(1934-1944)

Urodziłem się przed wojną na warszawskim Żoliborzu. Rodzice na krótko przed moim przyjściem na świat sprowadzili się na ul. Krasińskiego, gdzie kolonię mieszkaniową tworzyło kilka nowoczesnych domów. Mój starszy brat Jurek chodził w tym czasie do cieszącej się dobrą opinią pobliskiej szkoły podstawowej, prowadzonej przez siostry Zmartwychwstanki. Pamiętam Święta Bożego Narodzenia, ubieranie choinki i zapalanie świeczek, śpiewanie kolęd, któremu akompaniował na skrzypcach Jurek. Święty Mikołaj zawsze się spóźniał i prezenty przynosił, gdy już spałem.
Niespokojny czas letnich miesięcy 1939 roku sprawił, że wakacje spędzaliśmy na letnisku pod Warszawą w Strudze. W drewnianej willi zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie z kuchnią, pomieszczeniem w rodzaju łazienki i dużą werandę. Willę otaczał ogród, przed nią był klomb różnokolorowych kwiatów, a na zapleczu duży sad. Wokół rozciągały się lasy puszczy Słupeckiej. W lesie zbieraliśmy z Jurkiem, jagody. Bawiliśmy się też w Indian, ja zawsze byłem białym niewolnikiem, przywiązywanym sznurkiem do drzewa, a Jurek wodzem indiańskiego plemienia. Gdy długo mnie nie uwalniał strasząc, że teraz zostawi mnie w lesie samego i zjedzą mnie wilki, zaczynałem wrzeszczeć i płakać. Pomimo tych „przeżyć”, czas spędzony na letnisku pozostawił w mojej pamięci miłe wspomnienia. To, co nastąpiło niebawem miało krańcowo inny charakter – w Strudze zastał nas wybuch wojny 1 września 1939 roku. Jurek miał wtedy lat 15, ja 5.
O świcie mama obudziła mnie i szybko ubrała, była bardzo zaniepokojona, nie wiedziałem co się stało. Wyszliśmy z rodzicami i Jurkiem przed dom do ogrodu. Ranek był słoneczny. Bardzo wysoko w górze zobaczyliśmy czarne, przesuwające się punkty, było ich bardzo dużo, pokrywały prawie całe nad nami niebo, towarzyszył im przeciągły warkot. Ojciec, który wcześniej słuchał radia powiedział, że to niemieckie samoloty lecą nad Warszawę. Pamiętam, że się bardzo bałem.
Wróciliśmy do mieszkania. Rodzice zaczęli pakować nasze rzeczy. Ktoś energicznie zapukał do drzwi. Zobaczyliśmy wujka Wiktora w mundurze wojskowym, w czarnym berecie zsuniętym na bok, na którym połyskiwał orzełek. Powiedział, że opodal na szosie zatrzymał się jego oddział czołgów i że czekają na dalsze rozkazy. Pożegnał się z nami, mnie podniósł i ucałował, co zapamiętałem, bo był nieogolony. Mama miała łzy w oczach, ojciec pocieszał ją, że to nie potrwa długo i dobrze się skończy. Następnego dnia, ruszyliśmy w kierunku Warszawy bryczką gospodarzy, którzy namawiali rodziców by pozostali, twierdząc, że u nich będzie bezpieczniej niż w mieście. Rodzice obawiali się jednak utraty dobytku pozostawionego na Żoliborzu. Polną drogą dojechaliśmy do szosy, na której panował ogromny ruch. Stłoczeni ludzie z wózkami i tobołkami, mieszali się z kolumnami maszerującego wojska. Od czasu do czasu pojawiały się oddziały kawalerii i zaprzęgi konne, które ciągnęły niewielkie działa. Wszyscy poruszali się w nieładzie, przerażeniu i w atmosferze paniki. Jedni uciekali z Warszawy, drudzy jak my zmierzali do Warszawy.
