Dbamy o siebie tyle, co nic. Leczymy się incydentalnie. Ruszamy – niewiele. Przeważnie siedzimy. Jeżeli stoimy, to tylko w korkach. W pracy odwalamy robotę przyspawani do dwóch urządzeń: krzesła i komputera.
Po pracy jedziemy do domu. W domu siadamy przed telewizorem i czekamy na obiadek. W przerwie na rozruch pudła z nowinami, bierzemy z lodówki zgniłą wodę zwaną „pepsi” oraz na przekąskę – nędzne parę kilo frytek z niewielką trochą keczupu. Po godzinie rajskiego tycia przed ekranem, „stara od garów” wnosi talerz ociekający cholesterolem i z kanapy przemieszczamy się na krzesełko przy stole. Telewizor ma wygódkę w postaci pilota i nie musimy odrywać się od ukochanej kiełbaski, by zastąpić program o diecie – cud, programem o szczęśliwych kurczakach z ropy naftowej.
Okno w pokoju mamy szczelnie zamknięte, bo słyszeliśmy w reklamie, że zepsute powietrze ma niszczący wpływ na frekwencję naszych wągrów, a cyrkulacja zaduchu likwiduje hemoroidy. Po spożyciu półmetrowej kiełbasy podlanej piwem, wracamy do ulubionej pozycji brzucha wycelowanego w sufit. Patrząc na świat najedzonym okiem, zapadamy w błogi sen o świątecznej golonce po meksykańsku.
We śnie widzimy dwie rozjuszone gicze cielęce walczące o widelec. Widelec wpada po zęby w słoik z musztardą. Rozlega się jego rozpaczliwe wycie i budzimy się zlani potem. By się otrząsnąć z koszmaru, zasiadamy do komputera. Fotelik jest mięciutki, obrotowy i dopasowany do zwiotczałego tyłka. Maszyna burczy, warczy i gwiżdże na nas, lecz że jej ekran poczyna uwodzicielsko mrugać, przystępujemy do relaksu.
Relaks nazywa się zażartą grą w coś o nic. Gra jest formą gimnastyki palca średniego. Pozostałe mają wolne. Korzystamy, że nasze dzieciątko poszło na balangę i poczynamy ujeżdżać. Znajdujemy się w kartonie Pana Smoka. Naszym zadaniem jest sprawić mu łomot i skasować trzy wredne głowy broniące skarbu. Ochoczo rzucamy się do tej herkulesowej pracy. Nic to, że mamy zadyszkę i wszystkie możliwe kolki naraz. Przy elektronicznym bydlaku czujemy się wysportowanymi gladiatorami zdolnymi do niejednej krucjaty. Toteż z krzepkim jazgotem pomylonego Tarzana wyruszamy na wojnę z bajkowym niegodziwcem.
A po drodze przygód mamy w bród. Co chwilę zza węgla jakiegoś korytarza wyskakuje barczysty opętaniec z laserowym mieczem i albo się go wymiksuje do niebytu, albo zaczynamy od początku.
W ten sposób odpoczywamy przed pójściem do łóżka. Idziemy spać, bo pociecha wróciła z imprezki i chce do komputera, ale przed snem należy przegryźć małe co nieco. By nie budzić karaluchów, na zadartych paluszkach wsuwamy się do kuchni i zaglądamy do wnętrza lodówki.
A tam specjały, cymesy, przepychy, całe stosy kalorii, istne rozpusty i orgie smakowe! Aż strach, że tyle dobra ominie nasz przełyk, że wszystkie te słoiki, puszki i torebki nie trafią na nasz język, że nie zaczniemy ich gryźć, szarpać i rozdzierać na sztuki, bo z przerażeniem stwierdzamy, iż razem z dzisiejszą kiełbaską połknęliśmy ostatni ząb. A ząb to był zasłużony, bo ząb mądrości! Jeszcze niejedno mięsko mógłby drasnąć, cóż, kiedy nie chciało się nam pójść do sadysty od leczenia kłów.
Szukamy winnych naszych ubytków i znajdujemy: to te słodkości, pyszotki, batony i desery pozbawiły nas szczerego uśmiechu, wymiotły z twarzy grymas wiecznego zadowolenia i dały w zamian szczerbaty uśmiech ponurego żula.
*
Często zdarza mi się widzieć człowieka objedzonego. Biedak nie ma już siły na konsumowanie czegokolwiek, jest po uszy zapchany jedzonkiem co najmniej na tydzień i leży jak pyton z antylopą w żołądku. Leży, gnuśniejąc żałośnie, męcząc się trawieniem, ale do czasu. Do momentu, gdy znowu poczuje się głodny i kolejny raz zapragnie wziąć coś na kieł.
Opowiadanie pyszałka
Wyobrażam sobie, że napisałem opowiadanie i choć można się z tego uśmiać, wyszło drukiem. Zakładam, iż ktoś je przeczyta. Zachęcony, biorę się za kolejne, tym razem świadomie. Lecz kolejne też jest do chrzanu. Zacząłem więc trzecie. Też o niczym, ale z mile widzianą pointą. Pointa, razem z opowiadaniem, znalazła się w druku i otrzymałem, na początek, wiązankę słów z otuchami.
