06.06.2023

W kalendarzu „Przekroju” 4 czerwca oznaczono jako „Dzień Demokracji”. Trzydzieści cztery lata temu właśnie w tym dniu odbył się w Polsce nasz pierwszy sprawdzian z demokracji. (Pozwalam sobie napisać „sprawdzian”, ponieważ w październiku czeka nas kolejny egzamin poprawkowy).
Tego jednak nie muszę przypominać Czytelnikom „Studia Opinii”, ponieważ każdy z Nich wie na ten temat tyle samo lub więcej niż ja.
Pojechałam do Warszawy, by razem z półmilionowym, solidarnym w celu, zwartym tłumem Polaków spełnić moją obywatelską powinność, czyli określić się za dalszą drogą naszego państwa. Drogą optymalnie demokratyczną, proeuropejską.
Szłam „po zwycięstwo” razem z panem Premierem Donaldem Tuskiem – frontmenem dzisiejszej opozycji politycznej oraz z innymi przywódcami politycznymi i społecznymi. Szłam z ludźmi, którzy tworzyli podwaliny polskiej demokracji. Z intelektualistami, artystami, dziennikarzami. Przede wszystkim z obywatelami takimi jak ja. Starszymi, młodszymi, dziećmi.
Maszerowaliśmy zgodnie, z uśmiechem na ustach, jak też z nadzieją na rychłą realizację tego celu. Powiewałam powiezioną z Wrocławia (autokarem) flagą Unii Europejskiej, współniosłam olbrzymi, kilkudziesięciometrowy narodowy sztandar, żywiołowo reagowałam na skandowanie tłumu, ulegając jego entuzjazmowi. Tuż za mną Marta Lempart wykrzykiwała przez megafon prokobiece hasła. Prosto w moje uszy. Rozognione wiecem dziewczyny tworzyły zwarty szyk, powiewały czarnymi flagami z symboliką Strajku Kobiet. Starszy pan z laską ostrożnie podtrzymywał towarzyszkę słaniającą się na nogach. Małe dziecko siedzące na grzbiecie taty powiewało papierową chorągiewką. Biało czerwoną.

Zgadzam się z politykami oraz wieloma ludźmi mediów (krajowych i światowych) w mniemaniu, że warszawski Marsz po Wolność prowadzony wśród zabytkowych kamienic Traktu Królewskiego przez KO (PO i wszystkie inne partie opozycyjne) jest olbrzymim sukcesem naszej rodzimej demokratycznej opozycji. Udało się poruszyć tysiące ludzi, dla których wspólną ideą stał się powrót do radosnej normalności. Wolnej od kłamstwa, buty, ignorancji i złodziejstwa. Od nacjonalizmu i podobnego stalinizmowi totalitaryzmu. A w najbliższej październikowej przyszłości obalenie, potem rozliczenie obecnej ekipy rządzącej.
Jak napisał bowiem jeden z moich mądrych kolegów, jemu, mnie i tym zgromadzonym w stolicy i na ulicach wielu polskich miast obywatelom, (cyt.):
„PiS kojarzy się tylko z brunatnym kolorem, z ciemnością dnia, z obawami, i ze wszystkim, co najgorsze”.
Nieco bardziej sceptyczna byłabym, jeśli chodzi o tezę „Władza otrzymała sygnał, że polskie społeczeństwo kategorycznie domaga się zmiany. Że nie godzi się na dalsze dryfowanie Polski na Wschód, w stronę satrapii, autokracji.” Podobno rzeczywiście otrzymała taki sygnał, ale do październikowych wyborów może różnie się zdarzyć. Nadal owa władza ma za dużo zadurzonych w jej impertynencji, megalomanii oraz nonszalancji zwolenników, nadto niewątpliwie ma siły, środki … . Jak też poparcie wszechobecnego, pazernego, indoktrynującego Kk. A z tym atutami można zrobić dużo złego. I nie zawahają się skierować ich przeciwko narodowi, konstytucji oraz prawom człowieka.
Rozpatrując powyższą kwestie w kategoriach patriotycznego buntu, sygnał może być po raz kolejny zagłuszony. A wola ludu stłamszona. Tego ja się obawiam, stąd mój sceptycyzm polegający m.in. na postawieniu fundamentalnego pytania: ilu z nas – niezadowolonych spełni swoją następną, najistotniejszą obywatelską powinność i pójdzie na wybory? Odda głos wybrzmiały na ulicy Warszawy w tę demokratyczną niedzielę? (Bo że gromadnie pójdą na nie, korzystający z zachęty materialnej oraz spełniający skwapliwie księżą wolę wyartykułowaną podczas niedzielnego kazania zwolennicy obecnej władzy, to pewne).
Nasz autokar przybył dość wcześnie, zatem udało się wysiąść z niego w okolicach Łazienek. Dostaliśmy serduszkową nalepkę, ulotkę informacyjną, kilka komunikatów.
Na miejscu przedmarszowej zbiórki (Na Rozdrożu) stałam w tym przeogromnym tłumie w towarzystwie moich wspaniałych przyjaciół. Było nas tam coraz więcej i więcej. Dochodzili kolejni, tłocząc się w upale, w palącym słońcu. Niecierpliwi, gotowi go walki i manifestacji poglądów. Czekając na hasło zagrzewające do wymarszu.