Dwóm nieznajomym, bardzo zmęczonym paniom, ojciec zaproponował, żeby wsiadły do naszej bryczki, sam zaczął iść pieszo obok. Byłem bardzo niezadowolony z tego gestu ojca, bałem się, że się zgubi, gdy bryczka będzie jechać szybciej. Dojechaliśmy do Radzymina, wokół były pożary i trupy zabitych koni, w powietrzu zapach prochu, który na długo zapamiętałem. Nasz woźnica oznajmił, że dalej nie pojedzie, ponieważ obawia się, że wojsko zarekwiruje mu konie. Przenocowaliśmy w jakimś przydrożnym domu, w którym ojciec wynajął niewielką izbę, zapamiętałem, że miała zapach stęchlizny. Pamiętam też, że jedliśmy świeży chleb i popijaliśmy mlekiem.
Następnego dnia rano wyruszyliśmy do Warszawy, tym razem furmanką pobliskiego chłopa, miał nas zawieść do Warszawy. Do furmanki dosiadło się kilka osób z bagażami, były wśród nich matki z dziećmi. Rodzice odstąpili im miejsca i szli obok furmanki. Bałem się, że zostaną w tyle, a ja sam pojadę z nieznajomymi nie wiadomo dokąd, dlatego mama trzymała mnie cały czas za rękę. Co pewien czas nadlatywały samoloty niemieckie, niektóre zniżały lot i strzelały do nas z karabinów maszynowych. Wtedy ojciec brał mnie szybko na ręce i kryliśmy się po poboczach drogi w zaroślach lub w przydrożnych zabudowaniach. Wtedy też po raz pierwszy w życiu zobaczyłem zabitych ludzi, a wśród nich dzieci. Pamiętam, że przerażony tym widokiem zacząłem płakać. Straszne wrażenie zrobiły na mnie zabite konie z rozerwanymi brzuchami. Dziś jeszcze mam przed oczami te makabryczne obrazy. Zbliżał się wieczór, gdy furmanka dotarła w okolicę mostu Kierbedzia (dziś Dąbrowskiego), woźnica nie chciał dalej jechać. Niebo nad Warszawą było czerwone, gdy zapytałem ojca, dlaczego ma taki kolor, powiedział, że to od palących się domów.
Ruszyliśmy przez most do miasta. Każdy coś niósł – mama, Jurek, a ojciec mnie na rękach i plecak. Szliśmy dość szybko, prawie biegnąc, gdyż trwał ostrzał miasta i ojciec obawiał się, że niebawem mogą być wysadzone w powietrze mosty. Doszliśmy do domu babci przy Krakowskim Przedmieściu i u niej zanocowaliśmy. Następnego dnia, zostawiając bagaż, wyruszyliśmy pieszo w kierunku Żoliborza. Gdy bombardowanie się wzmogło i bomby ze świstem spadały na pobliskie domy nie sposób było dalej iść. Pamiętam, że schroniliśmy się w bramie jakiegoś domu, było tam już dużo ludzi. Ktoś ustąpił mamie miejsca na stojącej pod ścianą ławce, gdy nagle rozległ się przerażający świst, a po nim ogromny huk i ściany domu jakby się zakołysały, posypały się szyby, gruz i zrobiło się ciemno. Pył gryzł w oczy i trudno było oddychać. Zanim opadł pył zaczął narastać głos modlitwy, którą stłoczeni w bramie ludzie zaczęli odmawiać: „Pod Twoją obronę uciekamy się …”. Ojciec wybiegł z bramy, by zobaczyć, co się stało. Gdy wrócił powiedział, że w sąsiedni dom trafiła bomba i prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy zginęli.
