24.10.2025
W Katowicach znowu zapachniało naftaliną i ambicją. Trwa wielka konwencja Prawa i
Sprawiedliwości, a raczej zjazd lojalnych snów Jarosława Kaczyńskiego. Oficjalnie to ponad
sto paneli i sześciuset uczestników, ale nie dajmy się zwieść – program PiS-u nie powstaje w
dyskusjach, tylko w głowie jednego człowieka, który nie zwykł go konsultować z
rzeczywistością.
To nie jest partia dialogu – to sekta w trybie edytowania dekretu. Prezes, zwany też „Ojcem
Świętym Polskiej Prawicy”, znowu wieszczy: Zachód zły, Niemcy przebiegli, Bruksela pod
łóżkiem. Polska ma do wyboru: hegemonia albo himalaje absurdu. W nowej wersji tej baśni
Donald Tusk to Wiedźmin w eurokożuchu, a Ziobro – Geralt bez miecza, za to z wnioskiem o
immunitet.
Tymczasem sam Tusk robi to, co zawsze: nie panikuje. Bo i po co? PiS wrzeszczy w pustej sali,
a KO rozgrywa swoje partie w ciszy, z notatnikiem i Google Calendarem. Tusk nie uznał
jeszcze meczu za przegrany, a przeciwnik chyba już zaczyna rezerwować loty czarterowe do
Budapesztu.
Wróćmy jednak do Katowic. „Myśląc Polska” – tak to się nazywa – choć bardziej trafne
byłoby „Udając: Program”. Sztuczka polega na tym, by mnożyć liczbę paneli, liczbę
ekspertów i liczbę długopisów. Jeśli tylko będzie ich więcej niż myśli, to sukces murowany.
Ale nawet wewnątrz PiS-u czuć nerwowość. Kurski pojawił się znienacka, jak wyskakujący z
szafy klaun z horroru klasy B. Jego obecność budzi w szeregach więcej konsternacji niż
zachwytu. Jeśli to jest „nowe otwarcie”, to musiało się odbywać kluczykiem do starego
malucha.
A konkurencja nie śpi. Konfederacja, choć niezaproszona, i tak obecna duchem. Kaczyński
próbuje flirtować z Mentzenem i Braunem, ale wygląda to jakby serialowy ojciec Rydzyk
próbował porozmawiać z TikTokerami o memach. Puścił oko, pochwalił Bąkiewicza,
zacytował Czarnka – ale efekt jest mniej więcej taki, jakby dziadek zaprosił wnuka na ryby i
kazał mu łowić patriotyzm.
W tle majaczy jeszcze walka wewnętrzna. Czarnek, Morawiecki i Bochenek – jak trzej
muszkieterowie, tylko bez muskułów i z trójką egzemplarzy „Reformy Państwa wg Prezesa”.
Każdy z nich chce być premierem, ale wygląda na to, że najbliżej jest ten, którego Kaczyński
nie zna jeszcze z nazwiska. Reszta to sygnały testowe, jakby prezes grał w polityczne Tinder –
przesuwa w lewo, a potem płacze, że nikt nie chce być w jego koalicji.
I jeszcze jedno: prawdziwym bohaterem w tle jest minister Żurek. W czasie, gdy Kaczyński
straszy Brukselą i Putinem, Żurek mówi o Pegasusie, podsłuchach i neosędziach. To nie jest
już debata polityczna – to raport z pola minowego. Z jednej strony Ziobro z ekipą, który
zamiast prawa traktował paragrafy jak plastelinę, z drugiej – ktoś, kto próbuje to wszystko
odgruzować. Z prezydentem w roli przeszkody terenowej.
A więc: PiS śni. Śni o potędze, jednopartyjnych rządach, o tym, że można jeszcze raz
przestraszyć Polaków Niemcami i kredytem na wieczność. Ale to już sen na jawie. Bo gdzieś
po drugiej stronie sceny politycznej ktoś nie krzyczy, tylko robi. I coraz więcej ludzi to
zauważa.
Katowice mogą drżeć od słów, ale politykę wygrywa się dziś cicho, z planem. A nie przez
deklamowanie pieśni o zagrożeniach i niemieckich gazetach.
Prezes śni. Tusk gra dalej.
PIĄTEK, KTÓRY ROZPOCZĄŁ KAMPANIĘ
Piątek okazał się czymś więcej niż zwykłym politycznym piąteczkiem z oświadczeniami i
konferencjami. To był polityczny sygnał dźwiękowy: kampania wyborcza ruszyła. Z jednej
strony – Jarosław Kaczyński uruchamia festiwal paneli, konferencji i deklaracji, że tylko on
obroni Polskę przed anihilacją ze strony UE, a właściwie Niemiec przebranych za komisarzy
europejskich. Z drugiej – Koalicja Obywatelska robi miękkie lądowanie przed rebrandingiem,
pokazując, że zjednoczenie opozycji może się odbyć bez fajerwerków, ale za to z planem.
PiS gra kartą strachu: przed Brukselą, przed praworządnością, przed elitami i przed
wszystkim, co ma w nazwie „euro”. Kaczyński śni o Pax Americana, gdzie Polska zamienia
Traktaty Unijne na SMS-y z Waszyngtonu. Tyle że nawet sam Trump nie daje się już
traktować jak stabilny partner – chyba że za stabilność uznamy jego zdolność do
generowania chaosu na życzenie.
Donald Tusk – mimo obsesyjnych ataków – nie wygląda na człowieka, który się boi.
Platforma przygotowuje grunt pod start nowej formuły, a po stronie KO nikt nie panikuje.
Widać, że to nie jest jeszcze czas na decydujące starcie – ale to już początek ruchów
rozgrzewkowych przed meczem o wszystko.