Wyobrażam sobie, że nabrałem ochoty do istnienia w modnym kolorze pop, a profesja wziętego nudziarza zaczęła mi pasować. Wziąłem się więc do tworzenia fabularnej kobyły. Ale powieść w moim wydaniu jest nie do końca dobrym pomysłem. Lecz, że chciałem wyciągnąć z pióra solidny przekaz, to, zgodnie z przepisem na rewelację, wziąłem się za tworzenie beletrystycznego pieścidełka. Powiedziałem sobie, że jeśli taka liryczna fujara jak X, mógł zmajstrować “Przygody Y w Z”, to tym bardziej ja, który w małym palcu mam wszystkie nienapisane utwory Nabokova, potrafię sklecić arcydzieło!
Jednak nic z tego nie wyszło, a po publikacji mojej ramoty, za minus powieści uważam fakt, że trzeba ją pisać.
Nieuniknione
Powróciłem na stare śmieci z dalekich wojaży po obcych grajdołach nieznanego świata. Lecz powrót rozczarował mnie, gdyż od razu wpadłem prosto pod rozpędzony pojazd, który nadjechał nie wiedzieć skąd i zmiażdżył mi nogę.
Zemdlałem, a leżąc w niewygodnych skrętach obolałego ciała, miałem wrażenie, że nadchodzi moment na żegnanie się z poprzednimi majakami i już nie mogę liczyć na nowy zapas sił, że przyszedł czas na witanie się z przerażeniami, których już nie będę miał szans przeżyć do końca.
Czułem się coraz gorzej, a gdy ocknąłem się, panowała ciemność i na dodatek bolało mnie biodro. Nie mogłem wyjść z krzaków. Leżałem w nich i modliłem się, by już nikt więcej tędy nie przejeżdżał i pozwolono mi pospać. Pojąłem wtedy, że znowu mam przed sobą długie miesiące rekonwalescencji, pobyty na wysłużonych dostawkach, głupawe rozmowy ze szlafrokami wychodzącymi na peta. Zrozumiałem, że ponownie grożą mi odgrzewane kotlety rozmów o niczym, nudne omawiania tego, co tam, panie, słychać na szerokim świecie, co w polityce, gdzie i co komu co piszczy w trawie, że zacznie się przymulone komentowanie, wyjaśnianie, narzekanie, rewelacje o tym, co się ostatnio mówi, kto kogo gdzie na czym przyłapał, co na obchodzie, kiedy wypis, znowu zaczną się nieśmiertelne gadki o żonach, laskach i innych breweriach.
Uświadomiłem sobie, że wkrótce opadną mnie odstręczające nastroje, nastąpią krótkie żale zakończone smutkiem, zbędne chwile zastanawiania się nad swoim zbędnym życiem, zaczną się obsesyjne rozważania o rozlanym mleku. I ruszą lawiny poprzednich urazów i obaw, które, choć będą powolne i majestatyczne, to już wnet nabiorą rozpędu i rozszczepią się na pojedyncze zmartwienia. I naraz ujrzałem wszystkie swoje lęki i zagrożenia które nigdy dotąd nie były aż tak jednorodne, które przedtem były wieloznaczne; nie odzwierciedlały jednego przeżycia, jednego urazu, ale były sumą wszelkich utrat, kwintesencją tych, co już się wydarzyły i tych, co dopiero nadejdą.
Szachista
Choć znaliśmy się od lat, jeszcze z budy, choć był moim rówieśnikiem, facetem wzrostu mniej więcej niesporego, subtelnym do granic wytrzymałości, to przecież mówił, myślał i zachowywał się, jak człowiek starej daty.
Przychodził do mnie co środę, pogrywał ze mną w szachy, wędrował po planszy misternymi figurkami ze słoniowej kości, rzeźbiarskimi robotami człowieka o zapomnianym zawodzie artysty, figurkami z czasu domu pełnego ludzi, narzekał na drożyznę i narowiste żylaki, podekscytowany czymkolwiek, sąsiadami za żywopłotem, napadowymi odwiedzinami rodzinki.
Jego przewrażliwienie było niebezpieczne. Nigdy się nie wiedziało, gdzie i czym się skończy, niedostrzegalnym westchnieniem, wzrokiem pełnym wyrzutu, czy namiętnym wybuchem prowokującym do rozmowy o nieokreślonych parametrach. Najniewinniejszy motyw mógł ulec rozwinięciu, mógł przerodzić się w atak.