Gdy odgłosy bombardowania ucichły, wyruszyliśmy w kierunku Żoliborza. Nie pamiętam jak dotarliśmy na Krasińskiego. Nie wiem, kiedy zasnąłem na rękach ojca. Naloty bombowe na Warszawę trwały codziennie. Ojciec cały czas słuchał radia, a mnie szczególnie utkwił w pamięci ochrypły głos prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, apelujący do mieszkańców miasta, rozumiałem z tego niewiele. Natomiast głos spikera: „Uwaga, uwaga nadchodzi” budził u wszystkich przerażenie, gdyż była to zapowiedź kolejnej fali bombardowań. Pamiętam, że ojciec musiał oddać radio, bardzo nowoczesne na owe czasy, marki Philips, do komisariatu policji (tzw. granatowej), posiadanie radia groziło karą śmierci.
Jurek chodził, ale bardzo krótko, do gimnazjum im. J. Poniatowskiego. Mówiło się w domu o kontynuowaniu przez niego nauki na kompletach, ponieważ szkoły średnie i wyższe uczelnie zamykano. Ja w domu bardzo lubiłem rysować i budować z drewnianych klocków domy. Gdy były bardziej skomplikowane pomagał mi w ich kończeniu Jurek. Sam kupował próbówki, kolbki i szklane rurki, które wyginał na różne sposoby w kuchni nad gazem, po czym zamykał się w pokoju i robił doświadczenia chemiczne. Ja nie miałem prawa wstępu, mimo że bardzo prosiłem, żeby mi pozwolił patrzeć, co robi. Mama od dziecka wpajała mi życzliwość do innych, sumienne traktowanie obowiązków, uczyła porządku i ładu, co pewnie w znaczącym stopniu wpłynęło na wykonywany przeze mnie w przyszłości zawód chirurga.

Zima roku 1940/41 była bardzo mroźna. O określonej godzinie zaczęto wyłączać prąd i wieczory spędzało się przy lampie naftowej, później na rynku pojawiły się tzw. karbidówki, które dawały wprawdzie jaśniejsze światło, ale wydzielały nieprzyjemny zapach i syczały, jakby miały za chwilę wybuchnąć.
Pewnego popołudnia przyszedł do nas dozorca domu i oznajmił mamie, że jakiś człowiek chce wjechać na podwórko karetą zaprzężoną w dwa konie i twierdzi, że jest naszym kuzynem. Zapytał, czy ma otworzyć bramę i owego przybysza wpuścić. Ojca nie było w domu, patrzyliśmy z mamą przez okno. Po chwili kareta zatrzymała się naprzeciwko wejścia do naszej klatki schodowej i wysiadł z niej człowiek w długim do ziemi kożuchu i futrzanej czapie. Nadal nie wiedzieliśmy kto to jest. Po chwili rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął p. Zygmunt R., daleki kuzyn ze strony babci Bini. Przyjechał, ponieważ wiedział, że w Warszawie brakuje żywności i że głodujemy. Mieszkał wtedy w Ciechanowie, gdzie miał dom i prowadził jakiś handlowy interes, był jak na owe czasy zamożny. W karecie przywiózł dla nas żywność: szynki, połacie słoniny, pęta kiełbasy, mąkę, cukier, a nawet pieczywo. Mama nie była w stanie pomieścić tego w spiżarni i zawiadomiła sąsiadów, by się z nimi tymi dobrami podzielić. Pan Zygmunt w tę mroźną zimę musiał zaprzęgiem konnym pokonać blisko 100 km. Przyjechał karetą, ponieważ nocując po drodze, mógł prowiant w niej umieszczony zamknąć na klucz. Gdy wrócił ojciec, zasiedli do kolacji, ja musiałem iść spać. Rano wyjrzałem przez okno; konie stały przy karecie, nakryte kocami, z ich pysków buchała para. Był bardzo mroźny dzień.

