Mirosław Śmiłowicz: Pamiętnik chirurga (2)33 min czytania

(1944 – 1949)

12.04.2021

Bawiliśmy się w ogrodzie u sióstr, gdy nagle usłyszeliśmy serie strzałów. Przybiegłem do domu zdyszany i przestraszony, zastałem ubranego w płaszcz, mego starszego brata Jurka (a było zupełnie ciepło) chodzącego nerwowo po mieszkaniu. Ojca nie było. Jak co dzień wyszedł rano do pracy, pracował w szpitalu przy ul. Działdowskiej jako dermatolog. Jurek nie chciał jeść obiadu, twierdząc, że się bardzo spieszy. Pożegnał się z mamą, jak nigdy przedtem całując ją w czoło, mnie potarmosił za ucho, pogłaskał po głowie i powiedział: „opiekuj się teraz mamą”, i wyszedł. Przeszedł przez podwórko, a my z mamą staliśmy na balkonie. Dochodząc do bramy, zatrzymał się, spojrzał w naszą stronę, pomachał ręką i zniknął w bramie. Nie przypuszczaliśmy, że widzimy go po raz ostatni.

O godz. 17. wybuchło w Warszawie Powstanie. Po godzinie była już pierwsza ofiara, mieszkaniec naszego domu trafiony przypadkową kulą. Wieczorem przyszli na nasze podwórko powstańcy z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Niektórzy mieli pistolety, inni karabiny, jeszcze inni tylko ręczne granaty. Kilku miało na głowach niemieckie hełmy przepasane biało czerwoną opaską. Na pytania zdziwionych mieszkańców odpowiadali, że to powstanie przeciwko Niemcom, którzy i tak już uciekają. Potrwa 2 – 3 dni i Polska będzie nareszcie wolna.

Wśród przelatujących ze świstem kul i rozrywających się pocisków granatnikowych oraz ostrzału z dział pociągu pancernego, (stojącego na pobliskiej bocznicy kolejowej) pozostawanie w mieszkaniu na piętrze było niebezpieczne, musieliśmy się przenieść z mamą do piwnicy. Mieliśmy tam łóżko polowe, na którym spałem, i rozkładany fotel, na którym spała mama. Mama gotowała jakąś strawę na spirytusowej kuchence. Po dwóch tygodniach pozostał tylko woreczek z manną kaszą i konfitury. Jedliśmy tę kaszę z konfiturami dwa razy dziennie. Wodę nosiło się w kubłach z jedynego czynnego hydrantu przy kotłowni na ul. Suzina. Każda wyprawa po wodę stanowiła zagrożenie życia, wiele osób przy hydrancie zginęło od odłamków pocisków lub kul niemieckich snajperów. Jedliśmy już tylko raz dziennie. W snach widziałem pachnące świeżością bochenki chleba. Mama, ryzykując życie, wyruszyła w kierunku Marymontu, żeby tam, na działkach, zdobyć coś do jedzenia. Wróciła z plecakiem jarzyn i ziemniaków.

Z każdym dniem nasilały się walki. Każdego popołudnia ustawiano pod drzewem na podwórku nosze ze zwłokami poległych powstańców. Chowano ich pod osłoną nocy w ogrodzie na tyłach domu. Pewnego dnia zobaczyliśmy na noszach w kałuży krwi zwłoki podchorążego Adama, dowódcy plutonu. Był dwudziestoletnim chłopcem, pełnym energii i odwagi, uwielbianym przez mieszkańców. Na widok jego martwego ciała wiele osób nie mogło opanować łez. Po Adamie dowództwo plutonu objął podchorąży Antek. Gdy w walkach zaczęło zagrażać zdobycie przez Niemców naszego domu, zabarykadowano wszystkie trzy bramy. Do budowy barykad posłużyły płyty z rozebranych wokół podwórka chodników, a także ławki, kamienie, worki z piaskiem.

Po zapadnięciu zmierzchu robiło się spokojniej, z oddali dochodziły jedynie odgłosy pojedynczych strzałów. Mama pozwalała mi wtedy wychodzić z piwnicy, by zaczerpnąć trochę powietrza. Zapamiętałem woń prochu i ruin, jakie unosiły się wokół. Pewnego dnia pod wieczór pojawiła się na podwórku grupa kilkunastu powstańców, byli mokrzy, choć nie padał deszcz i oblepieni błotem, potwornie cuchnęli. Na warcie stał 17-letni chłopiec. Znałem go, więc zapytałem: dlaczego oni tak śmierdzą, a on powiedział: „Miruś, nie śmierdzą, a pachną, nikomu tego nie mów, oni przyszli do nas kanałami. Ja na to: „Kanałami? Jak człowiek może się zmieścić w rurze kanalizacyjnej”?, a on: „Miruś, są takie kanały w mieście, że człowiek dorosły może w nich swobodnie iść – tylko że w brudnej wodzie, albo w odchodach”.

