22.10.2024
Obejrzałem film Elizy Kubarskiej o Wandzie Rutkiewicz wyraźnie sugerujący, że Wanda może żyć w tybetańskim klasztorze. Padło w nim zdanie „Jak nie wrócę to szukajcie mnie w klasztorze” wypowiedziane przez Wandę przed jej wyjazdem na Kanczendzongę. Nie wiem, czemu Wanda tak powiedziała i chyba nikt nie wie. Na podstawie tego zdania powstał mit, w który długo wierzyła jej rodzina, że Wanda nie zginęła pod szczytem Kanczendzongi, tylko zeszła „na druga stronę”, gdzieś do Tybetu i tam żyje. Może się komuś narażę, ale uważam, że to kompletny absurd.
Rozumiem rodzinę i jej emocje, ale jest to zupełnie niemożliwe. Zejście z ośmiotysięcznika (8586 m, trzeci szczyt ziemi, tylko o 27 metrów niższy od K2) tak na przełaj, gigantyczną ścianą, w dodatku nieznaną, jest po prostu niewykonalne. Wprawdzie znamy przypadek zejścia inną drogą przez Reinholda Messnera z Nanga Parbat (8126 m), ale jego brat Günter przypłacił to życiem, a i sam Reinhold omal nie zginął. I chociaż tam nie była to nieznana droga (tylko flanka Diamir) i tak zalicza się to zejście do kategorii cudów. W dodatku Messnerowie zostali do takiej rozpaczliwej akcji zmuszeni, bo przez błędy kierownika wyprawy nie mieli liny, by zjechać flanką Rumpal, gdzie były obozy i poręczówki.
Kanczendzonga jest o 460 m wyższa, a to powyżej ośmiu tysięcy bardzo dużo. W dodatku tamtej ściany od strony tybetańskiej wówczas nie znano.
Mam i pewne osobiste argumenty. Znałem Wandę Rutkiewicz bardzo długo, jeszcze z czasów, gdy była Wandą Błaszkiewicz. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat. Od Wandy dostawałem sprzęt, którego już nie używała, bo Wanda była gwiazdą i dostawała nawet za dużo sprzętu od producentów, a ja cierpiałem PRL-owską biedę. W Hindukuszu wspinałem się w podwójnych Zawratach od Wandy, a w Himalajach w Koflachach od Wandy. Musiałem wkładać dodatkową skarpetę, bo Wanda nosiła buty o numer większe niż ja.
Dlaczego o tej przyjaźni piszę? Bo wiele z Wandą rozmawiałem. Na krótko przed jej wyjazdem na Kanczendzongę wracaliśmy razem, moim samochodem, z Katowic i rozmawialiśmy. Wanda opowiedziała mi cały swój plan ataku na szczyt. Powiedziała, że zabiwakuje na 8300 i rano wejdzie na szczyt. Wywiązała się nawet na ten temat między nami dyskusja. Powiedziałem, że to bardzo ryzykowny pomysł, bo „nie jesteśmy już tacy młodzi, a ludzie biwaków na tej wysokości nie przeżywają”. Wanda odpowiedziała: „Ale co ty, na Annapurnie to była całkiem miła noc”. Dokładnie to pamiętam.
Wanda nic nie mówiła o jakiś planach zejścia gdzie indziej. Co więcej, mówiła mi, że po powrocie chce kupić samochód Suzuki (wymieniła konkretny model, ale już nie pamiętam jaki). Czy ktoś, kto zamierza nie wracać z Himalajów, planuje zakup samochodu?
Wanda miała może trudny charakter, ale nie była wariatką ani samobójczynią, a każdy alpinista wie, że schodzenie ogromną himalajską ścianą, o nieznanej budowie i trudnościach, to bardzo skomplikowana metoda samobójstwa. I Wanda na pewno wiedziała, że taki pomysł to samobójstwo, to pewna śmierć, a nie miała żadnego powodu, by je popełniać. Była silną psychicznie i zrównoważoną kobietą. Nie jakąś nawiedzoną wariatką.
A czemu powiedziała takie dziwne zdanie, pewnie nigdy się nie dowiemy. Ja w tę wersję z klasztorem w Tybecie nie wierzę.

Krzysztof Łoziński
Emeryt
Ur. 16 lipca 1948 r., aktywista wydarzeń marca 68. Były działacz opozycji antykomunistycznej z lat 1968-1989, wielokrotnie represjonowany i dwukrotnie za tę działalność więziony.
