Tadeusz Zatorski: Czy Kościół ma „wymyślić się na nowo”12 min czytania


28.04.2025

(I czy naprawdę tego chcemy?)

Tekst poniższy jest polemiką z artykułem mecenasa Artura Nowaka, zamieszczonym przedwczoraj w elektronicznej wersji GW:

https://wyborcza.pl/7,75968,31885408,kosciol-musi-sie-wymyslic-na-nowo.html#S.MT-K.C-B.1-L.1.duzy

Oczywiście: w pierwszej kolejności przesłałem go do GW jako medium, które opublikowało artykuł Artura Nowaka. Jednak – tu również należy dodać: oczywiście – GW go nie przyjęła. Redakcji wydał się zbyt „skrajny”. To skądinąd dość smutne, że w największej polskiej gazecie, postrzeganej na dodatek powszechnie jako „liberalna”, dyskusja wokół Kościoła Rzymskokatolickiego i religii możliwa jest w tak wąsko zakreślonych granicach.

I jeszcze ważna uwaga. Szczerze podziwiam mecenasa Nowaka, odważnego obrońcę praw osób skrzywdzonych przez kościół i jego funkcjonariuszy, autora i współautora ważnych książek, z których jedną miałem zresztą przyjemność omawiać na tych łamach:

https://studioopinii.pl/archiwa/239177

Z uwagą i również z podziwem śledzę także jego publicystykę. Wspomnę tu choćby jego znakomite podsumowanie pontyfikatu zmarłego papieża

https://wyborcza.pl/7,75968,31872376,franciszek-i-system-papiez-ktory-chcial-za-duzo.html

czy niezwykle interesującą rozmowę z prof. Janem Woleńskim:

https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,31814246,prof-jan-wolenski-biskupi-sa-w-takiej-sytuacji-co-komunistyczne.html

Dlatego chciałbym, by poniższa polemika czytana była nie tyle jako krytyka, ile jako wyraz pewnego zaskoczenia.

Tadeusz Zatorski

* * *

Dawno już żaden tekst w GW nie wprawił mnie w takie zdumienie jak – skądinąd świetnie napisany, wręcz błyskotliwy – artykuł Artura Nowaka Kościół musi się wymyślić na nowo. Gdyby tekst ten wyszedł spod pióra ks. Lemańskiego, o. Dostatniego, redaktora Michnika, profesora Chwina albo profesorki Środy, nie byłbym zaskoczony – pisywali oni w podobnym duchu już wcześniej. Ale Artur Nowak? Współautor – wraz z Ireneuszem Ziemińskim – znakomitej Amoralnej religii, książki, która wnosiła zaskakujący ferment do polskiej ugrzecznionej do bólu dyskusji o chrześcijaństwie, rzadko wykraczającej poza poetykę debat toczonych na zebraniach Partii Umiarkowanego Postępu w Granicach Dogmatu.

Bo czy rzeczywiście Kościół ma się „wymyślić na nowo”? Kilkadziesiąt lat temu istniała formacja polityczna pod nazwą Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Też wyrosła ze specyficznych ewangelii, spisanych w XIX wieku przez „brodatych klasyków”, których oblicza żywo przypominały oblicza apostołów na kościelnych malowidłach. Od kościołów chrześcijańskich różniło ją to, że – niezbyt rozsądnie – raj obiecywała już na tym świecie, którą to obietnicę łatwo było sprawdzić: co to za raj, w którym po wołowinę bez kości trzeba stać w kolejce trzy godziny, a buty i mydło sprzedaje się na kartki? Teologowie chrześcijańscy szybko i dyskretnie poprawili błąd swojego proroka, który „Królestwo Boże” – równie nieostrożnie – obiecał generacji słuchającej jego przesłania (zob. np. Mt 10, 23), i ów raj umiejscowiło gdzieś w zaświatach. Tę obietnicę sprawdzić było już znacznie trudniej, bo jak zauważył Stanisław Jerzy Lec, „do raju jedzie się karawanem”.

