13.11.2025
czyli czwartkowy felieton o środzie w kraju, gdzie władza odjechała, a prawo zostało na peronie
Dawno nie było tak intensywnej środy. Można by powiedzieć: środa jak każda, tylko że konstytucja umarła jeszcze przed obiadem. Prezydent Karol Nawrocki odpalił polityczne fajerwerki już we wtorek, drąc się pod Grobem Nieznanego Żołnierza z mocą megafonu po przejściach. Zamiast zadumy – operetka. Zamiast orędzia – okładka tabloidu.
W środę natomiast odpalił bombę: odmawia nominacji 46 sędziom. Nie podał nazwisk. Nie podał powodów. Nie podał nawet przecinka uzasadnienia. Wysłał listę do Ministerstwa Sprawiedliwości tak surową, że wyglądała jak gotowy szablon do wypełnienia przez kogoś, kto kiedyś słyszał o praworządności, ale uznał ją za wymysł Zachodu.
Minister Waldemar Żurek, który ma tę nieprzyjemną cechę, że potrafi czytać konstytucję ze zrozumieniem, zażądał: „chcę listy imiennej i uzasadnienia”.
Listę dostał. Uzasadnienia nie.
Nie był to zresztą żaden dokument państwowy, tylko bardziej psychologiczny portret prezydenckiej frustracji, w którym zamiast argumentów dostajesz echo własnego krzyku. A najgorsze, że to wszystko ma wpływ na życie prawdziwych ludzi. Bo gdy sędziowie są blokowani w ten sposób, zwykły obywatel dostaje wyrok opóźniony o trzy lata – jeśli w ogóle go dostanie.
Prezydent swoją decyzję tłumaczył „podszeptami Waldemara Żurka”. Brzmi to jak zła bajką, w której niezależność sądownictwa to wiedźma, a konstytucja to stara mapa z błędami. Można by się śmiać, gdyby nie fakt, że Karol Nawrocki naprawdę traktuje swoją prerogatywę jak pałkę na krnąbrnych sędziów, których jedyną winą jest to, że chcą stosować orzecznictwo europejskich trybunałów.
W tym samym czasie Trybunał Konstytucyjny – zespół rekonstrukcji ustrojowej w składzie „sędzia TK z nadania kolegów z partii” – ogłosił, że zmiany w systemie losowania sędziów, które wprowadził Żurek, są niekonstytucyjne. Bo przecież jak coś próbujesz naprawić po Ziobrze, to znaczy, że jesteś wichrzycielem. A jak zostawiasz to jak jest – to masz „ciągłość państwową”.
To tak, jakby spadkobiercy makaroniarza, który zbudował most z plasteliny, uznali, że naprawa konstrukcji jest zamachem stanu. I że skoro wszyscy przez most chodzą bokiem – to znaczy, że działa.
Na tym tle Donald Tusk błysnął ironią godną premiera, wrzucając tylko jedno zdanie:
„Nie będzie niczego – czyli doktryna Kononowicza w Pałacu Prezydenckim.”
No właśnie. W tym kraju wszystko się wali, ale przynajmniej robi to z literackim zwrotem akcji.
Bo w środę pojawił się też Marian Banaś, ex-prezes NIK, który latami robił z oświadczeń majątkowych sztukę wyższą. Wreszcie usłyszał prokuratorskie zarzuty: m.in. za nakłanianie urzędników skarbówki do łamania tajemnicy służbowej, w celach – jakże by inaczej – prywatnych korzyści.
Śledztwo toczy się od 2019 roku, czyli od czasów, gdy większość Polaków jeszcze wierzyła, że Pegasus to może być aplikacja pogodowa. Dziś wiemy, że był to projekt monitorowania państwa, ale Marian Banaś jakoś nigdy nie wpadł w tę sieć. Może dlatego, że był jej architektem.
A skoro już o ochronie mowa — Daniel Obajtek, człowiek od ropy i PR-u, usłyszał zarzuty za zlecenie usług detektywistycznych o wartości niecałych 400 tysięcy złotych. Firma, którą sam wskazał, miała go chronić, śledzić polityków opozycji i monitorować jego prywatne nieruchomości, co – zgodnie z narracją PiS – oczywiście służyło dobru narodowemu.
W międzyczasie przed prokuraturą demonstracja PiS: „Murem za Obajtkiem”.
Czekam tylko, aż ktoś w tej partii naprawdę zacznie drukować koszulki z napisem „Zbierałem haki, bo kocham Polskę”.
No i wisienka. Zbigniew Ziobro – były minister sprawiedliwości – przebywa w Budapeszcie, gdzie czeka aż „w Polsce wróci praworządność”. Oczywiście nie dlatego, że chce, ale dlatego, że prokuratura chce mu postawić 26 zarzutów, w tym za kierowanie grupą przestępczą. A że zarzuty to, według niego, wymysł Tuska i Żurka, to woli siedzieć na Węgrzech, wychwalając Orbána i strasząc „przestępczą szajką” w Warszawie.
Ziobro mówi, że nie jest tchórzem, ale jego głównym warunkiem przesłuchania jest: „byle nie w Polsce”. Nawet zaproponował Budapeszt lub Brukselę – najwyraźniej lokalizacje, gdzie czuje się bezpieczniej niż w kraju, którym przez osiem lat de facto rządził.
I jeszcze Jarosław Kaczyński, który we wtorek próbował odzyskać kontakt z narodem, idąc w Marszu Niepodległości. Internet nie wybaczył – ponad 72% komentarzy było krytycznych, reszta złośliwa. Wpisy o emeryturze pojawiają się już w co trzecim poscie. Prezes wyglądał jakby szukał wiary, której już nie ma, i ludzi, którzy przestali iść za nim w tłumie. Za późno. Gdy marsz przejęła Konfederacja, a prezydent Nawrocki dał się ponieść tłumowi, Kaczyński wyglądał jak statysta w filmie, w którym nie gra już głównej roli.
Podsumujmy:
W ciągu jednej środy:
- Prezydent wrzeszczy, a potem odmawia 46 sędziom nominacji bez słowa uzasadnienia.
- TK broni chaosu w systemie losowania sędziów.
- Marian Banaś dostaje zarzuty za działania godne komedii kryminalnej klasy B.
- Daniel Obajtek staje się bohaterem serialu „Detektyw z Orlenu” (budżet: niecałe 400 tys. zł).
- Zbigniew Ziobro nadaje z Budapesztu jak alternatywna wersja Witolda Gombrowicza.
- Kaczyński idzie w marszu i zderza się z rzeczywistością jak z latarnią.
- A Tusk jednym zdaniem puentuje cały ten chaos, zanim ktoś w ogóle zdążył odpisać.
W tym wszystkim tylko Żurek robi to, co trzeba: zadaje pytania, domaga się uzasadnień, mówi o prawie jak o czymś realnym. I w tym kraju to chyba najbardziej podejrzane zachowanie.
Czy Polska nadal jest państwem prawa?
Być może. Ale dziś bardziej przypomina państwo listy bez uzasadnienia, w którym każdy może zostać oskarżony, byleby nie liczył na odpowiedź „dlaczego”.
Bo jak powiedział prorok z Białegostoku:
„Nie będzie niczego.”
I wygląda na to, że prezydent wziął to sobie bardzo do serca.
Krzysztof Bielejewski