Członek Honorowy KOD i NSZZ „Solidarność”
Nie jestem alpinistą ani himalaistą, choć trochę w młodości chodziłem po górach. Wydaje mi się, że jakoś rozumiem takich ludzi o jakich napisał Pan Krzysztof. Wanda Rutkiewicz była, jest i pozostanie bohaterką mojej młodości dlatego, że podejmowała niesamowite wyzwania. W komunie żyliśmy przytłoczeni zasadą “nie wychylać się”. Ona tej zasadzie zaprzeczała, podobnie jak wielu innych polskich alpinistów i himalaistów. Jej zaginięcie (bo przecież ciała nie odnaleziono), które dla obserwatorów było i pozostaje równoznaczne ze śmiercią odebrałem bardzo osobiście – własnie jako odejście osoby wybitnej, bohaterki walczącej przede wszystkim z własnymi słabościami. Kiedy rozmawiałem na jej temat z rówieśnikami, a potem przez wiele lat ze studentami dowiadywałem się, że nie tylko ja w osobisty sposób odbieram tęosobę. Postać której osobiście nie znałem, która była osobą publiczną, ale przez swoje zmagania i dokonania była osobą bardzo bliską. Dobrze, że Pan Krzysztof przypomniał cechy charakteru Wandy Rutkiewicz. Niektóre publikacje prasowe doszukujące sie sensacji czy wad tej himalaistki przekraczają granice nie tylko taktu, szacunku i uznania, ale przede wszystkim granice zdrowego rozsądku i szacunku dla jej dokonań. Szarganie bohaterów to takie nasze głupawe piekiełko, niestety.
Absurdów tu jest więcej. W okupowanym przez Chiny Tybecie nie można ot tak sobie zamieszkać, nawet w klasztorze.. Pożywką dla tej legendy jest fakt, że ciała Wandy nigdy nie znaleziono. Zacznijmy od tego, że nie szukano. Nikt nie wie, gdzie i w którym momencie zginęła. Czy podczas biwaku, czy w drodze na szczyt, czy w zejściu. Ludzi, którzy zginęli w himalajskiej strefie śmierci wysokościowej, było wielu. Można spaść, wpaść do szczeliny lodowcowej, zostać zasypanym przez lawinę, wreszcie ciało człowieka może być zwyczajnie przykryte śniegiem i niewidoczne.
W latach 20 poprzedniego wieku, Mallory i Irvine atakowali szczyt Everestu (wówczas jeszcze niezdobyty). Ciało Mallorego znaleziono po kilkudziesięciu latach. Niedawno znaleziono but i skarpetę Irvine’a. Tylko but i skarpetę, po około stu latach.
O Wandzie Rutkiewicz ukazało sie ostatnio sporo tekstów. Najnowszy przeczytałem dzisiaj :https://www.onet.pl/kultura/onetkultura/ostatnia-wyprawa-wandy-rutkiewicz-mowiono-ze-w-jej-oczach-widac-smierc/ylvsq9r,681c1dfa Ważne aby unikać w takich tekstach wspomnieniowych właśnie absurdów o jakich Pan napisał albo sensacji, plotek czy konfabulacji. Wiedząc, że himalaistka spotkała w górach swoje przeznaczenie autorzy powinni pamiętać o szacunku w obliczu majestatu śmierci. To minimum wymagań wobec drugiego człowieka – także wobec czytelników.
Obrzydliwością ostatniego czasu są artykuły w różnych “Pudelkach” babrające się w życiu prywatny zmarłych sławnych ludzi. Kto z kim romansował itp. Najczęściej przy tym są to bzdury.
Hej ! Panie Krzysiu. . Ten Pana tekst posłałem Ani P. , co ją obaj znamy z gór i z jej filmów o górach. Oceniła go bardzo wysoko, co – mam nadzieję – Pana ucieszy .Przy okazji zajrzałem do Pana życiorysu i ubawiło mnie, że być może w tych samych latach, choć w innych godzinach uczęszczaliśmy do Dojo “Asahi” na Karowa-Street i uczyliśmy się “Tokarszczyzny”. Nie wiem czy pamiętasz : “W odpowiedzi na prawy prosty robimy zajstep, chwytamy nadgarstek i ciągniemy po dużym łuku (aikido). Ale żeby elegancko wykończyć rzut, kiedy on próbuje wstać, dajemy mu kopa, dajemy mu kopa w pysk.”
No fajnie, ale używanie pseudonimów i skrótów nazwisk powoduje, ze nie wiem, kto jest kto. Na przykład Ania P. Znam z gór trzy Anie P. Judo na Karowej faktycznie trenowałem, nawet 10 lat, a później jeszcze dwa lata za granicą. Pozdrawiam.