Następnego dnia, koło południa rozległo się nam dobrze znane wycie „krowy”, wyrzutni pocisków, umieszczonej na platformie pociągu pancernego na torach Dworca Gdańskiego. Wystrzelenie pocisku poprzedzało głośne wycie, podobne do wycia krowy, stąd wzięła się nazwa. Szybko schowaliśmy się w piwnicy, a wtedy rozległ się przeraźliwy huk i ściany domu zaczęły się chwiać, powietrze wypełnił duszący pył, zrobiło się ciemno, z trudem mogliśmy oddychać. Usłyszeliśmy odgłos walących się murów, brzęk tłuczonego szkła, z sąsiednich ścian posypały fragmenty muru. Byliśmy pewni, że zostaliśmy zasypani. Po chwili za ścianą usłyszeliśmy krzyki i jęki. Okazało się, że pocisk „krowy” trafił w sąsiednią klatkę schodową, zaledwie kilka metrów od naszej i wszyscy przebywający tam mieszkańcy znaleźli się pod gruzami. Cała część domu z dachem, stropami i przyległymi do klatki schodowej mieszkaniami zawaliła się aż do piwnic. Poważnie zostały uszkodzone ściany mieszkań w naszej klatce schodowej. Kto mógł, ruszył na ratunek przysypanym. Wśród ratujących była moja mama. Gdy jeden z mieszkańców zawalonej części domu wrócił z kubłami wody, zamarł z przerażenia. Pod gruzami była jego żona z dwojgiem małych dzieci. Z jakąś nadludzką siłą zaczął odrzucać na bok całe fragmenty zawalonych murów. obraz

Sąsiednia klatka schodowa po wybuchu „krowy”. Z książki: „Rapsodia Żoliborska”, St. Podlewski PAX 1957

Spośród ponad 20 zasypanych udało się wydostać żywe ale poważnie ranne tylko dwie dorosłe osoby. Zaczęliśmy głodować. Mama dawała mi jakiś mały posiłek raz dziennie, sama często nie jedząc. Kończył się zapas nafty. Lampę zapalało się już tylko na krótko, przeważnie siedzieliśmy po ciemku. Z jakiejś wyprawy do mieszkania na górze, mama przyniosła kilka świeczek choinkowych i one rozświetlały nam ciemności piwnicy.

Coraz częściej mówiłem mamie, że jestem głodny i żeby dała mi choć skórkę od chleba, a mama ze łzami w oczach odpowiadała mi, że chleba nie mamy, ale pobiegła do mieszkania na górę i gdzieś w głębi szafki kuchennej znalazła torebkę jakieś starej kaszy. Wróciła uradowana i ugotowała mi ją z niewielką ilością wody na palniku spirytusowym, pożyczonym od sąsiadów.

Powstanie trwało. Było coraz więcej ofiar. Pewnego wieczoru, w końcu września wbiegł do naszej piwnicy podchorąży Antek, ubrany w zdobyczną wojskową bluzę, na głowie miał hełm z namalowanym orzełkiem, a na szyi przewieszony pistolet maszynowy i lornetkę. Powiedział, że w jego plutonie pozostało już niewielu powstańców, ale że muszą wesprzeć oddział powstańczy na ul. Felińskiego, ponieważ zdobyto tam kilka niemieckich czołgów. Na warcie przy bramach mieli pozostać uzbrojeni wartownicy. Jak się wkrótce okazało, żaden powstaniec nie pozostał.

Nad ranem usłyszeliśmy głosy Niemców. Siedzieliśmy przerażeni w piwnicach, czekając co będzie za chwilę. Rozległ się potworny huk z oślepiającym błyskiem. Mama narzuciła mi na głowę poduszkę, a sobie kołdrę i czekaliśmy przygotowani na śmierć. Niemcy wchodząc do kolejnych klatek schodowych, rzucali do piwnic granaty. Usłyszeliśmy komendę „alles ausgehen” (wszyscy wychodzić) i „czy są tu polscy bandyci?” Mama w ostatniej chwili wzięła przygotowaną małą walizkę z niezbędnymi rzeczami, mnie zarzuciła na plecy mały harcerski plecak Jurka i wyszliśmy. Gd szliśmy po ciemku korytarzem piwnicznym, mama powiedziała mi – uważaj tu ktoś leży. W poprzek korytarza leżała martwa p. Cepielowa, która tuż przed wybuchem granatu wybiegła, aby przywołać swego syna Jurka.

Na podwórku stali Niemcy z wycelowanymi w nas pistoletami maszynowymi. Należało się ustawić w szeregu, postawić bagaże i podnieść ręce do góry, po czym zaczęto nas rewidować. Mnie jeden z Niemców kazał pokazać co mam w plecaku, miałem uniesione do góry ręce, Niemiec zajrzał do plecaka i gdy zobaczył moje ubranie, klepnął mnie w policzek, lekko się uśmiechnął i powiedział: „gut, gut.” Jedna z pań z nie mogła położyć na ziemi siatki z jakimiś drobnymi rzeczami, gdyż zawadziła się jej o guzik, zaczęła nerwowo szamotać się z nieszczęsną siatką, wtedy jeden z Niemców wyjął pistolet i do niej strzelił. Padła martwa tuż obok mnie. Gdy zakończono rewizję, kazano nam przechodzić przez barykadę w bramie na zewnątrz domu. Wchodziliśmy na dość wysoką barykadę i schodziliśmy z niemałym trudem po ruszających się płytach chodnikowych.

Wśród szpaleru żołnierzy z pistoletami i karabinami gotowymi do strzału doszliśmy do głębokiego wykopu. Na jego czterech rogach stały RKM-y.

