Tadeusz Zatorski: Pouczająca opowieść biblijna6 min czytania


27.11.2024

Przeciw tłumowi nic nie mam w istocie
Rzecz w tym, że gdy się znajdzie w kłopocie,
Zawsze, żeby odpędzić szatana,
Szubrawca wzywa albo tyrana.
Goethe

W Biblii wciąż możemy znaleźć opowieści całkiem nieźle tłumaczące nasz świat. Niby to wszystko wiemy, niby to nic nowego, ale przecież czcigodna patyna tekstu liczącego sobie kilka tysięcy lat dodaje takim historiom powagi i dostojeństwa, sprawia, że skłonni jesteśmy postrzegać je jako ponadczasowe, a przez to trafnie opisujące naturę i kondycję ludzką. Oto jedna z nich – w niezrównanym przekładzie ks. Jakuba Wujka:

„Gdy ci będzie sprzedany brat twój Hebrajczyk albo Hebrajka, a służyć ci będzie sześć lat, siódmego roku wolnym go wypuścisz. A tego, którego wolnością obdarujesz, nie puścisz z niczym, ale mu dasz na drogę coś z owiec i z boiska, i z tłoczni twojej, w których Pan, Bóg twój, pobłogosławi tobie. Pamiętaj, żeś i sam służył w ziemi egipskiej, a wybawił cię Pan, Bóg twój, i przeto ja teraz to przykazuję tobie. A jeśli rzecze: «Nie chcę odejść» przeto iż miłuje ciebie i dom twój, i czuje, że się ma dobrze u ciebie, weźmiesz szydło i przekłujesz ucho jego we drzwiach domu twego, i będzie tobie służył na zawsze; służebnicy też podobnie uczynisz”
(Pwt 15, 12–18, por. Wj 21, 2–6).

Okazuje się zatem, że są ludzie, którzy wcale o wolności nie marzą. W tym wypadku da się, co prawda, szukać pewnych usprawiedliwień: może tacy wyzwalani niewolnicy nie mieli po prostu dokąd odejść – po sześciu latach życia w niewoli nie zawsze ma się jakieś miejsce na Ziemi, do którego warto by wrócić. Mimo to ów biblijny niewolnik z własnego wyboru nieprzyjmujący wyzwolenia jest pewnym ponadczasowym symbolem: symbolem ludzkiej dobrowolnej „ucieczki od wolności”.

Żyjemy w pewnej „bańce”, w której niemal za pewnik uchodzi przekonanie, że ludzie lepiej się czują w warunkach wolności niż niewoli i do tej wolności dążą. To przekonanie wydaje się jednak co najmniej dyskusyjne i opowieść z Księgi Powtórzonego Prawa każe się poważnie zastanowić nad jego zasadnością. Każe się też zastanowić nad wyborami dokonywanymi przez naszych współczesnych. Próbuje się je zwykle tłumaczyć racjonalnie: ot, kandydat, na którego zagłosowali, obiecał im bardziej przekonująco dobrobyt albo uleczenie trapiących ich lęków (np. problemu imigracji). „Komentariat” polityczny to zwykle ludzie myślący racjonalnie, wykształceni, swoją własną racjonalność rzutujący na innych. To nie zawsze musi być słuszne. Spora część decyzji wyborczych nie ma nic wspólnego z racjonalnymi kalkulacjami, zwłaszcza sięgającymi nieco dalej w przyszłość. A motywem niektórych może być właśnie zmęczenie wolnością, która niesie ze sobą jakoby „bałagan”, „bezhołowie”, „zepsucie” i „demoralizację młodzieży”, i wszelkiego rodzaju „patologie” obyczajowe. Więc może lepiej się jej wyzbyć na rzecz „spokoju, ładu i porządku”, jak swego czasu dobrodziejstwa stanu wojennego zachwalał generał Jaruzelski.

Na wolność trzeba mieć jakiś pomysł, trzeba umieć ją zagospodarować. Najwyraźniej nie każdy taki pomysł ma i nawet gdyby mu tę wolność dać, i tak nie wiedziałby, co z nią zrobić. Po co wolność słowa komuś, kto niczego nie czyta? Swoboda przemieszczania się komuś, kto nie podróżuje? Nie to jest jednak najgorsze. Najgorsze jest to, że takiego niewolnika z wyboru okrutnie drażni widok wszystkich, którzy na wolność pomysł mają, żyją, jak chcą, nie przejmując się ani trochę tym, „co ludzie powiedzą” na ich nieformalne związki partnerskie, czytają osobliwe książki i gazety, oglądają dziwaczne programy telewizyjne, w których jajogłowi mędrkowie opowiadają niezrozumiałym językiem o niezrozumiałych sprawach, mnożą wątpliwości i dzielą włos na czworo. Na co to komu? Nie mogliby mówić wolniej, krótszymi zdaniami, nie używając tych dziwnych zagranicznych słów, których próżno szukać w gazetach dla „prostego człowieka”? Śmierć tym, woła ów prosty człowiek w Śmierci Dantona Büchnera, którzy „mówią według słownika Akademii”.

