskazując na leżące na asfalcie tuż obok liści kapusty trzy pety z opróżnionej przed chwilą przez Grzegorza popielniczki Peugeota.
– Zaraz pozbieram – powiedział nachylony nad asfaltem Grzegorz.
– Dam panu radę na przyszłość – powiedział milicjant – robić rzeczy pożyteczne każdy powinien sam z siebie. Ale jak nie – tu milicjant zawiesił głos – to władza potrafi przymusić. Oj potrafi.
Te słowa milicjanta usłyszał wracający z zasikanej moczem toalety wujek Franek; po nagłym wyjeździe Grzegorza stały się one przedmiotem wielu komentarzy przy wieczornej butelce.
Kuzyn Grzegorz wyjechał z Polski następnego dnia wczesnym rankiem, zauważyłem, że jedną z walizek miał z pośpiechu niedopiętą; wyjeżdżając zapowiedział, że kolejny raz przyjedzie dopiero wtedy, kiedy nikt go nie będzie pouczał i kiedy komunizmu, ruskich, Greków i Koreańczyków w Polsce już nie będzie. My, którzy w kraju zostaliśmy stwierdziliśmy, że myśli życzeniowo. A co do Greków i Koreańczyków to zastanawialiśmy się ilu ich władza komunistyczna do Polski sprowadziła.
– Ja mam na studiach Greka. Nazywa się Tasos – powiedziałem.
– Koreańczycy też są. Dzieci z północnej Korei – powiedział wujek Franek.
XX1. Przypomniałem sobie tę rozmowę będąc w mieście Houston w Teksasie, kiedy jakieś piętnaście lat temu spoglądałem na twarze uczestników warsztatu poświęconego transmisji obrazu i dźwięku przez telefon. To był temat, który wtedy, zanim gwałtownie wzrosła przepustowość internetu, stanowił tak zwany „top issue” w informatyce.Spoglądałem więc na śmietankę fachowców w tej dziedzinie, a warsztat,uczestnictwo, w którym kosztowało ponad dziesięć tysięcy dolarów prowadziła uznana za jedną z najlepszych na świecie firma z Australii.

Sześciu uczestników prezentowało przeróżne kolory skóry. Był Chińczyk z Taiwanu, Hindus, polski Żyd, Amerykanin (jedyny z uczestników urodzony w Stanach), biały emigrant z Południowej Afryki i ja – Polak. Wykładowcą zaś był obecnie mieszkający w Australii Arab – chrześcijanin z Libanu.
– Żadnego komunisty tu chyba nie ma. Ale z narodowościami to kuzyn Grzegorz miałby niezłe używanie – pomyślałem wtedy.
A po chwili przyszła mi do głowy smutna refleksja. Wyobraziłem sobie tę fantastyczną szóstkę dyskutującą w warszawskim tramwaju jadącym przez Aleje Jerozolimskie. I moment, kiedy Chińczyk mówi do Żyda: „To genialny pomysł. I to można by zrobić tutaj w Warszawie, u Andrzeja. Byłaby rewolucja w technologii”, a pozostali potakują. I chwilę, kiedy zaraz potem stojący niedaleko rosły pasażer krzyczy:
– Ty żółtek – spie…laj z Polski. I zabierz swoich kumpli.
A nic nie rozumiejący Chińczyk patrzy na mnie pytająco czekając aż przetłumaczę o co też chodzi.