Dokoła były zwały ziemi. Wykop był tak duży, że pomieścił kilkadziesiąt osób. Staliśmy stłoczeni i pewni, że nadszedł kres naszego życia, że za chwilę z tych RKM-ów zaczną do nas strzelać, a potem zakopią. Wtedy też zobaczyliśmy, na ruinach ostatniego piętra naszego domu białe flagi. Zapadła głęboka cisza, a po chwili dało się słyszeć szept modlitwy: „Pod Twoją obronę uciekamy się…” Staliśmy dobre pół godziny, gdy padła komenda „ausgehen”. Wychodziliśmy z trudem po osuwającej się ziemi. Szliśmy wśród szpaleru czołgów, w ich wieżyczkach siedzieli na czarno umundurowani żołnierze, patrzący na nas z triumfem i pogardą. W wielu miejscach leżały trupy powstańców. Po pewnym czasie doszliśmy ul. Wolską do Działdowskiej, miałem nadzieję, że gdzieś tu może spotkamy ojca. Ale szpital choć stał, był zrujnowany i opustoszały.

Szliśmy wśród bezmiaru zniszczeń i dopalających się domów, przy których leżały zwęglone ciała ludzi. Dzielnica była wymarła. Przy kościele Św. Stanisława, przy ul. Wolskiej, zarządzono dłuższy postój. Znaleźliśmy skrawek wolnego trawnika. Mama miała w butelce wodę i dała mi się napić. Ostatnio prawie nic nie jedliśmy, ale z przerażenia nie odczuwałem głodu. Po chwili stanął przed nami SS-man, w czarnym mundurze z trupią czaszką na furażerce. Zaczął mi się przyglądać i ruchem palca kazał mi do siebie podejść, mama, obejmując mnie, powiedziała, że mnie nie odda i niech nas oboje zastrzeli. Uśmiechnął się i powiedział: „nie bać się, ja nic nie zrobić ja dać essen, ja tu być zurück”. Szliśmy z nim, przeciskając się wśród ciżby przez kościół. Dotarliśmy do głównego ołtarza, tam stały duże kotły z grochówką. Kazał jednej z pań w białym fartuchu nalać mi zupy do garnka, po czym pogłaskał mnie po głowie i odprowadził do mamy. Oboje doznaliśmy ogromnej ulgi.

Po dwóch lub trzech godzinach ruszyliśmy ul. Bema w kierunku Dworca Zachodniego. Gdy staliśmy na peronie, nadjechał pociąg z luksusowymi, sypialnymi wagonami. Stał kilka minut i w tym czasie wysiedli z niego oficerowie, niektórzy bez czapek i w rozpiętych mundurach. Stałem dość blisko, jeden z nich spojrzał na mnie, uśmiechnął się, powiedział coś drugiemu i dał mi pół bochenka świeżego chleba.

Po pewnym czasie podstawiono pociąg dla nas, składał się z płytkich towarowych wagonów. Wsiadanie nie było łatwe, panował ogromny tłok i do tego wejście na platformę wagonu nieprzystosowane dla ludzi. Usiedliśmy przy niskiej bocznej ściance, mama musiała mnie trzymać, żebym nie wypadł. Gdy pociąg ruszył, zrobiło się zimno, był już wieczór.

Zatrzymaliśmy się w Pruszkowie. W eskorcie żołnierzy i szczekających psów przeprowadzono nas do olbrzymich hal. Tam w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego znajdował się tzw. obóz przejściowy. Jak się później dowiedziałem nazywał się Durchgang Lager 121. Było to straszne miejsce: dno piekła, gdzie maksymalnie stłoczeni ludzie w brudnych halach leżeli lub siedzieli na ziemi. Zaduch i smród niemytego tłumu mieszał się z fetorem odchodów, gdyż ludzie załatwiali się do kanałów wzdłuż torów kolejowych przebiegających przez hale. Kobiety z niemowlętami na rękach, starcy, chorzy i ranni z przekrwawionymi opatrunkami na głowach i kończynach, a także chorzy psychicznie, jedni nienaturalnie weseli, drudzy zasępieni i patrzący nieruchomo w jeden punkt, jakby nieobecni lub nieżywi. W panującym strasznym zgiełku słyszało się przeraźliwe krzyki szukających się nawzajem zagubionych w tym tłumie ludzi. Znaleźliśmy w końcu dla siebie jakiś wolny skrawek brudnej powierzchni. Napiłem się wody, którą mama miała jeszcze w butelce i zjadłem kawałek chleba ofiarowanego mi na dworcu przez niemieckiego oficera i nie wiem, kiedy zasnąłem.

Na drugi lub na trzeci dzień zaczęto nas sortować. Naprzeciwko stali SS-mani i decydowali kto na lewo, do obozów koncentracyjnych, a kto na prawo, do zesłania na wieś w Generalnej Guberni. Nadeszła nasza kolejność i wtedy stała się rzecz straszna. Zezowaty, gruby SS-man mamę skierował na lewo, a mnie na prawo. Mama zaczęła rozpaczliwie prosić stojącą obok kobietę w mundurze, która rozumiała polski, żeby nas nie rozdzielano. Ona popatrzyła na mnie i na mamę, coś powiedziała SS-manowi i ten skierował nas oboje na prawo. Mama miała łzy w oczach, ale chyba ze szczęścia. Po pewnym czasie skierowano nas znowu na peron kolejowy i kazano wsiadać do odkrytych wagonów towarowych, ale tym razem głębokich.