Formacja wymyślona przez ewangelistów komunizmu bardzo szybko uległa kompletnej degeneracji i stetryczeniu. „Jakie są trzy najważniejsze święta w ZSRR?” – pytał dowcip z lat 80tych. I odpowiadał: „Święto Pracy, rocznica Rewolucji Październikowej i pogrzeb sekretarza generalnego KPZR”. W tych okolicznościach, w obliczu postępującego paraliżu władzy – „Numerem Pierwszym” zostawał zazwyczaj ten, kto na pogrzebie poprzednika wyglądał najgorzej – postanowiono ZSRR „wymyślić na nowo”. Rozpoczęto od wyboru nowego „papieża”, rzutkiego, energicznego, a co najważniejsze względnie młodego, który natychmiast zachwycił mężów i żony stanu na Zachodzie: oto człowiek, „z którym można robić interesy”, orzekła Premier Wielkiej Brytanii. Michaił Gorbaczow tak intensywnie „wymyślał” Związek Radziecki na nowo, że przytrafiło mu się to, co niejakiemu panu K. w jednej z mikrohistoryjek Bertolta Brechta: pan K. postanowił przyciąć krzak laurowy w idealną kulę. I nawet mu się to udało. Jednak sąsiad obserwujący jego poczynania poczuł się na koniec zmuszony zapytać: „Widzę, kula jest śliczna. Ale gdzie jest krzak?”.

„Wymyślany na nowo” ZSRR zniknął jak zły sen, a ludzkość – przynajmniej jej większość – odetchnęła z ulgą. Nie stało się nic złego, wręcz przeciwnie. Odrodzenie się imperializmu rosyjskiego pod władzą Putina to już trochę inna opowieść – nie jest wcale pewne, czy był to scenariusz nieunikniony i nieuchronne następstwo rozpadu państwa radzieckiego.

Można założyć z dużym prawdopodobieństwem, że włodarze Kościoła przyglądali się lekcji Gorbaczowa z uwagą i nie zamierzają jej odrabiać na swoim podwórku. Na swój sposób mają słuszność: takich formacji jak Kościół Rzymskokatolicki nie „wymyśla się na nowo”, ponieważ grozi to tym właśnie, co spotkało komunizm radziecki: utratą tożsamości, co jest równoznaczne z autoanihilacją. Kościół urządzony według recept mecenasa Nowaka nie byłby już bowiem Kościołem Rzymskokatolickim. Czym by był, nie wiadomo, ale na pewno nie tym samym. Straciłby własną tożsamość. Wydarzyłoby się to, co dawno temu w zapomnianej powieści Roma senza papa (‘Rzym bez papieża’) opowiedział zapomniany – bardzo niesłusznie – włoski pisarz Guido Morselli: Kościół zostaje zreformowany do gruntu, papież wyprowadza się z Rzymu i mieszka z jakąś tajemniczą kapłanką, księża mogą się żenić, zakonnicy zamiast serów produkują narkotyki, ale całość to już tylko cień dawnej świetności, sfrustrowani wierni zaś zbiegają się tłumnie na Plac Świętego Piotra, gdy wyświetla się tam hologramy dawnych wystąpień papieskich.

Yuval Noah Harari zauważył słusznie w Sapiens, że wielkie korporacje (a więc także kościoły) przypominają żywe organizmy, funkcjonujące według pewnego kodu genetycznego. A tego kodu nie da się zasadniczo – istotowo – zmodyfikować. Niewiele wnosi także wybór nowej głowy takiego organizmu: ta głowa może się częściej uśmiechać albo częściej szczerzyć kły, ale kod, według którego działa, pozostaje przecież ten sam – nowy papież niewiele więc zmieni, choćby chciał, tak jak niewiele zmienił Benedykt – który szybko dał za wygraną – czy Franciszek – który walczył nieco dłużej. Niewiele zmienił nawet Jan XXIII, który zwołał sławny Sobór. Ów Sobór zreformował z pozoru wiele (msza w językach narodowych i „twarzą do ludu”), ale głównie po to, by wszystko pozostało po staremu. Zmarły niedawno szwajcarski teolog Hans Küng podsumował swego czasu wysiłki „ojców soborowych” lapidarnym i kąśliwym stwierdzeniem, że bajecznie długie treny szat kardynalskich „skrócono, ale ich nie obcięto”. Tak w praktyce wygląda „wymyślanie Kościoła na nowo”. Radykalne aggiornamento to wyłącznie zmiana scenografii, w której od stuleci odgrywa się dokładnie ten sam dramat. „Postęp” dotyczy jedynie zewnętrznej fasady, kosmetyki. Raz jeszcze przywołajmy Leca: „Czy jeżeli ludożerca je widelcem i nożem – to postęp?”.