Jurek na tajnych kompletach przygotowywał się do matury i gdy zamykał się na długie godziny w pokoju, nie wolno mi było mu przeszkadzać. Gorzej było, kiedy dla odprężenia zaczynał ćwiczenia gry na skrzypcach; bardzo tego nie lubiłem. Na wiosnę 1942 roku Jurek zdał maturę na tajnych kompletach, a ponieważ okupant wprowadził bezwzględny obowiązek pracy, zatrudnił się w pobliskim kinie „Świat” przy ul. Suzina (po wojnie kino „Tęcza”) jako bileter. W miarę upływu czasu Jurek doroślał; wydawało się, że ma więcej lat niż miał. Pomimo 20 lat wyglądał poważnie, nosił charakterystyczny płaszcz i granatowy kapelusz. Nie grał już na skrzypcach, natomiast zaczął pisać. Zamykał się w pokoju i zapełniał dość szybko całe bruliony. Pisał opowiadania i nowele, podobno z talentem.
Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia, które pozwalały na chwilę zapomnieć o ponurej okupacyjnej rzeczywistości. Na krótko przed wigilią tata przytaszczył dużą choinkę (zawsze mieliśmy choinkę sięgającą sufitu). W dniu poprzedzającym wigilię zaczęliśmy ją wieczorem z tatą i Jurkiem ubierać. W wigilijny wieczór czekaliśmy na Jurka. Jurek na kolację wigilijną nie wrócił. Mama była bliska płaczu, a ojciec chodził nerwowo po mieszkaniu i starał się mamę uspokoić, oboje jednak przeczuwali, że stało się coś złego. Minęły święta, Nowy Rok, a Jurka wciąż nie było.
Wreszcie na początku stycznia udało się ustalić, że Jurek został zatrzymany i siedzi w areszcie w Al. Ujazdowskich (obecnie Ministerstwo Sprawiedliwości). Była to filia gestapo, zasadnicza siedziba mieściła się w al. Szucha (obecnie Ministerstwo Edukacji). Po wielu staraniach ojca Jurek został zwolniony. Gdy wrócił do domu wyglądał strasznie. W pierwszej chwili nie mogliśmy go poznać. Był ogolony na łyso, bardzo mizerny, o twarzy sino-bladej, z otarciami skóry i ranami. Gdy się rozebrał, mama omal nie zasłabła, a ja na ten straszny widok nie mogłem opanować łez. Na całym tułowiu miał ogromne sińce i rany o różnych kształtach, przeważnie podłużne, zdrowej skóry prawie nie było. Bili go gestapowcy, ale wśród nich, jak opowiadał, szczególnym okrucieństwem, nie tylko w stosunku do niego, ale i innych aresztowanych w tym dniu chłopców, wyróżnił się mówiący po polsku tajniak. Po pewnym czasie od tych wydarzeń Jurek oznajmił mamie, że ów tajniak został przez kogoś zastrzelony. Mama wciąż obawiała się, że to, co się wydarzyło może się powtórzyć, ojciec był spokojniejszy, ale były to raczej pozory.
Pewnego dnia przyjechała do nas ciotka Henryka. Gdy weszła, przez łzy powiedziała mamie, że wujek Wiktor nie żyje. Na krótko przed Świętami Bożego Narodzenia (1942) Wiktor po powrocie z niewoli jenieckiej wyjechał na kilka dni do znajomych w lubelskie. W tym czasie partyzanci podcięli w pobliżu słupy telegraficzne, uszkadzając ważną dla Niemców linię telefoniczną. W odwecie Niemcy rozstrzelali 30 mężczyzn, mieszkańców tej okolicy. Wśród nich znalazł się Wiktor. Z relacji świadków egzekucji wynikało, że zostali zabici strzałem z pistoletu w tył głowy, klęcząc ze związanymi z tyłu rękami nad grobami, które musieli wcześniej dla siebie wykopać.
Wczesną wiosną 1943 roku ciotka Henryka pojechała w Lubelskie, ponieważ dostała wiadomość, że ciała rozstrzelanych będą ekshumowane i przenoszone na miejscowy cmentarz; chodziło o to, by rozpoznać zwłoki. Rozpoznała wujka Wiktora głównie po ubraniu, ponieważ twarz po strzale w tył głowy i po kilku miesiącach w ziemi była trudna do rozpoznania.