Należało przy nim trzymać się na szpic, nie trajkotać, gdy na głos rozważał następny, desperacki manewr, obronę konia i tak spisanego na konserwy, taktykę do przewidzenia przez początkującego, pilnować języka, by nie palnąć czegoś do żałowania, do wykreślania z pamięci, nie sprzeciwiać mu się, gdy pomylił pola, wieżę z gońcem lub hetmana z królikiem, co najwyżej powiedzieć mimochodem, patrząc na wierzchołki drzew, na drogę przed domem, suchą jak pieprz i pustą od lat, markując wycieranie nosa, że błądzenie jest rzeczą ludzką.
Należało, bez popędzania i daremnych komentarzy, poddać się losowi, płynąć z jego prądem, znosić przeciągłe chwile namysłu, wahliwe borykania się z kuszącymi ewentualnościami, jego śmieszne i denerwujące bębnienie cybuchem o blat w trakcie wykonywania posunięcia, w momencie chwytania byka za rogi, w przełomowym raz kozie śmierć, w okamgnieniu zastanawiania się nad ruchem, na którego wykonanie każdy dobry szachista, a nie grajek od święta, przeznaczyłby pół sekundy myślenia, podczas gdy on przewlekał go, celebrował go przez minut bodaj pięć.
Należało ścierpieć jego nerwowe wiercenie dodatkowej dziury w porciętach, manifestacyjne chwianie się to w przód, to do tyłu, zafrasowane drapanie po wypłowiałej czaszce, rozpraszające łomotanie byle czym o byle co i zacieranie wątrobianych rąk.
Należało, ze skrzętną uwagą, słuchać jego łacińskich przysłów i udawać, że są odpowiednie do sytuacji na szachownicy.
Ale choć irytował mnie powolnością najprostszych poruszeń, niezmiennie dwie, partia i rewanż, te nasze nawykowe pojedynki, były niepisanym, a uświęconym sposobem dawania świadectwa o tym, co przeszło, sentymentalnym, ckliwym być może, dawaniem jednak trwałym i należącym wyłącznie do nas.
*
Gdy byłem obok niego, wydawało mi się, że już bym nie potrafił się z nim nie spotykać, już nie mógłbym sam uporać się ze swoim opuszczeniem, ze swoją pustką w milczącym domu, ze swoim obsesyjnym, niemęskim patrzeniem na fotografie w albumie, już bym nie umiał obojętnie przejść z dużego pokoju do kuchni wiedząc, że w środę rozmawiałem z nim, żartowałem, że wszystko jest na medal, a w piątek zawiozą mnie na jego pogrzeb.
Dziki
Dzieciństwo miałem nieokazałe, lecz podobnie jak inni, wspominam je z całkowitym rozczuleniem. Ojciec zabierał mnie na wycieczki, pokazywał, czym się wzruszać, a przed czym zwiewać. Mama, cała w skowronkach na myśl o naszej komitywie, opowiadała z dumą, że jest ze mnie zadowolona, choć, zdaniem dziadka, mój charakter pozostawiał wiele do życzenia: podobno byłem zanadto przekorny.
Przy okazji nieczęstych zjazdów rodziny, temat mojego wychowania stanowił bezcenny gwóźdź programu; poddawany byłem wszechstronnej analizie i dokonywano gruntownej oceny moich mizernych postępów.
Prym w dyskusjach na mój temat wiódł starszy brat, najlepsza odnóżka naszego klanu. Lubił znęcać się nade mną. Wałkował sprawę aż do chwili, gdy nawet babcia przestawała trzymać moją stronę. Babcia, może z racji długiego i bogatego życia, tonowała jego napastliwe wystąpienia. Mówiąc ogólnie, była kochana. Zawsze mogłem liczyć, że mnie zrozumie, poprze, przytuli.
Gdy w tej chwili coraz mocniej i intensywniej powracam do wydarzeń z tamtych lat, nie umiem wyzbyć się przekonania, że popełniłem błąd sądząc brata surowiej, niż należało, że za ostro, za despotycznie odrzuciłem go od siebie. Lecz stało się: wyjechałem z rodzinnych pieleszy żegnany przez załzawioną babcię, która przeczuwała, że widzimy się po raz ostatni.
Tak czy owak, zmiana wyszła mi na plus. Okrzepły, stwardniały, zacząłem patrzeć na świat chłodno i realistycznie. Oceniać go bez nadmiernego zacietrzewienia. Moje decyzje i obawy były decyzjami i obawami dostosowanymi do sytuacji. Nie trawiłem już marzycielstwa, tępiłem jego przejawy, zarówno u siebie, jak i rodziny, którą założyłem.
*
Przedtem towarzyszyły mi naiwne przekonania, że można uczynić życie doskonalszym, niż ono jest w istocie. Teraz jednak nadeszła dla mnie nagła i okrutna pora kompletnej odmiany zapatrywań: bez uprzedzenia, czy jakichkolwiek wyjaśnień, kiedy po pracy, znużony, szedłem do domu, szpica mściwych dzików złowiła mnie, upiekła i z jabłkiem w ryju podała na swój świąteczny stół.
Marek Jastrząb
Pisarz, publicysta
Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii
źródła obrazu
- jastrzab: BM