11.11.2019

Spotykam się i rozmawiam na tematy zalatujące polityką. Najlepiej czuję się w otoczeniu ludzi, którzy mogą mnie nauczyć czegoś, o czym mam blade pojęcie, powiedzieć o czymś, czego nie wiem, a o czym powinienem, sprowokować do wyłącznie takiego myślenia, które pozwoliłoby mi rozumieć, że świat, w którym żyłem, istnieje nadal. Toteż mam czelność przebywać w nieprzemądrzałym środowisku niegłupich.
Ale jak wszystko, co dobre, traci wartość i przemienia się w ulepszenie nazywane pogorszeniem, tak i mój odbiór ludzi sparszywiał: jeszcze nie tak dawno nie miałem najmniejszych obaw, że gdy powiem o czymś, co będzie nie po ich myśli lub spotka się z dezaprobatą, to będziemy dotąd dyskutowali, dokąd nie dobrniemy do jakiegoś wspólnego punktu porozumienia.
Teraz mogę się spodziewać, że nie czeka mnie nic pozytywnego, a w zamian spotka mnie szyderstwo braku dyskusji, oraz gorzka pewność, że zostanę obsikany dobrym słowem lub oberwę w kontestacyjny pysk: ci sami ludzie starają się nie dostrzegać ani mnie, ani zachodzących zmian: ruchów polegających na uładzaniu zegara Historii. Na cofaniu go do momentu, gdy wróci utęskniona komuna.
Oczywiście, gdy odbędzie się to cofanie po cichu i zrobi się je prawie błyskawicznie, cichą sejmową nocą, tak, by w trakcie zachodzących gwałtów można było śpiewać: nic się nie stało!
Dzisiaj moi pozostali, a coraz mniej liczni znajomi nie chodzą ulicami z podniesionym czołem, śmiało, pewnie, z uzasadnionym poczuciem braku winy za cudze grzechy, ale zgarbieni, skuleni, ze wzrokiem wbitym w trotuar, przemykają pod murami kamienic: podążają smętnym szlakiem powrotów nakierunkowanych na obskurantyzm i parafiańszczyznę.
Mam świadomość, że to dzięki ludzkiej bierności narastają obyczajowe i światopoglądowe różnice nie do pokonania, nasila się przyzwolenie na faszyzm, że po staremu jesteśmy zastraszani, boimy się samodzielnie myśleć, wyrażać własne zdanie, lękamy się zawistnych kreatur z ideologicznego świecznika, wypatrujemy donosicieli, oszczerców, cmokierów wyłuskanych ze ścieków.
Mam świadomość, że brakuje mam definicji różnicy pomiędzy dobrem a złem, odczuwamy niedostatek określenia granic między odwagą a tchórzostwem, i mimo to, że o tym wszystkim wiem i ubolewam nad swoją bezradnością, to przecież, mając tego rodzaju odczucia, zwarcie i karnie, dziarsko i solidarnie z resztą protestujących, wkraczam na szafot przygotowany przez PiS.
*
W nie tak dalekich czasach moim poczynaniom towarzyszyło argusowe oko Wielkiego Brata. Ten wschodni koleżka określał mi ramy przyszłości, a moja rola ograniczała się do radochy ze smyczy, obroży i kagańca. Prowadziłem więc jedwabne życie idioty i mogłem pokrzepiać się myślą, że mój kraj dysponuje najdłuższym łańcuchem w obozowej psiarni, a na dodatek mogłem wyć ze szczęścia, bo wmówiono mi, że nareszcie mam coś swojego, jestem u siebie i nikt mnie nie postponuje.
Okazało się jednak, że z ziemskich dóbr mam tylko WŁASNE pchły, a reszta, mówiąc językiem Szekspira, jest milczeniem, gdyż znowu mam PRAWO DO AKCEPTOWANIA JEDYNIE SŁUSZNYCH ZALECEŃ.
*
Jesteśmy zafascynowani pozorami, uprawianiem pustosłowia, poruszaniem tematów zastępczych, podczas gdy te, które należałoby rozwiązać natychmiast i całkowicie, włóczą się po poselskich umysłach w nieskończoność.
Skazujemy się na wasalstwo i już nie potrafimy żyć bez popełniania błędów. Po staremu nie stać nas na wykreowanie międzyludzkich więzi czy realizację odwiecznych marzeń o społeczeństwie obywatelskim, bo powróciło nowe; jeszcze nieoficjalnie, jeszcze kuchennymi drzwiami, powolutku i cichcem, lecz już jest.

Marek Jastrząb
Pisarz, publicysta
Zbiór publicystyki Autora w Bibliotece Studia Opinii
do pobrania w formacie pdf