Po jakimś czasie pociąg ruszył. Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy; zaczął padać deszcz. Po godzinie jazdy byliśmy całkowicie przemoczeni. W naszym wagonie jechała młoda kobieta z niemowlęciem, które cały czas płakało. Po kilku godzinach dziecko przestało płakać, ale rozległ się spazmatyczny szloch matki. Dziecko zmarło. Gdzieś w polu pociąg się zatrzymał na załatwienie „potrzeb naturalnych”. Matka niemowlęcia też z nim wysiadła, wróciła do wagonu sama.

Pociąg znów ruszył, na szczęście deszcz jakby przestawał padać. Jechaliśmy już dzień i noc. Przed południem następnego dnia, znaleźliśmy się nagle w ciemnościach i duszącym dymie. W wagonie podniósł się krzyk przerażenia. Byliśmy przekonani, że wjechaliśmy w jakiś tunel, w którym teraz wytrują nas gazem. Ale pociąg jechał dalej. Gdy nad nami ukazało się znowu niebo, odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy czarni od dymu i sadzy z parowozu. Pociąg zatrzymał się na stacji w Słomnikach i tam rozległo się, już nam znane, nadawane przez głośniki: „alles ausgehen”. Na peronie był potworny tłok i rozpaczliwe nawoływania zagubionych ludzi. Przed dworcem stało co najmniej kilkadziesiąt furmanek. Podszedł do nas mężczyzna, który przez chwilę wcześniej przyglądał się nam z daleka i powiedział, że może nas zabrać do siebie i że następnego dnia pojedziemy na wieś. Była z nami nasza sąsiadka z Żoliborza z dwiema małymi córkami.

Znaleźliśmy się w przytulnym, ciepłym mieszkaniu, w niewielkim domu tuż przy rynku. Mogliśmy po raz pierwszy od dwóch miesięcy umyć się w ciepłej wodzie i zjeść gorący posiłek. Następnego dnia koło południa zajechała furmanka, zaprzężona w dwa konie, z woźnicą i zamontowanymi ławkami z oparciami. Powiedziano nam, że pojedziemy do dwóch sąsiadujących ze sobą majątków: Kończyce i Książniczki. Jechaliśmy polnymi drogami wśród pól i przydrożnych drzew, wokół nareszcie cisza i przepiękne barwy jesieni.

Zajechaliśmy do niewielkiego dworu w Kończycach. Był to parterowy biały budynek z dwuspadowym dachem krytym gontem, przed gankiem podjazd i dalej klomb z kwiatami, obok duży sad. Za domem był stary park z alejkami, ogrodzony płotem z drewnianych sztachet. Na końcu parku znajdował się dość duży kopiec, a na nim stała wielokątna drewniana altana. W słoneczne dni można było stąd dostrzec szczyty Tatr.

Na schody wyszła uśmiechnięta pani i zaprosiła nas do środka. Pokazała nam pokój, w którym będziemy mieszkać. Był dość duży, narożny z oknami na ogród i zabudowania gospodarcze. Kucharka Petryna będzie przynosić posiłki do pokoju trzy razy dziennie, a gdy będziemy głodni mamy pójść do kuchni i prosić o dodatkowe porcje – oznajmiła pani. Była właścicielką dworu, nazywała się Radziejewska.

Po piekle Powstania znaleźliśmy się jak w raju, ale wciąż trapiła nas myśl co z ojcem i Jurkiem, czy żyją i gdzie teraz są. Mąż Radziejewskiej zginął po 1939 roku gdzieś na wschodzie, prawdopodobnie w Katyniu. Sama, z kilkunastoletnim synem nie dawała sobie rady z prowadzeniem gospodarstwa. Miała też chorą matkę, niewstającą z łóżka, która wymagała stałej opieki. Dworem zajmował się więc administrator z pobliskiego majątku Książniczki, który przyjeżdżał często do Kończyc na koniu, a wtedy wsadzał mnie na niego, a ja dumny i zachwycony jeździłem po alejkach parku i okolicznych polnych drogach. Jesienne dni były coraz krótsze. Mama, chcąc wypełnić mi nudę, wybierała z dworskiej biblioteki stosowne dla mnie książki i kazała czytać. Nie byłem tym zachwycony. Wolałbym w tym czasie odwiedzać stajnie i obory lub jeździć na koniu.

Kilkakrotnie bryczką zaprzężoną w dwa konie pojechaliśmy z mamą do Krakowa. Siedzieliśmy z tyłu, opatuleni w koce, a z przodu bardzo rozmowny woźnica. Byłem w Krakowie po raz pierwszy. Mama załatwiała jakieś sprawy dla p. Radziejewskiej i w RGO dla nas – chodziło o zdobycie cieplejszych ubrań na zimę. Po pewnym czasie niespodziewanie pojawił się ojciec, który poszukiwał nas od dłuższego czasu przez RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Radość była ogromna, ojciec w chaotycznych rozmowach opowiadał mamie, o tym, jak prawie dzień i noc pracował w szpitalu powstańczym na Woli, o bohaterstwie i cierpieniu powstańców, jak leżeli ranni i jak niewiele można było im pomóc, brakowało lekarstw, materiałów opatrunkowych, praktycznie wszystkiego. Niewiele z tych smutnych opowiadań ojca zapamiętałem, ale wiem, że zrobiły na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Rodzice długo rozmawiali też o Jurku, moim starszym bracie, mieli nadzieję, że przeżył powstanie. Ojciec rozpoczął pracę w Radomiu i przygotował już dla nas mieszkanie w nieodległej wsi. Nie byłem zachwycony tymi planami, bo w Kończycach było mi bardzo dobrze, choć mama martwiła się, że nie chodzę do szkoły.