Stoimy, czekamy. Tłum faluje, przemieszcza się, ścieśnia. Nie da się uniknąć szturchańców, kopnięć, dygania drzewcami flag i transparentów. Nie udało mi się połączyć z kimkolwiek. Padła (dosłownie tak to wyglądało) telefonia komórkowa, internet. Nie można było skomunikować się z pozostałą częścią naszej grupy albo ze znajomymi z całej Polski.
W końcu się zaczęło. W samo południe. Przemówienia. Hasła. Prowadzących (Arłukowicz), Tuska, Trzaskowskiego.
– Jest z nami Lech Wałęsa!
Super, że jest z nami, ramię w ramię z przywódcami obecnej opozycji. To legenda, ikona. Laureat Pokojowej Nagrody Nobla otrzymanej za idee demokracji.
I to nie jest ważne, że Wałęsa otrzymał mikrofon i przemówił. O latach osiemdziesiątych, o bezpiece, o jego drodze do wolności. To nie jest istotne, że to samo (i tak samo) mówi od kilkudziesięciu lat. Martyrologia w pełnej wałęsowskiej krasie. I o medalach, których ma więcej niż Breżniew. O doktoratach, o bardzo ważnym, światowej klasy „Ja”. Długo. Zbyt długo…
Nie na to czekałam ja i kilkaset tysięcy Polaków. Nie czas i miejsce na otrzaskane wynurzenia. Nie o to chodziło naszemu gremium. Na pewno nie o, przepraszam za kolokwializm, ględzenie historyczne.
Obok nas zasłabła jakaś starsza pani.
Ktoś zadał pytanie, kto dopuścił do naszego obecnego status quo zwanego kaczyzmem. Bo Lech się nie poczuwa. „O take Polske nie walczylim?”
Zaczęły się gwizdy, skandowanie:
– Ru-sza-my!
– Przestań gadać! Idziemy!
– Skończ-czło-wie-ku! Przes-tań-piep-rzyć!
I to nie ważne, że zaraz potem dostała mikrofon jakaś pani z Wolnych Sądów, i jej już nikt nie chciał słuchać. I potem pan, znowu pani.
Starsza kobieta zadała mi pytanie: – Dlaczego oni tyle gadają? Ja przyszłam na marsz, nie na wiec. Ględzenia słucham w telewizji od lat… A tak gorąco.
– Napije się pani wody? – zapytałam.
– Nie, dziękuję. Mam wodę. Może jakoś wytrzymam…
Nie wiem, czy wytrzymała. Po chwili straciłam ją z oczu.
Ukrop, duchota, słoneczna patelnia. Tysiące gorących oddechów, mokrych od potu koszul, spuchniętych stóp.
I to nieważne, że pomimo ogromnego entuzjazmu, wszyscy zaczęliśmy odczuwać zniecierpliwienie. Każdy na swój sposób. My (ja i oni) chcieliśmy maszerować, realizować cel naszego przyjazdu. Zamanifestować nasz bunt, nasz „wkurw”. Być razem, solidarni, związani ideą wolności i europejskości. Demokracją.
Nareszcie, powoli, mozolnie. Hasło do wymarszu. Radość.
– Idziemy!
Środek peletonu stał, boki sunęły na zamek. Zanim wszystko to się zorganizowało, upłynęła kolejna godzina w bezruchu.
I tak było przepięknie. Godnie, razem. Sztandary, flagi, banery, transparenty. Miasta, województwa. Cała Polska. Zachodnia i Wschodnia. Braterstwo.
„Przejdziem Wisłę, przejdziem Wartę, będziem Polakami.”
Po raz pierwszy od ośmiu lat poczułam coś w rodzaju dumnej nadziei. Że uczestniczę w wydarzeniu wielkim i historycznym. Że robię coś czynnie. Sama sobie, minuta po minucie, krok po kroku udowadniałam wolę dokonania zmian. Moją, ich wszystkich.
Nie, nie tak. Raczej wolę niedopuszczenia do całkowitej destrukcji mojej ojczyzny.
Patetycznie? Tak! Bo tam był patos, determinacja, silna wola. Ale bez patosu i zrozumiałych haseł nie porywa się tysięcy zbuntowanych, doprowadzonych do ostateczności obywateli.
Mnie się chciało! Chce mi się nadal!
Gdy my podchodziliśmy pod Plac Zamkowy, wielu nie ruszyło jeszcze z miejsca zbiórki. Oszacowaliśmy (z moim wspaniałym towarzyszem) ilość uczestników Marszu na około pół miliona. Potem okazało się, że szacunki specjalistów były podobne. Dużo nas tam było.
Nadzieja. Oczekiwanie. Wspólnota, radość, jedność.
Bynajmniej nie dotychczasowy ośmioletni Spleen.
„Czekam na wiatr co rozgoni
Ciemne skłębione zasłony
Stanę wtedy na raz
Ze słońcem twarzą w twarz”…
Fragment utworu formacji „Maanam” pt. „Krakowski Spleen”.*
I to nieważne, że Warszawa nie poradziła sobie z taką ilością gości. Bary, kawiarnie, restauracje i sklepy nie były przygotowane na najazd głodnych i spragnionych wojowników o wolność i demokrację.
I to nieważne, że miasto zostało sparaliżowane logistycznie. Bo potem nie mogliśmy stamtąd wyjechać. Prawie trzy godziny oczekiwania na podjazd autokaru, nocne powroty do domów, krótki sen przed prozą dnia codziennego, niebotyczne zmęczenie.
Jak było?

