Cezary Bryka: Ja jako były…8 min czytania

ludzie2013-06-20.

Jubileuszowy, 50. Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu przemknął jak trąba powietrzna i zostawił po sobie piach. Nawet w pamięci jego uczestników prawdopodobnie nie pozostanie nic poza własnym występem. Z tym większym zainteresowaniem czytałem w „Dużym Formacie” wspomnienia i refleksje ponadczasowych gwiazd piosenki.

Maryla Rodowicz:Choć koncertowało się wtedy dużo, każdy znajdował czas, żeby przyjechać do Opola na cały tydzień. W ciągu roku nie było okazji do takich wspólnych spotkań. Nie mogliśmy się sobą nacieszyć. Gadaliśmy, komentowaliśmy nasze występy«”.

Beata Kozidrak:Na festiwal przyjeżdżało się po atmosferę i siedzenie do świtu. Pamiętam, jak pół nocy przegadaliśmy z Jonaszem Koftą o poezji i literaturze, wciąż się ktoś dosiadał, bo wtedy ludzie tak strasznie chcieli pobyć ze sobą”.

Maryla Rodowicz:Gdy kilka lat temu przyszliśmy z moim menedżerem po festiwalowym koncercie do hotelowej restauracji, przeżyliśmy szok. W miejscu, które nie ma już nic z tamtego klimatu, bo jest zwykłą sieciówką z wydumanym, obco brzmiącym menu, nie było nikogo, nie licząc dwóch niemieckich turystów”.

Beata Kozidrak:My wtedy wszyscy byliśmy na koncertach w amfiteatrze, także podczas popisów kolegów. Tej atmosfery, poczucia bliskości i bycia w grupie młodzi artyści przyjeżdżający do Opola już nie znają. Oni dziś wpadają tu na chwilę, zwykle tylko zagrać swój koncert, a zaraz po nim idą do swoich pokoi i następnego dnia już wyjeżdżają”.

To zestawienie dawnej i obecnej opolskiej atmosfery skojarzyło mi się, pozornie bez sensu, z artykułem Jerzego Łukaszewskiego o polskich szkołach. Artykuł znakomity, dający do myślenia, tylko że moje myślenie zbyt często skręca i oddala się od tematu.

Nudziliśmy się w szkole strasznie. Uczyliśmy się tylko tyle, żeby zdać do następnej klasy – bo byłoby głupotą skazywanie się na chodzenie o rok dłużej do nudnej szkoły. Nauczycieli uważaliśmy za naturalnych wrogów, ale nie było mowy o próbach ich poniżania: naszą drogą do wyzwolenia było unikanie przeciwnika, czyli wagary. Do szkoły wpadało się sporadycznie, głównie żeby spotykać kolegów. I gadać. Gadać bez przerwy i o wszystkim. Bo my się bez przerwy i do bólu integrowaliśmy i właśnie to przypomniało mi się kiedy czytałem opolskie wspomnienia. I skojarzyło mi się z artykułem red. Łukaszewskiego.

Mam zbyt małą wiedzę na temat dzisiejszych szkolnych obyczajów i rynku pracy, żeby komentować tamten artykuł. Jednak na podstawie logiki wywodzącej się ze wspomnień kombinuję tak: szkoły podstawowe jako obowiązek wydają mi się konieczne z dwóch powodów: po pierwsze – żeby obywatel jednak miał wiedzę ogólną na najniższym choćby poziomie, po drugie – mają przechowywać dzieci, bo rodzice muszą pracować.

Inna sprawa z liceami. Może ogólniaki już się przeżyły?

Ja, jako były wagarowicz, oświadczam że bywaliśmy w szkole głównie dzięki wspólnym zainteresowaniom. Było to Liceum Techniki Teatralnej, a kto widział film „Personel” w reżyserii absolwenta tej szkoły, teatralnego krawca Krzysztofa Kieślowskiego – ten wie o czym mowa.

Szkoła realizowała program dla liceów ogólnokształcących, do którego dochodziły tego przedmioty specjalistyczne: historia teatru, technika teatru, historia sztuki itd. Na te lekcje pilnie chodziliśmy, natomiast przedmioty ogólnokształcące bezczelnie sobie wybieraliśmy według zainteresowań. Dlatego w naszej szkole mało było takich ocen, jak trójka czy czwórka. Zdecydowanie przeważało trzy z dwoma minusami i pięć (pał i szóstek jeszcze nie wynaleziono).

Zamiast odrabiania lekcji – ganiało się do teatrów, żeby zobaczyć wszystko co wystawiają, nierzadko siedząc na podłodze. W czasie wagarów chodziło się do kin, albo siedziało w kawiarni przy jednej wspólnej oranżadzie (w dojrzalszym wieku przy piwie) i gadało, gadało, gadało o wczorajszym spektaklu lub dzisiejszym seansie. A z takiego gadania wynikały refleksje, dotyczące życia a nie tylko tematu sztuki lub filmu. Uczyliśmy się od siebie nawzajem – i tworzyliśmy grupę, pierwszą społeczność w życiu.

Bo szkoła to nie tylko nauka przedmiotów, również przyśpieszony kurs życia społecznego. Nie akceptuję walki ze ściąganiem i podpowiadaniem. „Moje, nie dam”? A weźże, człowieku, skoro jesteś w potrzebie. Nie daję ci kradzionego, dzielę się własnym. Zresztą z tego co ci podpowiedziałem dzięki napięciu i tak zapamiętasz więcej, niż z podręcznika który cię nudzi. A ja pomogłem, więc czuję się lepszy niż przedtem. Warto było. Zaś ratowany niczego nie ukradł, dostał w prezencie. Następnym razem to on będzie ratował.