Zbliżało się lato. Pewnej nocy znów zapaliło się w całym domu światło, a gdy na klatce schodowej dało się słyszeć głośną niemiecką mowę, a później walenie do drzwi, przerażeni rodzice i Jurek nie wiedzieli początkowo co robić. Ja dygotałem się ze strachu trzymając się mamy. Mama otworzyła drzwi, kilku Niemców stało z pistoletami maszynowymi, wycelowanymi w mamę. Łamaną polszczyzną jeden z nich zapytał, czy są w domu mężczyźni, po czym odepchnął mamę i weszli do mieszkania. Kazali się ojcu i Jurkowi ubrać i iść z nimi.
Nie zasnęliśmy już tej nocy. Wkrótce zostali uwolnieni. Gdy po wysiedleniu z Warszawy po Powstaniu 1944 znaleźliśmy się z mamą w majątku w Kończycach pod Krakowem, mama opowiadała mi o różnych okupacyjnych wydarzeniach. Poznałem wtedy losy ojca i Jurka po aresztowaniu i jak doszło do ich uwolnienia. Część szpitala Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Działdowskiej, gdzie ojciec od początku okupacji pracował, była wydzielona dla Niemców powracających z frontu wschodniego. Ojciec nazywał tę część „odwszalnią”. Nadzorował ją oficer niemiecki w randze kapitana, który przychodził leczyć się do ojca z powodu uporczywej choroby skóry. Ojcu nie wolno było odmówić leczenia. Chorobę udało się wyleczyć. Gdy obaj z Jurkiem zostali aresztowani, ojciec powołał się na „przyjaźń” z owym oficerem. Niemcy chcąc sprawdzić prawdomówność ojca, skontaktowali się z nim. Wydał o ojcu jak najlepszą opinię.
W 1943 roku rozpoczęły się częste bombardowania alianckie, mające na celu zniszczenie niemieckich obiektów wojskowych i linii kolejowych. Podczas wielu nocy rozlegały się syreny alarmowe, a nasz dozorca uderzał w wiszący na podwórku gong, ogłaszając alarm. Wtedy wszyscy pospiesznie schodzili do schronu, który stanowiła piwnica. Ja otulony przez mamę w koc lub kołdrę, Jurek na piżamę ubierał szybko co miał pod ręką, a ojciec, trochę śmiejąc się, pozostawał w mieszkaniu, nie wstając nawet z tapczanu. Twierdził, że jak bomba trafi w nasz dom, to my zasypani w piwnicy będziemy w dużo gorszej niż on sytuacji, ponieważ jego już nie będzie. Pamiętam, że te ponure żarty ojca mamę bardzo irytowały.
W roku 1943 w moim dziecięcym życiu zdarzyło się nieszczęście. Na przełomie wiosny i lata po jakimś zwykłym przeziębieniu długo miałem stan podgorączkowy, czułem się osłabiony, niechętnie spotykałem się z kolegami. Ojciec przyprowadził swojego kolegę pediatrę, który po zbadaniu mnie powiedział, że trzeba prześwietlić mi płuca. W krótkim czasie po wizycie pediatry pojechaliśmy z mamą do ojca na Działdowską. Aparat rentgenowski wyglądał w półmroku złowrogo, a później, gdy zrobiło się zupełnie ciemno i zimną deską przyciśnięto mnie do jakiejś równie zimnej ścianki, myślałem, że się uduszę. Okazało się, że jest podejrzenie o wczesne ognisko gruźlicze w prawym płucu. Niewiele się tym przejąłem, ponieważ nie zdawałem sobie sprawy rzecz jasna, co to w ogóle jest. W domu widziałem zatroskanie rodziców. Po dyskusjach doszli do wniosku, że musiałem się zarazić, od któregoś z rówieśników w szkole lub na podwórku. Gdy skończyła się szkoła, rodzice zawieźli mnie do prewentorium w Otwocku, o nazwie „Olin”. Przebywałem tam blisko trzy miesiące.