Błędna jest zasadnicza diagnoza Artura Nowaka: „Dziś coraz więcej katolików mówi wprost: albo Ewangelia, albo Kodeks Prawa Kanonicznego. Albo miłość i współczucie, albo dogmaty i ekskomuniki. Kościół – jeśli chce przetrwać – musi wybrać. Problem w tym, że wybiera już od dwóch tysięcy lat. I z reguły wybiera źle”. Kościół nie wybiera „źle” – wybiera tak, jak musi: jak nakazuje mu to jego kod genetyczny. Prawo kanoniczne nie jest zaprzeczeniem Ewangelii, lecz jej wytworem. Szkoda, że Artur Nowak przed napisaniem swojego artykułu nie sięgnął do wspomnianej książki, której jest współautorem. Na stronie 195 przeczytałby tam, co następuje: „Kościół jest tak totalitarną, nietolerancyjną i cenzorską strukturą w odniesieniu do naszego życia, ponieważ stara się wiernie stosować to, co zostało zapisane w Ewangelii, notabene dziele samego Kościoła. Jak bowiem doskonale wiemy, najpierw powstał Kościół, potem dopiero ewangelie, spisane na jego użytek i potrzeby” (podkr. T. Z.). Zdanie to wypowiada co prawda rozmówca Nowaka, prof. Ziemiński, ale Mecenas nie podejmuje z nim wówczas żadnej polemiki. Dlaczego podejmuje ją teraz?

Co więcej: Współczesne procesy laicyzacyjne, masowe odchodzenie od Kościoła, nie są jedynie, jak sugeruje Autor, następstwem „instytucjonalnej degeneracji”, „pedofilii zamiatanej pod dywan”, „bezkarności sprawców”, „zorganizowanej zmowy milczenia, której celem było nie dobro ofiar, ale dobra reputacja oprawców”. Nie będę ukrywał, że bawią mnie nieco diagnozy „moralnego kryzys Kościoła” (Rozbawienie to uzasadniłem szerzej tutaj:

https://studioopinii.pl/archiwa/206191 ). Samo pojęcie kryzysu zakłada, że to jakiś stan przesilenia, wyjątkowy, patologiczny, poprzedzony stanem „normalnym”. Taka konstatacja rodzi nieuchronnie pytanie, kiedyż to i gdzie katolicyzm był, jak śnił swego czasu „teolog otwarty” Jarosław Makowski na łamach lewicowego „Przeglądu”, „religią miłości i solidarności”. W czasach Konstantyna? W średniowieczu? W wieku XVII? Pod rządami błogosławionego papieża Piusa IX? Może warto zaufać Goethemu, który dzieje chrześcijaństwa podsumował krótko:

Nie myślcie, że bredzę, że kłamię zgoła,

Gdy chcecie, innego szukajcie jej kształtu!

A jednak: cała historia Kościoła

To mieszanina błędu i gwałtu.

Można by nawet zaryzykować tezę, że moralne oblicze Kościoła jest dziś najłagodniejsze i najbardziej ludzkie w jego dziejach: rzuca wyzwiska na przeciwników, odstępców i własnych zrewoltowanych teologów, jest w stanie mocno utrudnić im życie, ale nie jest już w stanie tego życia ich pozbawić. Przypomina trochę bezzębnego wilka: kłapie głośno pustą paszczą, ba, może jeszcze dotkliwie podrapać, ale arterii szyjnej już nie przegryzie. Nie dlatego, że nie miałby na to ochoty albo uznał, że przegryzanie arterii szyjnych jest sprzeczne z „prawem boskim”, lecz dlatego, że większość współczesnych społeczeństw te zęby po prostu mu wyrwała – pod znieczuleniem, ale jednak (choć bywają co prawda kraje, w których mu one niepokojąco szybko odrastają).