Po dwóch miesiącach z żalem opuszczaliśmy Kończyce i panią Radziejewską, która okazała nam tak wiele życzliwości. W zimny i ciemny poranek na początku grudnia wyruszyliśmy dworską bryczką do Krakowa, skąd mieliśmy się udać pociągiem pod Radom. Na dworcu było pełno niemieckiego wojska i ludności cywilnej z tobołkami. Wsiedliśmy do zatłoczonego wagonu. Siedząc na naszym bagażu w korytarzu, jechaliśmy przez cały dzień. Wysiedliśmy na stacji Rożki. Zbliżała się godzina policyjna i nie mogliśmy opuścić stacji. W obskurnej dworcowej poczekalni czekaliśmy do rana. Pamiętam, że w nocy niemieccy żandarmi sprawdzali dokumenty rodziców i bagaż. Rano ojciec postarał się o furmankę, która zawiozła nas do wsi Dąbrówka Zabłotnia, 10 km na południe od Radomia.

Zamieszkaliśmy w wiejskiej chacie, w dwóch izbach i kuchni. Co drugi dzień ojciec jeździł pożyczonym dwukołowym wiklinowym wasągiem do Radomia, gdzie przyjmował w ośrodku zdrowia. Wracał, gdy było już ciemno. Zbliżały się święta. Pewnego popołudnia wybraliśmy się z ojcem do lasu po choinkę. Ubraliśmy ją skromnie i zasiedliśmy do kolacji wigilijnej. Gdy zaczęliśmy śpiewać kolędy, mama miała łzy w oczach, bardzo przeżywała nieobecność Jurka. Po kolacji położyłem się spać i długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Jurku, czy wydostał się z powstańczego piekła i gdzie teraz jest.

Zbliżał się front i codziennie słyszeliśmy jego odgłosy – artylerię i w końcu strzały z broni maszynowej. Mama bardzo bała się bolszewików – na wojnie z nimi w 1920 roku zginął dziadek Piotr i załamał się materialny byt jej rodzinnego domu.

Na przełomie grudnia i stycznia 1945 roku śnieg pokrywał grubą warstwą pola i dachy chałup. Gdy wychodziło się przed chałupę, skrzypiał pod nogami. Ojciec z powodu zbliżającego się frontu przestał jeździć do Radomia. Linia frontu przebiegała na szczęście dość daleko od Dąbrówki. W pierwszych dniach stycznia w mroźny poranek ujrzeliśmy na drodze łączącej wieś z szosą prowadzącą do Radomia kolumny wojsk sowieckich, czołgi, działa, samochody i zaprzęgi konne, z kawalerią. Na końcu maszerowała piechota.

Cała wieś wyległa na pobocza drogi, żeby oglądać wyzwolicieli, wielu nie kryło radości, inni patrzyli obojętnie. Na kucykach jechali nieraz dość wysocy żołnierze, a stopy mieli praktycznie na ziemi, wyglądało to komicznie. Wszyscy byli brudni, zarośnięci i obszarpani, zamiast pasów mieli sznurki, wielu miało karabiny na sznurkach, a zamiast plecaków parciane worki. W ten mroźny dzień nie wszyscy piechurzy mieli na nogach buty, część miała „walonki” (z wojłoku), inni po prostu szmatami i sznurkami owinięte stopy. Kilka oddziałów skręciło do naszej wsi, wjechały również czołgi oraz samochody ciężarowe. Zaczęli szukać u miejscowych chłopów wódki.

W naszej chałupie zjawiło się dwóch oficerów i oznajmiło, że trzeba przygotować pomieszczenie dla pułkownika, który po jakimś czasie przyjechał „gazikiem”. Miał na sobie świeży mundur, był czysty i ogolony, w butach z cholewami. Przepraszał, że sprawia nam kłopot i powiedział, że Armia Czerwona niesie nam wolność. Odtąd w jednej izbie, ja spałem z ojcem, a mama z ciotką, jej młodszą siostrą. W drugiej izbie mieszkał pułkownik, a jego adiutant spał na sienniku, na podłodze w kuchni. Życie na wsi nabrało rumieńców, wieczory były gwarne i pobrzmiewały śpiewem, graniem na harmoniach i na bałałajkach pijanych żołnierzy. Mama bała się tych żołnierzy (miała 43 lata), a ciotka liczyła zaledwie 25 lat i była atrakcyjną dziewczyną. Ojciec natomiast mógł przy swojej aparycji, ubraniu i niespracowanych rękach uchodzić za burżuja. Było to także niebezpieczne, ponieważ Armia Czerwona burżujów tępiła. Pewnego dnia przybiegli do mnie znajomi chłopcy ze wsi i powiedzieli, że na pobliskiej szosie żołnierze sowieccy rozjechali czołgami oddział jeńców niemieckich. Namawiali, żeby z nimi pójść, nie miałem na to ochoty i nie poszedłem.

17 stycznia zameldował się u pułkownika żołnierz z depeszą, że Warszawa „swabodnaja, giermańcow niet”. Cieszyliśmy się ogromnie, że będziemy mogli wrócić do naszego domu, ale wojna trwała nadal, a linie kolejowe były w większości uszkodzone. Ojciec nie jeździł do Radomia, bo drogi były nadal niebezpieczne. Zaczął pracę lekarską na naszej i sąsiednich wsiach. Mieliśmy co jeść.

Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że kursują już pociągi, ale tylko towarowe. Mama z ciotką spakowały niezbędne rzeczy i wyruszyły do Warszawy. Minął maj i czerwiec, a my z ojcem wciąż nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. Pewnego dnia zauważyłem, że ojciec wygląda źle, jest apatyczny, stracił dawne poczucie humoru, niewiele jadł, często męczył go kaszel. Wtedy też częściej przesiadywał w domu i opowiadał mi jak w 1920 roku w czasie wojny z bolszewikami, po trzecim roku medycyny we Lwowie, został przydzielony do plutonu sanitarnego jako felczer. Po wojnie ukończył studia i ożenił się z moją mamą. Pracę rozpoczął w wojskowym szpitalu w Warszawie. Szpital odwiedzał czasem marszałek Piłsudski, z którym ojciec miał okazję wielokrotnie rozmawiać. Z tego, co zapamiętałem, a ocenić mogłem znacznie później, ojciec miał poglądy bliskie poglądom marszałka.

Nadszedł lipiec, byliśmy bardzo zaniepokojeni brakiem wiadomości od mamy, choć wiadomo było, że poczta nie funkcjonowała, a o łączności telefonicznej nie mogło być mowy. Ojciec zdecydował, że pojedziemy i my do Warszawy. Wsiedliśmy, a raczej wspięliśmy się do wagonu, w którym były przewożone jakieś metalowe pręty, na nich siedzieliśmy. W lipcowy ciepły dzień miałem na sobie kożuchowy serdak, który dostała dla mnie mama w RGO w Krakowie; okazał się bardzo przydatny, zwłaszcza w nocy, w odkrytym wagonie towarowym. Z Radomia do Warszawy jechaliśmy dzień i noc. Wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Wokół dworca nieprzebrane tłumy z bagażami i ogromny gwar. Jedynym środkiem transportu były wówczas furmanki. Dojechaliśmy do brzegu Wisły. Mosty łączące prawo- i lewobrzeżną Warszawę były zburzone, a jedyna przeprawa przez Wisłę odbywała się przez most pontonowy. Furmanka nie jechała dalej i musieliśmy przez most przejść. Następną furmanką dotarliśmy w okolice placu Wilsona.

Doszliśmy do naszego domu na ul. Krasińskiego. Zastaliśmy przerażający widok. Oficyna zachodnia nie istniała, na niektórych klatkach schodowych zostały tylko schody do pierwszego piętra, we frontowej ścianie, od strony podwórka, przez puste otwory okienne widać było niebo. Nasza klatka schodowa wypalona, ściany okopcone od pożaru, strop parteru zawalony do piwnic. Nasze mieszkanie było zamknięte. Mieszkał w nim jakiś człowiek, podobno z Marymontu, ale go nie zastaliśmy. Mama zostawiła wiadomość, że mieszka u ciotki Anny (siostry babci) na ul. Chałubińskiego 4. Szliśmy tam i częściowo jechaliśmy furmanką, wąską, miejscami trudno przejezdną jezdnią. Widok terenów byłego getta przerażał. Była to istna pustynia gruzów, na dużym obszarze (obecnie al. Jana Pawła II i przyległe ulice od Hali Mirowskiej do torów kolejowych Dworca Gdańskiego), nie było ani jednego domu, czy choćby jego fragmentu.


Dom przy ul. Krasińskiego 20,  w roku 1931,
 widok od ul. Stołecznej (obecnie Popiełuszki)
                                                                             zdjęcie ze zbiorów Tomasza Pawłowskiego

Ten sam fragment domu Krasińskiego 20, w roku 1944
  Zdjęcie  z książki „Rapsodia żoliborska”

Na Chałubińskiego spotkaliśmy się z mamą, radość była ogromna. Ciotka Anna zajmowała dwupokojowe mieszkanie z kuchnią i łazienką, które jej mąż otrzymał w przydziale. Miała coś z charakteru babci Bini, niezwykle serdeczna, pogodna, zawsze uśmiechnięta. Mieszkaliśmy u niej dwa lub trzy tygodnie. Nasze mieszkanie na Żoliborzu, choć w opłakanym stanie jednak istniało, więc rodzice postanowili tam powrócić. Po awanturach z dzikim lokatorem, który stwierdził, że się nie wyprowadzi, bo nie ma dokąd, a poza tym, że czasy dla burżujów się skończyły. Pomimo to zajęliśmy część mieszkania. Meble w większości ukradzione, w pokoju stołowym zostało kilka krzeseł, ale z wyciętą skórą. Trudno było siedzieć na sterczących sprężynach i trzeba było coś podkładać. W oknach nie było szyb, nie było prądu, gazu i wody. Wodę nosiło się w kubłach z hydrantu ulicznego oddalonego od domu.

Stan zdrowia ojca wyraźnie się pogarszał, wyglądał źle, ale pomimo to podjął pracę w świeżo otwartym ośrodku zdrowia przy ul. Lisa Kuli. Widziałem, jak z biegiem czasu z coraz większym trudem rano wychodził do pracy. Mieszkała z nami Józefka, jedna z trzech sióstr babci Bini. Jedna z nich zginęła podczas bombardowania Warszawy w 1939 r. Józefka na skutek swojej ułomności pozostała panną. Miała niski wzrost z powodu znacznego stopnia bocznego skrzywienia kręgosłupa. Pomimo widocznego kalectwa cechowało ją pogodne usposobienie. Jak większość osób stanu wolnego miała swoje nawyki, w tym przesadne zamiłowanie do porządku. Wspominam o tym dlatego, że pod jej wpływem i ja przejąłem po części tę cechę.

