2017-01-02.
Pożegnaliśmy dziś na warszawskich Powązkach Wojskowych jednego z naszych ulubionych autorów – Cezarego Brykę. Czyli Joannę Jurandot-Nawrocką, osobę wielu talentów i ogromnego wdzięku, przez większość życia zawodowego związaną z telewizją — najpierw jako asystentka reżysera w Teatrze Telewizji, potem jako jedna z realizatorek Dziennika Telewizyjnego. Przed kilkoma laty Joasia przekazała nam parę tekstów — z prośbą, by ich za Jej życia nie publikować. A potem — powiedziała — to już po uważaniu. Dała nam te teksty by nas ubawić; co też jej się znakomicie udało.Dziś, gdy Jej nie ma już z nami, gdy minęła — zorganizowana ściśle według Jej poleceń — niebywale skromna, wręcz ascetyczna świecka uroczystość, której jedynym ubarwieniem była zagrana na saksie altowym kołysanka z „Porgy and Bess” Gershwina — można już niektóre teksty opublikować. Na wszelki wypadek niektóre opisane osoby ukryliśmy za skrótami.
Myślę, że Joanna byłaby zachwycona, gdyby Państwo zechcieli pożegnać Ją wraz z nami — uśmiechem. A może nawet rykiem śmiechu.
BM
Autentyki, wszystkie z moich własnych doświadczeń
Mieliśmy dokrętki filmowe do „Kobry” pt. „Melissa”. Policja miała znaleźć w parku zwłoki tytułowej bohaterki, granej przez K. M., przemiłą osobę i niezłą aktorkę, ale totalną, rozpaczliwą alkoholiczkę. Kręciliśmy w tzw. Małpim Gaju przy Wawelskiej, tuż przy ruchliwej ulicy, toteż wokół planu zebrał się tłum gapiów.
Przygotowywanie planu i ustawianie świateł przedłużało się. Było zimno, aktorzy czekali w oddalonych roburach, K. była w lekkiej wieczorowej sukience (tak, jak nagrała w studio początek tej sceny), a ja, całkiem świeża asystentka, nie pomyślałam o uprzedzeniu maszynistów, żeby broń Boże nie rozgrzewali artystki od wewnątrz.
Wreszcie można było drapować trupa Melissy w krzakach. Wzięłam tubę i zawołałam:
– Panią M. prosimy na plan!
Przy roburach nic się nie ruszyło.
– Na plaaaaaan!!!
Drzwi robura otworzyły się i ukazały dwóch maszynistów, ciągnących naszą potwornie pijaną nieboszczkę. Trup wyrywał im się, pokrzykując:
– Nigdzie, k*a, nie pójdę! Won, ch*! Odp* się ode mnie!
Głos z tłumu:
– Rany, ale ma tremę!
***
Mój najukochańszy, najmilszy, zawsze pachnący dobrym tytoniem i najlepszym koniakiem prof. Jan Świderski nigdy nie uczył się tekstów na pamięć. Pracowicie pisał sobie ściągawki na meblach i na rekwizytach. To on wynalazł pierwszy w Polsce (a może i na świecie) teleprompter: na odwrocie starych plakatów pisał wołami tekst i płacił maszyniście, żeby mu to trzymał przed oczyma.
Jedną z jego wielkich ról telewizyjnych był Wojewoda w „Mazepie”, w reżyserii Holoubka. Świder grał – jak to Świder – z bebechami, strasznie się przy tym wyczerpując, a nas, współpracowników, zmieniając w półprzytomnych z przejęcia widzów. Najgorętszym fragmentem roli jest monolog Wojewody nad trumną Zbigniewa. Świder padał na kolana, rozdzierał żupan na piersi i czołgał się na klęczkach wokół trumny. Przed samym nagraniem, kiedy pobiegł do garderoby, żeby po próbie osuszyć się z potu i dopudrować, ktoś ocknął się z transu:
– Słuchajcie, on chyba gra bez ściągi?…
Usłyszał to operator. Podjechał kamerą do trumny, która cała popisana była w dwuwiersze: wszędzie, gdzie Wojewoda się doczołgiwał, miał następny kawałek tekstu…
Nagranie. Wojewoda wpadł do pomieszczenia, rozdarł żupan i wycharczał mało znany tekst Słowackiego: Kto mi, k*a, odwrócił trumnę???!!!