Wcale nie jest przy tym tak, że współcześni niewolnicy z wyboru marzą o tym, by zawleczono ich do kamieniołomu i przykuto do taczek. Nic z tych rzeczy. Fenomen niewolnictwa polega także na tym, że nie jest ono wcale jednorodne. Wśród niewolników też istnieje pewna hierarchia. „Niewolnik nie chce być wolny – pisał niemiecki aforysta Gabriel Laub – niewolnik chce być nadzorcą niewolników”. Pan może, a nawet musi przecież podzielić się swoją władzą, nie będzie przecież sam zaglądał w każdy kąt, a lojalny sługa zawsze może liczyć na to, że jakaś mała jej cząstka stanie się i jego udziałem – wraz ze wszystkimi przynależnymi jej bonusami. Ta cząstka władzy może mieć przy tym bardzo różne smaki i nie musi to być wyłącznie władza kapo w obozie pracy. Wśród niewolników z wyboru zdarzają się i subtelni intelektualiści, którzy od czasów Platona pragną znaleźć się blisko ucha satrapy: zasiąść w jakiejś „Radzie Wodza”, którą sobie wymyślił Carl Schmitt, bożyszcze polskiej prawicy[1], albo by zostać wręcz „Führerem Führera”, jak o tym marzył Martin Heidegger – notabene Hitler nigdy nie zaszczycił go nawet krótką audiencją. „Prosty człowiek” z kolei niejaką satysfakcję może czerpać z samego faktu, że to jego jest „na wierzchu”, nie zaś sąsiada, który co prawda „szkoły kończył” i głosował inaczej, ale przecież okazał się głupszy i mniej przewidujący. Bo przegrał. I na którego zawsze można wszak napisać stosowny donos. Sama taka możliwość to też jakiś okruch władzy.

Z istnieniem takich dobrowolnych niewolników trzeba się prawdopodobnie pogodzić. Zwłaszcza tam, gdzie wciąż ważnym elementem wychowania jest wychowanie religijne – uczące posłusznej wiary w słowo zwierzchności i podporządkowania się „autorytetom”. Trzeba się z ich obecnością liczyć przy okazji każdych wyborów. A może nawet zadać sobie pytanie, czy aby europejski oświeceniowy „sen o wolności” nie był tylko krótkim epizodem na osi dziejów rodzaju ludzkiego i czy aby nie wracamy do stanu dla tegoż rodzaju normalnego: do stad rządzonych przez samców alfa, wspomaganych przez zastęp dobrze odżywionych samców beta? „Być może przeznaczeniem ludzkości jest niekończąca się nędza, a narody skazane są na to, by po wiek wieków deptali je despoci, ich zausznicy wyzyskiwali, a lokaje z nich drwili”, jak to prognozował Heinrich Heine, którego polityczne przepowiednie lubiły się sprawdzać z niepokojącą precyzją, bo umiał sobie wyobrazić, co wyrośnie kiedyś ze „smoczych zębów” rozsiewanych przez jego współczesnych.

Tak być nie musi, ale gołym okiem już widać, że tak być może. Zwłaszcza że współczesnego „niewolnika z wyboru” nie czeka już wcale – było nie było bolesny i upokarzający – zabieg przybijania szydłem za ucho do jakiejś bramy – skądinąd: do jakiejże to bramy należałoby przybić ich w Polsce? Przy Nowogrodzkiej? Przy Miodowej? Wręcz przeciwnie: z ust swych „Przewodników” dowie się raczej, że jest „solą ziemi”, „pierwszym sortem” i „elitą Narodu”.

A któż by nie chciał być elitą?


  1. Zob. https://przegladpolityczny.pl/przepis-na-lewiatana-pp-159-2020/

Tadeusz Zatorski

 

5 komentarzy

  1. Stan 27.11.2024
  2. slawek 28.11.2024
  3. acl 28.11.2024
  4. Senex 28.11.2024
  5. Magda 01.12.2024