Odchodzenie od Kościoła ma przyczyny znacznie głębsze: jego doktryna stała się po prostu niewiarygodna. To nie jest przecież tak, że chrześcijaństwo naucza jedynie „miłości bliźniego” i zaleca „samarytańskie miłosierdzie”. Naucza także mnóstwa innych rzeczy, w które kiedyś wierzono powszechnie, a w które dziś przestali wierzyć – i to jako pierwsi – zawodowi teologowie. Choćby w zmartwychwstanie Jezusa, które jedni egzegeci opisują nie jako wydarzenie „historyczne”, rozgrywające się w naszej trójwymiarowej czasoprzestrzeni, lecz enigmatycznie jako „wydarzenie nadhistoryczne” (co to znaczy, nie bardzo wiadomo, ale brzmi jako tako i o to tu chodzi), inni zaś uciekają w swoisty „cosizm”: stało się wówczas „coś” i to „coś” niezwykłego, ale co dokładnie, dociec nie sposób i właściwie nie ma takiej potrzeby. Inny kłopot to dziewicze poczęcie Jezusa, w które – jak się zdaje – przestał wierzyć nawet kardynał Ratzinger, we Wprowadzeniu w chrześcijaństwo nazywający je zagadkowo nie „faktem biologicznym, tylko ontologicznym, nie […] zdarzeniem w czasie, tylko w wieczności Boga” (s. 223). Chrześcijaństwo odstaje od współczesności nie tylko dlatego, że – jak stwierdza Artur Nowak – głosi iż, „używanie prezerwatyw to grzech ciężki, masturbacja to «gwałt na samym sobie», a homoseksualizm to «obiektywny nieład moralny»”. Gdyby ci sami wierni, którzy dziś regularnie uczęszczają do kościoła, bo wiarę nabyli w procesie socjalizacji, poprzez prowadzoną od dzieciństwa katechizację, po raz pierwszy zetknęli się z misjonarzami chrześcijańskimi jako ludzie dorośli, w pełni ukształtowani intelektualnie, przyjęliby ich przesłanie zapewne tak, jak zwykle przyjmują opowieści np. świadków Jehowy albo przesympatycznych młodych mormonów, coraz częściej ewangelizujących gładką polszczyzną na ulicach naszych miast: wzruszeniem ramion. I to nawet wówczas, gdyby usłyszeli te opowieści z ust kobiety wyświęconej na biskupa (biskupkę?).

Kościół nie „wymyśli się na nowo”, tak jak nie wymyślił się na nowo Związek Radziecki. Nawet nie będzie tego próbował. Artur Nowak przewiduje, że wówczas „ta instytucja się nie odrodzi – tylko upadnie, i to z hukiem, który będą jeszcze słyszeć całe pokolenia niewierzących”. Można by tu zapytać po prostu: „I co z tego?” Zresztą sam Autor zauważa bardzo słusznie, że „nikt nie będzie po nim płakał” – czy „nikt”, to inna historia, ale większość społeczeństw europejskich już chyba nie. Byłby to bowiem upadek instytucji złowrogiej, która cieniem położyła się na historii świata i z której do dziś wyrastają zwykle systemy autorytarne i totalitarne. Nasza polska optyka jest może nieco skrzywiona, bo wciąż żyjemy w złudnym przekonaniu, że to Kościół Rzymskokatolicki z polskim papieżem na czele „obalił komunizm”. Zapewne rzeczywiście przyczynił się do jego upadku – to bezdyskusyjne – ale przecież nie walczył o wolność i demokrację, lecz „o swoje”. Nad naszymi głowami starły się w gruncie rzeczy dwa totalitaryzmy, które nie zdołały się ze sobą dogadać w kwestii podziału władzy sprawowanej nad nami, i to władzy absolutnej. Bo komunizm to tak naprawdę brat-bliźniak katolicyzmu – tak nawiasem: Artur Nowak zapomniał, jak się zdaje, nie tylko o tym, o czym mu opowiadał profesor Ziemiński, ale także to, co usłyszał w znakomitej rozmowie z prof. Janem Woleńskim, przeprowadzonej na łamach GW:

https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,31814246,prof-jan-wolenski-biskupi-sa-w-takiej-sytuacji-co-komunistyczne.html

Jeśli teraz drugi z braci poszedłby śladem pierwszego, to rzeczywiście wielkich powodów do płaczu by nie było. Ale – nie cieszmy się za wcześnie. To jeszcze chwilę potrwa.

Tadeusz Zatorski

Tadeusz Zatorski (1960) – germanista, tłumacz, autor bloga Brulion bez linii: www.brulionbezlinii.net.

 

Odpowiedz

wp-puzzle.com logo