***
Na podwarszawskiej farmie kręciliśmy końcowe sceny do trzyodcinkowej „Kobry”. Zdemaskowany już zbrodniarz (Andrzej Stockinger, ojciec Tomasza: duży głos) uciekał przed policją, co chwila oglądając się i strzelając za siebie. Ze sterty ułożonej na furmance prasowanej słomy zeskakiwał na niego oczekujący w zasadzce policjant (Tadeusz Kosudarski, bardzo duża mężczyzna) i, po krótkiej bójce, miał aresztować złoczyńcę. Skok z fury i bójkę robiliśmy na niemo, do podłożenia muzyki. Kiedy Kosudarski skoczył na Stockingera i znalazł się na nim wypięty w kierunku kamery, od tego wypięcia pękły mu spodnie na tyłku. Operator zatrzymał kamerę i zawołał „dupa!”, co oznaczało, że widać dupę. Jednak artysta Kosudarski uznał to za krytykę, jakoby walczył jak dupa. Dołożył więc starań i nadal świecąc tyłkiem złamał Stockingerowi dwa żebra.
Jednak połamane żebra ogólnie lubianego kolegi były bolesne tylko dla niego. Nas bolało, że operator w takim momencie wyłączył kamerę.
***
„Akcja V1, V2”, wieloodcinkowy Teatr Sensacji, łatwo zgadnąć, o czym. Grupa partyzantów, oczywiście z AL-u, czekała w nocy na zrzut. To również kręciliśmy bez dźwięku, więc na okrzyk: „Jest!” partyzanci mieli spojrzeć w niebo i wybiec z krzaków. Prawie się udało. Niestety, grający ich dowódcę Gucio L. był jak zwykle naprany i odrobinę zapomniał, w czym akurat dziś bierze udział. Spojrzawszy w górę padł więc na kolana, wyciągnął dłonie ku niebu i zaintonował „Boże, coś Polskę”. Szkoda, że bez dźwięku, bo L. im bardziej pijany, tym ładniej śpiewał.
Teraz mógłby wystąpić o uprawnienia kombatanckie za czynny opór przeciw komunistycznej propagandzie.
***
Prof. Janusz Warmiński reżyserował adaptację Steinbecka, niestety nie pamiętam tytułu. Rzecz była o zestrzelonym pilocie z okresu I wojny światowej, a grał go Andrzej Seweryn. Na zapleczu Woronicza, trochę za obecnym Biurem Kadr, stała atrapa kadłuba stylowego samolotu, która miała zostać lekko podpalona i mocno osnuta świecami dymnymi. Andrzej, który kochał wyzwania, rączo wskoczył do kadłuba, jednak część ekipy wykazywała objawy lekkiej paniki. Spostrzegł to pirotechnik i pocieszył zebranych:
– Państwo się nie przejmują, robiłem to tysiące razy – stwierdził, radośnie zacierając ręce.
Nie zdobył zaufania. U obu dłoni miał w sumie trzy palce.
***
Inna dokrętka do tego samego przedstawienia, to impresja zestrzelonego pilota w trakcie spadania: wspomnienie pierwszej miłości. Seweryn i jego ukochana (Joasia Jędryka) mieli biegać szczęśliwi po idyllicznej łące. Reżyserowi spodobał się akurat teren ściśle wojskowy. Udało się załatwić zezwolenie – jednak pod warunkiem, że będziemy mieli obstawę.
Joasia z Andrzejem radośnie kicali po żółto ukwieconej łące aż do momentu, kiedy Warmiński poprosił aktorkę o zdjęcie bluzki. Spojrzała na ekipę, na swój okryty jeszcze biust, potem na bardzo zainteresowanych żołnierzy, wreszcie oświadczyła, że się nie rozbierze. Nie było na nią rady – nie i już.
– Jeśli Joasia nie chce się rozebrać, to może ja to zrobię – zaoferował się koleżeński i zawsze gotów Andrzej, ściągając wszystko, co miał na sobie.