Zboczyłem z tematu, którym był amatorski pomysł: a może licea powinny być wyłącznie tematyczne? Humanistyczne lub ścisłe, ale nie stylizowane jak obecnie, tylko uczące wyłącznie wybranych przedmiotów, za to na wysokim poziomie. Z ciężkim egzaminem wstępnym, ale za to z prawem do zdawania na studia o zgodnym z nauką licealną kierunku. Przy obecnym zalewie informacji żaden dzieciak nie zdoła opanować wszechwiedzy na przyzwoitym poziomie, a nic nie zniechęca bardziej, niż niepowodzenia. Za to świadomość, że walczy się nie o jakiś papierek tylko o spędzenie życia w sposób zgodny z pasją – może mobilizować.

Nasze liceum padło, kiedy zaczęła nim rządzić dyrektorka o ambicjach zrobienia z nas ludzi wykształconych ogólnie. Zamiast wypełniać potrzeby teatrów, zaczęliśmy zapełniać wyższe uczelnie, więc istnienie szkoły przestało mieć sens. Może, gdybyśmy uczyli się wyłącznie przedmiotów związanych z kierunkiem nauki, a zamiast propedeutyki filozofii mieli większą liczbę zajęć warsztatowych i praktyk w teatrach – więcej byłoby wśród nas zadowolonych pasjonatów teatru, filmu czy telewizji, niż sfrustrowanych historyków, socjologów i polonistów…

A jak to się ma do opolskich wspomnień? Kluczowym słowem jest integracja.

Miedzy refleksjami o jubileuszowym festiwalu w Opolu znalazła się wypowiedź Zygmunta Koniecznego: „Zawsze powtarzam, że festiwal nie może istnieć bez klubu festiwalowego, a w latach 60. taką funkcję pełnił położony niedaleko rynku klub Pająk. Myśmy się wtedy nierzadko po raz pierwszy na oczy widzieli. A festiwal sprawiał, że jak potem spotykało się kogoś, na przykład przy okazji koncertu, to już było, że »znamy się z Opola«. Często zresztą w ten sposób nawiązywała się też współpraca zawodowa, jeden drugiemu piosenkę pisał, ktoś jakieś duet tworzył”.

Oto skutki picia wódki – powiedziałbym, gdybym lubił porzekadła. I dodałbym: „wspólnego picia wódki”. Zabawy. Odrobiny szaleństwa.

Integracji.

W przed- i pomaturalnych latach mojego syna, centrum życia towarzyskiego jego klasy ustanowiło się w naszym mieszkaniu. Chcąc nie chcąc (ale przyznaję, że bardziej chcąc) często słyszałem rozmowy późnych nastolatków. Nie rozmawiali. Wydawali komunikaty. A jeśli nawet snuli opowieści, to nie następowały po nich pytania: „a dlaczego…”, ani refleksje: „ja na twoim miejscu…”. Kiedyś obejrzałem z nimi film w telewizji, a po filmie próbowałem wywołać dyskusję. Napotkałem na pełen zdziwienia opór: o czym tu gadać? Było, skończyło się, jednym się podobało innym nie i sprawa jest zamknięta. Plus: obejrzało się film. Minus: nic z tego nie wynika.

Nie cierpię gadania pod hasłem „ta dzisiejsza młodzież”. Każda „dzisiejsza” młodzież różni sie od wczorajszej co nie znaczy że jest gorsza, więc jeśli piszę że czegoś jej brak – to ze współczuciem, a nie potępieniem. A moim zdaniem brak jej właśnie integracji – w dialogu i w szaleństwach.

Znana jest opinia, że niedobór osobistych kontaktów wśród młodego pokolenia spowodowany jest przez internet oraz modę na porozumiewanie się SMS-ami. Ale dlaczego tej modzie tak łatwo ulegli? Czy nie milej jest siąść razem przy kawie / coca-coli / piwie i gadać aż do bólu – niż wymieniać skróty pstrykając w klawisze telefonu komórkowego? Czy idą na łatwiznę?

To nie ich wina, to my – dorośli – nie uczymy ich sztuki dyskusji. My, rodzice, po kilku latach wspólnego życia, kiedy już nie musimy imponować głębią przemyśleń, przechodzimy od rozmów do wymiany komunikatów. Większość nauczycieli pędzi z programem żeby zdążyć przed końcem roku, a jeśli zmuszają do refleksji, to najwyżej pod hasłem „co autor miał na myśli”. A dzieciaki piszą gładkie wypracowania, zamiast między sobą dyskutować i wyciągać wnioski. Czasu brak, więc i dylematów brak. A dylematy są właśnie tym, czego przez komórkę się nie rozwiąże: najskuteczniejsze wydają się zintegrowane komórki mózgowe.

Integracja to poszukiwanie wspólnych punktów. Znajduje się je dzięki dyskusji.

Dyskusja polega na szukaniu kontrargumentów, a kiedy ich brak – przyznawaniu racji. Czyli na słuchaniu rozmówcy.

To umiejętność ważniejsza od znajomości „Monachomachii” czy wiedzy o funkcjach trygonometrycznych.

Dyskusja to dialog. A bez dialogu…

Przepraszam, postanowiłem nie pisać dziś o polityce.

Cezary Bryka

Weź udział w naszej ankiecie

 

7 komentarzy

  1. Jerzy Łukaszewski 20.06.2013
    • Cezary Bryka 20.06.2013
  2. domicela 20.06.2013
  3. Grzegorz Kot 20.06.2013
  4. Magog 21.06.2013
  5. bisnetus 21.06.2013
  6. nickt 21.06.2013