Po powrocie do Warszawy mama i jej młodsza siostra zatrudniły się w administracji ocalałego hotelu Polonia w Al. Jerozolimskich. W hotelu mieściły się wtedy niemal wszystkie ambasady. Hotel przystąpił do remontu mieszkań dla swoich pracowników, w sąsiednim domu przy Al. Jerozolimskich 47 i mama dostała tam mieszkanie. Świeżo wyremontowane, klatka schodowa lśniąca bielą czystych, marmurowych schodów, winda, którą obsługiwał syn dozorcy p. Chojnackiego, woda bieżąca w kranach, prąd elektryczny itp. Tego nie przywrócono jeszcze na Żoliborzu i nikt nie wiedział, kiedy to nastąpi. Po przeprowadzce zacząłem chodzić do szkoły, w której zajęcia rozpoczęły się w październiku. Do szkoły miałem bardzo blisko, mieściła się przy ul. Marszałkowskiej 95, w starej czynszowej kamienicy, której obecnie już nie ma. Była to Szkoła Podstawowa Nr 1, a ja rozpocząłem naukę w klasie czwartej.

Zbliżała się jesień i wyraźnie pogarszał się stan zdrowia ojca. Po przeprowadzonych badaniach wykryto u niego gruźlicę płuc. Wiele wskazywało na to, że nabawił się jej w czasie ciężkiej i wyczerpującej pracy w szpitalu powstańczym lub podczas pracy zawodowej w Radomiu. Zachorowalność na gruźlicę w czasach wojny była w Polsce bardzo wysoka. Pod koniec października stan ojca pogorszył się w takim stopniu, że musiał pójść do szpitala. Pamiętam, że karetką zawieziono go do Szpitala Dzieciątka Jezus.

W grudniu stan ojca uległ pogorszeniu. Brakowało lekarstw, a antybiotyków wtedy jeszcze nie znano. Miło wspominam siostry Szarytki, które z całym sercem i oddaniem zajmowały się ojcem.

15 grudnia 1945 roku, gdy mama wróciła z pracy i siedzieliśmy przy stole, rozmawiając o mojej szkole, nagle stojąca przed nami pusta szklanka pękła i rozpadła się na kawałki. Nie wiedzieliśmy, dlaczego i nie umieliśmy sobie tego wyjaśnić. Mama zaniepokoiła się tym niewytłumaczalnym faktem i powiedziała coś o swoim złym przeczuciu. Szybko poszła do szpitala. Wróciła zapłakana, powiedziano jej, że właśnie przed godziną ojciec zmarł.

W mroźne przedpołudnie grudnia jechaliśmy z mamą odkrytą ciężarówką w ostatnią drogę ojca, z nim w trumnie – innego transportu wtedy nie było. Gdy wjechaliśmy w ulicę Św. Wincentego, musieliśmy trumnę trzymać, gdyż na wyboistej, zniszczonej przez działania wojenne, brukowej nawierzchni, zaczęła się w różne strony przesuwać. Po raz pierwszy w życiu byłem na pogrzebie i to najbliższej mi osoby. Ten zimny grudniowy dzień oraz cichy płacz mamy nad mogiłą ojca, zapamiętałam do dziś. Ojciec został pochowany na cmentarzu Bródnowskim, ponieważ tam już był grób babci Bini, bardzo blisko bramy głównej, tuż za starym, drewnianym kościołem.

Święta Bożego Narodzenia w zrujnowanej, ale wolnej od Niemców Warszawie były bardzo smutne, częściowo spędziliśmy je u naszych dalekich kuzynów na ul. Lwowskiej (oboje już nie żyją). Szliśmy do nich wśród bezmiaru ruin ulicą Poznańską. Nikt, kto tego nie widział, nie jest w stanie wyobrazić sobie tak ogromnych zniszczeń. Można było przejść tylko wąską ścieżką, środkiem jezdni, ponieważ po obu stronach ulicy zalegały na chodnikach i jezdni ogromne zwały gruzów, z których miejscami sterczały żelazne belki stropów, a wzdłuż całej ulicy Poznańskiej stały ściany trzech może pięciu wypalonych domów. Zaczął się nowy etap naszego życia. Odtąd cały ciężar utrzymania domu, troska o moje wychowanie i szkołę, spoczęły na barkach mamy. Na szczęście bardzo pomocną w codziennych sprawach domowych była Józefka.

Od 1948 roku należałem do ZHP (Związku Harcerstwa Polskiego), który jeszcze wtedy nawiązywał do starych przedwojennych tradycji międzynarodowego skautingu opartej na służbie ojczyźnie i braterstwie ludzi. Do tych wzorów dołączyły świeże w pamięci tradycje Szarych Szeregów z okresu okupacji i Powstania Warszawskiego. Byłem w 43 WDH (Warszawskiej Drużynie Harcerskiej). Brałem udział w zbiórkach, które zwykle odbywały się w połowie zrujnowanym domu przy ul. Śniadeckich 17. Moim zastępowym był Witek Wójcik, a drużynowym Adzik Szablewski.