Spaliśmy na wielołóżkowych salach. Rozkład zajęć i dyscyplina przypominały obóz harcerski. Mieliśmy musztrę, podchody, warty, budowaliśmy szałasy. Uczono nas porządku, organizowano konkursy słania łóżek, a kiedy zdarzyło się, że któryś z chłopców posłał łóżko jak nie należało, dyżurny (zwykle straszy wiekiem) wyrzucał całą pościel łącznie z materacem na podłogę. Chodziliśmy na dalekie wycieczki po okolicznych lasach, gdzie organizowano nam m.in. gry sprawnościowe. Wieczorami, gdy już leżeliśmy w łóżkach, starszy wiekiem chłopiec czytał nam „Krzyżaków” lub trylogię Sienkiewicza. Zwykle nie udawało mi się dotrwać do końca tych lektur, zasypiałem. Nie wszystko, w opisie zawiłych akcji, byłem w stanie zrozumieć, była to chyba za poważna lektura – nie miałem jeszcze 9 lat. W niedzielę każdy dostawał granatowe spodenki, białe koszule i białe podkolanówki. Tak ubrani maszerowaliśmy, jak wojsko czwórkami do kościoła na mszę.
Pewnego dnia niespodziewanie przyjechała do „Olina” mama. Gdy mnie zobaczyła, nie była jak zwykle uśmiechnięta, ale smutna i zatroskana. Powiedziała mi, że znowu aresztowano Jurka. Na szczęście był jeszcze na Działdowskiej ów znajomy ojca oficer niemiecki i po kilku dniach Jurek wrócił do domu.
Po powrocie z „Olina” kolejne badania wykazały, że ognisko w płucu się cofnęło. Z miesięcznym opóźnieniem wróciłem do szkoły. Nadeszły oczekiwane przeze mnie Święta Bożego Narodzenia. Wśród prezentów, które znalazłem pod choinką były łyżwy. Pierwsze kroki, a właściwie ślizgi nie były łatwe, wracałem do domu poobijany, ale już po kilku dniach opanowałem tę sztukę. Odtąd jazda na łyżwach stała się jedną z niewielu moich przyjemności.
Wiosna 1944 roku była również inna niż wszystkie do tej pory. Choć restrykcje ze strony okupanta jakby straciły na sile, panował niepokój spowodowany coraz to nowymi wieściami z frontu wschodniego. Przynosił je też każdego dnia mój ojciec, a potwierdzały przejeżdżające przez Warszawę kolumny armii niemieckiej, wycofujące się na zachód. Przez ul. Krasińskiego, koło naszego domu dzień i noc jechały samochody ciężarowe pełne wojska, zaprzęgi konne z działami, furmanki ze sprzętem wojskowym, kuchnie polowe itp. Twarze żołnierzy niemieckich były smutne i mizerne. Wszystko to przypominało bardziej tabory cygańskie niż wojsko. Często stawaliśmy przed bramą na ulicy z chłopakami i się temu przyglądaliśmy.
Nadeszły wakacje, czas stawał się coraz bardziej niespokojny – słyszałem to z relacji ojca. Rodzice zdecydowali pozostać w Warszawie. Mama zorganizowała mi wakacje, zapisując na tzw. półkolonie, które prowadziły siostry Zmartwychwstanki. U sióstr był duży ogród, różne urządzenia do zabaw i staranna opieka. Siostry organizowały różne konkursy i zabawy oraz naukę śpiewu, gdy padał deszcz czytały nam stosowną dla grup wiekowych lekturę. Do domu miałem blisko, półkolonie mieściły się przy placu Henkla. Dzień wybuchu powstania, 1 Sierpnia 1944 roku spędzałem u sióstr.
cdn