Wyszło pięknie. Materiał kręcony był do wykorzystania na zwolnionych obrotach, więc wiadomy fragment Andrzeja w rytmie umierającego łabędzia wznosił się i opadał wśród wysokich traw i kwiecia, zawsze z lekkim opóźnieniem w stosunku do właściciela. A ten spadał, palił się i wspominał… Piękna rzecz, naprawdę. Wojsko płakało.
Niestety, tym razem studio mieliśmy po dokrętkach i ważni szefowie dowiedzieli się, że mamy jakiegoś golasa. Codziennie zaczynaliśmy więc pracę od pokazania z reżyserki zmontowanej dokrętki i codziennie kazano wycinać najbliższe plany, a następnego dnia te, które zostały jako najbliższe po poprzednim skracaniu. W rezultacie zostały same najogólniejsze plany, w dodatku na tzw. odwrotce, więc bardzo porysowane. A technika długo jeszcze na widok Andrzeja Seweryna pytała:
– Czy znów będziemy przycinać kutaska?
Z punktu widzenia Andrzeja to chyba nie był najzabawniejszy żart świata…
***
I wreszcie krótkie zdarzenie, którego skutki odczuwam przez całe zawodowe życie. Wszyscy znamy niemożliwe do uniknięcia dialogi realizatorów z uczestnikami programów:
– Ociupinkę w lewo!
– W moje lewo, czy w twoje lewo?
Ja takich poleceń wydawać nie mogę, gotuję się na miętko. A to od czasu, kiedy pewien reżyser-półgłówek (jak nie mam nic dobrego do powiedzenia, to nomina sunt itd.) zażądał od Józka Nowaka:
– Panie Józefie, pół kroku w bok.
Józek nie zdzierżył:
– W mój bok, czy w pański bok?
I jeszcze wspomnienie Joasi z pracy w Dzienniku Telewizyjnym. Też o wydźwięku nieco innym, niż uważającym ten program za Przedsionek Komuszego Piekła może się wydawać:
Duma placu
Marzyłam o tym zdjęciu!
Zrobił je i przysłał kolega-technik, a ja natychmiast opisałam. Jednak bez wstępu się nie obejdzie.
Jakiś czas temu, podczas transmitowania bardzo upierdliwej konferencji prasowej, jeden z naszych techników podszedł do okna od strony Placu Powstańców. Otworzył je, zrobił kilka głośnych wdechów, wychylił się mocniej, spojrzał w stronę Hotelu Warszawa i… i… nie, nie wypadł, tylko wrzasnął niezbornie:
– Jezus Maria o k*a!
Po czym zaczął wydawać z głębin trzewi jakieś dziwne gulgoty. Kto tylko mógł oderwać się od swojego urządzenia, popędził zobaczyć co się dzieje. Reżyserkę wypełnił wielki, chóralny gulgot. Dźwiękówka i ja, nie mogąc się ruszyć, o mało nie ocipiałyśmy z ciekawości, ale nikt nie mógł nam pomóc, bo wszyscy gulgotali.
W końcu nadszedł koniec naszej gehenny i popędziłyśmy do okna. Jako starsza i w dodatku wytrenowana w biegach do lady w czasach, kiedy mojej młodej koleżanki nie było jeszcze na świecie, mogłam popatrzeć pierwsza. Wysłuchałam instrukcji:
– Wychyl się mocno i spójrz wzdłuż ściany w lewo.
Wykonałam i od razu popadłam w gulgot.
I teraz właśnie należy spojrzeć na zdjęcie. Chyba, że ktoś nie lubi gulgotać.




Chciałoby się, żeby po każdym pozostały takie wspomnienia 🙂
Podobnych anegdot Joanna miała spisanych bez liku. Nie tylko ja ją namawiałem do wydania. Nie chciała. Odpowiadała zawsze, że musiałaby zdobyć zgody wszystkich bohaterów, że nie jest pudelkiem (od strony http://www.pudelek) tylko dżentelmenem. Pewnie dlatego w necie występowała zawsze pod męskimi pseudonimami.
Najlepsza rzecz jaką możemy po sobie zostawić to informacja, że nie brakowało nam poczucia humoru.