Wspaniale! Polacy dali świadectwo. Nie zawiedli, zjednoczyli się, wyszli na ulicę.
Kochani, jesteście Wielcy!!! Dziękuję!
Jestem z siebie dumna. Chyba zrobiłam coś. Stanęłam ze słońcem twarzą w twarz. Spełniłam moją obywatelską powinność. A w październiku pójdę na wybory. I oddam rozsądnie mój jedyny głos. Postawię na europejską demokrację.


Aneta Wybieralska
Dziennikarka – freelancerka, autorka kilku powieści

Byłyśmy Anetko. Widziałyśmy tysiące (a jak się okazało setki tysięcy) ludzi. Ludzi ogarniętych optymizmem, radością, wiarą w coraz większą możliwość zmiany. W lepsze jutro. Uśmiechających się do siebie, życzliwych. Skandujących tysiącami gardeł „Wolność – Równość – Demokracja”, „Zwy – cię – żymy”, „Wolne sądy” ! W tym ogromnym tłumie, w prażącym słońcu czuliśmy jedność, siłę i wspólny cel. To napawa nadzieją. Bo właśnie ta nadzieja przywiodła nas wszystkich na ten piękny Marsz.
Anetko. Napisałaś (jak zwykle zresztą) piękny i ciekawy tekst. Na nowo przeżyłam te wspaniałe emocje.
Dzięki. Pozdrawiam serdecznie.