Pamiętam jeden z biwaków w Puszczy Kampinoskiej, gdzie dowieziono nas ciężarowym samochodem. Spaliśmy w stodołach na słomie. Nad ranem, nim zaczęło świtać, obudził nas hejnał pobudki. Każdy zastęp w pełnym rynsztunku (plecaki, odpowiednio zrolowane i przypięte do plecaków koce, mundury dokładnie zapięte, właściwie zawiązane chusty, manierki, saperki itp.) musiał stawić się w określonym miejscu, w bardzo krótkim czasie. Z tego miejsca nastąpił wymarsz przez piaski i gęste zarośla na skraj puszczy. Na niewielkim wzniesieniu przy ognisku, gdy już świtało, odbyło się uroczyste przyrzeczenie harcerskie i rozdanie harcerskich krzyży. Następnego dnia po śniadaniu odbyła się musztra i zajęcia przy mapach z kompasem. Obiad raczej nam się nie udał – krupnik i kartofle. Po południu znowu szkolenie. Wczesnym wieczorem wracaliśmy w dobrych humorach do Warszawy, śpiewając harcerskie piosenki.

W każdą niedzielę w mundurach, które musiały wyglądać świeżo, zbieraliśmy się przed kościołem na placu Zbawiciela, a po mszy maszerowaliśmy na zajęcia do parku Agrykola. Maszerowaliśmy wzorowo, czwórkami w takt werbla, na którym charakterystyczny rytm wybijał Władek Jagiełło, późniejszy znany perkusista jazzowy m.in. w zespole Melomani Dudusia Matuszkiewicza. Nasz przemarsz przez Al. Ujazdowskie zwracał uwagę wielu przechodniów, którzy zatrzymywali się i bili nam brawo. Nasza harcerska drużyna symbolizowała w pewnym sensie życie w wyzwolonej Polsce – było to po niedawno zakończonej wojnie. Za wyzwolenie spod hitlerowskiej okupacji musieliśmy jednak zapłacić wysoką cenę. Wolność i suwerenność Polski została wkrótce znacznie ograniczona. W 1950 r., gdy snuliśmy plany letniego obozu na Mazurach, nadeszła wiadomość, że harcerstwo w dotychczasowym kształcie ma być rozwiązane. Władze komunistyczne narzuciły nowej organizacji harcerskiej własny program wychowania i indoktrynację ideologiczną opartą na wzorach sowieckich. Z chwilą dokonania tych zmian przestałem należeć do harcerstwa. W 1949 roku skończyłem szkołę podstawową i rozpocząłem naukę w Gimnazjum i Liceum im. S. Batorego.

Minęło już blisko 5 lat od zakończenia wojny, a mama nadal miała nadzieję, że mój starszy brat Jurek żyje i że w końcu się odnajdzie. Po kolejnych miesiącach, a później latach, jej nadzieja powoli gasła. Jurek zaginął bez śladu. Zupełnie nowe dane mogące świadczyć o okolicznościach zaginięcia Jurka, odnalazłem po latach w książce Tadeusza Kubalskiego “W szeregach Baszty”. Przytaczam fragment:

Przed nami wyłoniła się z mroku grupa chłopców dźwigających nosze. Usunęliśmy się na boki korytarza, by zrobić im przejście. Gdy przechodzili w pobliżu światło z okna padło na twarz ciężko rannego leżącego na noszach. Był blady jak ściana. Tylko jego oczy pałały jakimś nienaturalnym blaskiem. Z trudnością uniósł rękę, dając znak chłopcom dźwigającym nosze, aby się zatrzymali. Wolno odwrócił głowę w moją stronę i patrzył przez chwilę, po czym sięgnął ręką po manierkę leżącą na brzegu okrywającego go koca. Poznałem go dopiero teraz. Tak, to był chłopak z Żoliborza. Chodziliśmy do tego samego gimnazjum. Wiedziałem o nim tylko tyle, że mieszkał w domu przy ul. Krasińskiego 20…. z wysiłkiem podał mi swoją manierkę. W tym geście zawarte było wszystko. Wiedział dobrze, że jemu już ta manierka nie będzie więcej potrzebna. Bez słowa wziąłem ją do ręki. Chłopcy podźwignęli nosze i ustawili je bliżej wyjścia. Stamtąd miano później ewakuować rannych do tyłu…. Myśl o rannym na noszach nie dawała mi spokoju. Postanowiłem go odszukać. Myślałem, że może zechce mi podać swoje bliższe dane, żebym coś przekazał rodzinie. Wróciłem więc znów do wyjścia na tyłach budynku. Tu jednak spotkałem chłopców z noszami, od których dowiedziałem się, że ten ranny, który mi dał manierkę, już nie żył. Jeszcze długo później stał mi przed oczyma obraz jego bladej twarzy, ciemnych rozrzuconych w nieładzie włosów i nienaturalnie błyszczących oczu.

Działo się to na terenie klasztoru sióstr Nazaretanek przy ul. Czerniakowskiej, gdzie przedostała się kanałami część powstańców ze Starego Miasta. Budynek po zaciętych walkach został później przez Niemców podpalony i ci, co to tam byli w tym martwi lub ciężko ranni spłonęli. Te i inne jeszcze fakty mogą wskazywać, że opisany ranny to był mój brat Jurek. Mamie nie powiedziałem o książce, ponieważ czułem, iż gdzieś w głębi serca miała jeszcze resztki nadziei.

Print Friendly, PDF & Email