marian marzyński – jak mało kto ostatnimi czasy – skłonił mnie do zadumy nad kondycją obywatela państwa polskiego. przyjaciel mój dokonuje kilku wyliczeń, wynika z nich, że mieszkaniec szwajcarii, który zechciałby przyjąć do swego domu psa, musiałby liczyć się z rocznym wydatkiem rzędu 5.000 CHF – bez wiktu, szczepień, wydatków na weterynarza i innych kosztów utrzymania…
jak już kiedyś wspominałem, jeden z oficerów kadry przesławnego studium wojskowego na UW został zatrudniony na etacie konia. dowiedzenie się o tym, nawet w wykoncypowanym przez mrożka państwie pod nazwą PRL.
było czymś na kształt niespodziewanego oglądnięcia ciemnej strony księżyca.
opisana przez marzyńskiego psia codzienność w helweckiej konfederacji jest w gruncie rzeczy jednym z jego filmów dokumentalnych, tym razem na temat losu stworzeń, wyposażonych przez naturę w jedną tylko parę nóg i zamiast w malowniczych alpach, umieszczonych na obszarze między bugiem a odrą.
nawet współczesnemu maturzyście, bez żadnych instrukcji na temat czytania ze zrozumieniem, zaskoczy, że film mego przyjaciela traktuje o polskiej codzienności…
już sam preliminarz budżetowy pozwala rozeznać się w materialnym aspekcie egzystencji. pięć tysięcy franków w skali roku daje 1400 złotych miesięcznie (nie licząc wydatków na utrzymanie).byłaby to to całkiem przyzwoita pensja obywatelska, bo wynosiłaby więcej, niż niejedna emerytura, nie wspominając nawet o zasiłku dla bezrobotnych (którzy mnożą się ostatnio bez opamiętania).
dość jednak o obmierzłej mamonie. dokument druha mego zajmuje się również duchowymi aspektami egzystencji. każdy szwajcar, musi odbyć opłacony przez siebie czterogodzinny teoretyczny kurs opieki nad zwierzętami i dwugodzinne praktyczne zajęcia z tego samego przedmiotu. urzędnicy rodzimej administracji publicznej nie mają ani minuty szkolenia na temat obchodzenia się z obywatelem. jakie są tego skutki każdy widzi, a niejeden doświadcza na własnej skórze.
jak z tego wynika, wskaźnik jakości życia szwajcarskiego psa przewyższa dostępne dane z tej dziedziny na temat polskiego obywatela.
jeżeli wśród populacji polskiej nie zaobserwowano jeszcze masowego pędu do zamiany losu ze szwajcarskimi czworonogami, to tylko dlatego, że polak wysoko ceni wolność i odczuwałby dyskomfort od chodzenia na smyczy, często nawet w kagańcu. ale nie marudźmy i nie przesadzajmy. władza – nie tylko ta oznaczona rzymską czwórką – najchętniej włożyłaby każdemu kaganiec i trzymała na jak najkrótszej smyczy. państwo nie po to przecież istnieje by zapewniać obywatelowi jakieś wyimaginowane swobody i nadawać mu uprawnienia, z których i tak nie umiałby skorzystać. jeszcze tylko należałoby zorganizować przyśpieszone kursy szczekania dla obywateli, a problem podniesienia jakości życia doczekałby się realnego rozwiązania.
historia odnotowuje co najmniej jeden precedens skutecznej nauki szczekania (póki co bez wydawania dźwięku). moja niegdysiejsza koleżanka z warszawskiego radia miała austriacką damę za teściową. owa belle-mére mimo, że mieszkała w polsce od niepamiętnych czasów, nigdy nie uporała się do końca z ojczystą mową swego męża. kiedy zaczęła pobierać emeryturę, listonosz zjawiał się co miesiąc w mieszkaniu i wręczał jej pieniądze za pokwitowaniem. zgodnie z panującym obyczajem dostawał w podzięce jakąś niewielką sumę. pewnego razu dama zorientowała się, że zostawiła portmonetkę w sąsiednim pokoju, poszła więc ją przynieść, zwróciwszy się przedtem do pocztyliona: proszę niech pan tu zaszczeka …
nathan gurfinkiel