Antoni Kopff: Opole po raz pięćdziesiąty4 min czytania

kopff2013-06-10. Jestem już tak stary, że pamiętam początki tego przedsięwzięcia. W roku 1963 dwóch szaleńców – Jerzy Grygolunas i Mateusz Święcicki – namówiło Karola Musioła, by w jego mieście – Opolu zorganizować coś na kształt wyścigów w kategorii piosenkarskiej: kto głośniej, kto „nowocześniej”, a także – kto zgodnie z linią narzuconą przez aktualną władze. Przez lata te kryteria starannie podtrzymywano, choć zdarzały się odstępstwa, bo niektórzy wykonawcy przyjeżdżali nad Odrę nie tylko z pracowicie wydzierganym kostiumem, ale też z niezłymi utworami, a nieliczni – także z wymykającym się z ogólnej reglamentacji talentem, nierzadko używając go dla propagowania treści niezgodnych z życzeniem decydentów od kultury i obowiązującej ideologii.

Festiwal odbywał się co roku. Pierwsze dwa dziesięciolecia był jak ówczesna sytuacja w kraju – lata Gomułki to piosenki tradycyjne, a nawet nieco archaiczne, ze stopniowym dopływem młodego pokolenia i z zadowoleniem widzów płynącym z możliwości zaopatrzenia się w niedostępne wędliny w amfiteatralnych stoiskach. Powodował też gorące dyskusje na temat „wrzasków” Niemena i długich włosów big-bitowców. Przyjemne dla ucha władzy gloryfikujące PRL piosenki krytyce nie podlegały.

Coś się zaczęło zmieniać w epoce Gierka, kiedy dopuszczono do głosu twórczość kabaretową. Publiczność wyła ze śmiechu, gdy na scenie pojawiał się Tey czy Salon Niezależnych, a władza zaciskała szczęki. Kabareton aż do końca dekady był najbardziej oczekiwanym spektaklem – w 1980 roku był właściwie manifestacją przeciw wszechwładzy PZPR-u. A potem – był grudzień i w następnym roku festiwalu nie było.

Uczestniczyłem w festiwalach opolskich dość krótko – przez trzy lata dostarczałem muzycznego towaru w postaci skomponowanych przez siebie piosenek. Sukcesy, owszem były – ale i też gorzka refleksja, że ta pozornie beztroska rozrywka to nieoceniona dla ówczesnej władzy impreza propagandowa : ”Patrzcie, jacy jesteśmy weseli w naszej ludowej ojczyźnie!”. Ale kiedy los imprezy dwukrotnie zawisł na włosku – pospieszyłem z pomocą. Pierwszy raz po stanie wojennym, a właściwie jeszcze w czasie jego trwania, kiedy zostałem kierownikiem muzycznym, a dokładniej producentem koncertów, które w pogrudniowym rozpędzie bojkotowali wykonawcy. Udało mi się przekonać wielu, zapewniając swobodę wyboru repertuaru i wypowiedzi, a także – wznawiając Kabareton. Bogdan Smoleń wykonał tam pamiętny monolog ”Cicho bydź”, za który otrzymał grzywnę od cenzora, solidarnie pokrytą przez uczestników, a piosenka ”Szklana pogoda” do dziś cieszy się popularnością.

Przez następne lata byłem kilkakrotnie kierownikiem muzycznym i artystycznym festiwalu, za co zostałem nagrodzony pochwałą miejscowego kacyka na zapleczu amfiteatru. Dałem więc sobie ponownie spokój z Opolem – aż do 1993 roku, kiedy to XXX Festiwalu nikt nie chciał zorganizować. W przypływie ułańskiej fantazji postanowiłem to uczynić za własne pieniądze – wynająłem amfiteatr, podpisałem umowy z niezliczoną rzeszą wykonawców i telewizyjnych realizatorów -i poooszło! A kiedy w Teatrze podniosła się kurtyna na inaugurującym festiwal przedstawieniu „Do grającej szafy grosik wrzuć” – wydawało mi się, że wraz z ustrojem minęła era panowania urzędników nad sztuką. Myliłem się – już następnego dnia zjawiły się miejscowe władze, by przeprowadzić ”kontrol” poczynań producenta – bo to przecież „ich festiwal !” Podjąłem daremny trud wytłumaczenia im różnicy między socjalizmem a kapitalizmem – nie zrozumieli i obrażeni opuścili amfiteatr, a ja pożegnałem się z Opolem definitywnie. Bo tam wszystko wróciło do nienormalnej normy, w której ta podupadła impreza trwa do tej pory. Nawet miejscowi notable, z wyjątkiem tych, którzy zmarli lub siedzą – są ci sami.

Miał być festiwal przeglądem stanu polskiej piosenki. Jaki jest jej stan na dziś – każdy widzi. Nadal rządzą opolską imprezą ludzie przypadkowi: emerytowani didżeje, telewizyjni „znawcy”, radiowi układacze tzw. list przebojów (?), a nade wszystko – księgowi. Zniknęła ambitna twórczość, bo wybitni twórcy odeszli lub zamilkli, a młodzi wykonawcy pracowicie naśladując cudze dokonania polują na nagrody z rąk głuchych na dźwięki celebrytów, kręcących medialną karuzelą. W efekcie nie chcą przedstawicieli Polski nawet w dość dennym festiwalu Eurowizji.

Pięćdziesiąty festiwal to osiągnięcie statystyczne –ze sztuką nie ma wiele wspólnego. Dlatego z nostalgią sięgam do archiwaliów, by znaleźć prawdziwe perełki z czasów, gdy bariery stawiane twórczości nie były tak szczelne, jak dzisiaj. I wtedy – „jak mnie co wzruszy, rzuca mnie się na uszy” – jak śpiewał ongiś w Opolu Jerzy Stuhr.

Ale z powodu tego jubileuszu nikt przed telewizor mnie nie zaciągnie.

a.kopff@wp.pl

 

One Response

  1. narciarz2 11.06.2013