Jednocześnie w cieniu wielkich wizji toczy się opowieść o realnych konsekwencjach rządów
PiS. Minister Żurek mówi wprost o państwie podsłuchów, o ludziach, którzy w
demokratycznym państwie prawa powinni stanąć przed sądem, ale są chronieni przez
neosędziowski parasol. To nie jest kampanijny fajerwerk, tylko dowód, że system wymiaru
sprawiedliwości przez ostatnie lata był zarządzany jak szemrana firma ochroniarska.
A więc bilans piątku? Z jednej strony – wielkie wizje i zapowiedzi jak z broszury reklamowej z
2015 roku. Z drugiej – nowa opowieść o przyszłości, spokojniejsza, ale bardziej konkretna. I
jeszcze trzecia oś: próba rozliczenia się z przeszłością, której PiS nie zamierza rozliczać, bo
sam ją napisał. Nadchodzący weekend to starcie wizji, ale piątek pokazał, że ta bitwa nie
będzie tylko o emocje – będzie też o fakty, o rozliczenia, i – miejmy nadzieję – o przyszłość,
która nie pachnie naftaliną.
Krzysztof Bielejewski

Felieton Krzysztofa Bielejewskiego jak wierny zapis sabatu politycznych duchów – wszyscy w czarnych garniturach, ale nikt nie pamięta, po co się spotkali. W Katowicach nie odbywa się konwencja, tylko seans spirytystyczny: Kaczyński przywołuje ducha „Polski z przeszłości”, Ziobro udaje, że rozumie prawo.
Można by to nazwać konwencją, gdyby nie przypominało bardziej zjazdu rekonstruktorów polityki z minionej epoki — z tą różnicą, że tu nawet nikt nie zadaje sobie trudu, by udawać, że chodzi o przyszłość. Kaczyński zachowuje się jak kustosz w muzeum własnych obsesji — oprowadza publiczność po salach z eksponatami w postaci dawnych klęsk, wskazując palcem: „To był sukces!”. Wygląda na człowieka, który od dawna myli echo z poparciem, a pokój hotelowy z bunkrem dowodzenia. Znów opowiada swoje baśnie o niemieckiej opresji i złej Brukseli, jakby próbował przekonać lustro, że to ono jest winne zmarszczkom. Program? Taki, jak zawsze – dużo o suwerenności, zero o rzeczywistości. W przerwach od proroctw o końcu Polski wyraźnie brakuje tylko chóru z TVP śpiewającego hymn ku czci własnej przeszłości.
Morawiecki jak zwykle próbuje grać nowoczesnego menedżera, tylko że Excel, z którego czyta swoje dane, chyba pochodzi jeszcze z rządów Gierka. Zamiast planu gospodarczego, wciąż to samo sudoku z długiem i propagandą. Beata Szydło — rytualnie wzruszona, jakby zaraz miała pokropić scenę wodą święconą i zaintonować hymn na cześć własnej skromności.
Ziobro wygląda, jakby pomylił forum z lekcją odgrywania ról – mówi o prawie z powagą człowieka, który konstytucję zna z memów, a paragraf kojarzy z numerem stanowiska na parkingu pod sejmem. Wciąż walczy o przyszłość praworządności, którą sam zdążył zabić. Jego wystąpienia przypominają show iluzjonisty, tylko z tą różnicą, że zamiast pokazać jak coś znika, on znika sam — zwykle w momencie, gdy trzeba coś logicznie wytłumaczyć.
Czarnek jak zawsze w formie – łączy w sobie entuzjazm egzorcysty i manierę wykładowcy z seminarium „Jak nie czytać książek, a mieć rację”. Z dumą głosi, że obroni wartości chrześcijańskie, choć wygląda, jakby sam potrzebował kursu podstaw empatii i języka polskiego w wersji pełnej.
A Kurski? To już bardziej duszek z telewizora niż polityk — coś między duchologicznym wspomnieniem, a żywym memem. Wciąż wierzy, że gdy kamera się włączy, świat zadrży z zachwytu. Tymczasem nawet jego dawne teleekrany nabrały alergii na własny obraz.
I wreszcie Nawrocki — gwiazda teatru absurdu. Nie wiadomo ile głosów otrzymał i czy w ogóle wygrał wybory. Tymczasem zachowuje się, jakby wygrał dwukrotnie i dostał jeszcze premię w punktach lojalnościowych. Z manierą prowincjonalnego prokuratora przemawia tonem historyka, który historię zna głównie z notatek własnych wystąpień. Każdy jego referat to zderzenie ambicji z kabaretem. Przy okazji Konkursu Chopinowskiego zachowywał się tak, jakby sam był jurorem — tylko partyturę pomylił z raportem IPN. W jego wizji sztuka i historia spotykają się na poziomie refrenu z piosenki patriotycznej, śpiewanej fałszem.
Nawrocki w roli moralnego autorytetu – człowiek, który pomylił patriotyzm z partyjną legitymacją i wykłada dzieje Polski jak z podręcznika do gimnazjum dla trudnej młodzieży. Zapomina, że mówi do narodu, nie do klasówki z historii. Dla niego historia to nie nauka, tylko broń na kapralski apel.
Cała ta pisowska parada to pokaz złudzeń i autoparodii — tyle że bohaterowie nie zauważyli, że śmiech, który słychać z widowni, nie jest aplauzem. Całość przypomina doświadczenie z pogranicza kabaretu i terapii grupowej – pełno krzyku, wzniosłych słów, zero sensu. Kaczyńskiemu pozostaje tylko ostatni trick: ogłosić się jedyną ofiarą własnych rządów. I kto wie – może w to nawet uwierzy.