Natan Gurfinkiel: Widziałem Breżniewa – był Indianinem42 min czytania

natan 22014-06-26. Przed drzwiami była kolejka ale nie przesadna, najwyżej sto pięćdziesiąt osób – (Michaił Bułhakow ” Mistrz i Małgorzata”) Moi skandynawscy awaryjni rodacy zapadają niekiedy w intelektualny letarg i budzą się z niego po bardzo wielu latach. Trzy lata temu w Danii dostrzeżono istnienie Tadeusza Borowskiego i z wielkim hukiem wydano tom jego opowiadań – kompilację „Pożegnania z Marią” i „Kamiennego Świata”. Borowski pozostałby może nadal nieznany, gdyby Imre Kertész, już jako laureat literackiego Nobla  nie wspomniał, że jednym z jego artystycznych mentorów był właśnie Tadeusz Borowski. Potem nastała kolej na „Mistrza i Małgorzatę”. Duński przekład ocenzurowanego wydania ukazał się jeszcze  pod koniec lat 70. Oryginalna wersja powieści, ale bez dopisków wdowy po Bułhakowie wyszła dopiero niedawno.  Moja córka, która mówi biegle po polsku, choć czytanie przychodzi jej z trudem, pochłonęła  „Hos os i Auschwitz”  („U nas w Auschwitzu”) jak od tytułu jednego z opowiadań nazwano  książkę w duńskim tłumaczeniu. Przeczytała również Bułhakowa, o którym ledwo przedtem słyszała. Wątek kolejnych wersji „Mistrza i Małgorzaty” dotyka  bolesnej struny, bo polski przekład jest dziełem pary mych przyjaciół: Witolda Dąbrowskiego i jego żony Ireny Lewandowskiej. Witek umarł w ’78 roku. Zadzwoniłem do niego w przeddzień wyjazdu do Moskwy i Sankt Leninburga (excusez le nom), dokąd wysyłała mnie moja  duńska gazeta “Information”. Irena odebrała telefon i bezbarwnym, nieobecnym niemal  głosem oznajmiła mi, że Witold umarł w nocy. Później przyjechała do nas, żeby zmienić otoczenie i ochłonąć. Rok przedtem był u nas Witek i opowiadał mi o kolejnych wersjach rękopisu. Cenzura oddawała teren po kawałku, a w Polsce przywracanie pierwotnego  kształtu rękopisu Bułhakowa w kolejnych wydaniach szło jeszcze oporniej niż w Rosji. Autor przekładu nie dotrwał do ukazania się pełnej wersji i był przez lata jednym z niewielu jej czytelników… Witek nie mówił najlepiej po rosyjsku, podobnie jak Andrzej Drawicz, ale biernie znał język znakomicie (Andrzej też), a ponadto był wielkim erudytą, kiedy więc zagadnąłem  go o strofę w „Pieśni Husarskiej” Galicza: „Nie mnie’l wy w sierdce mietili, lepażewy stwoły”? wyrecytował natychmiast, że francuska firma „Le Page” znana była z fabrykowania ozdobnych pistoletów pojedynkowych. Ta informacja  wyżłobiła rowek w mojej pamięci. Może razem z podróżą do zesru (niegdysiejszy ZSRR), kiedy w domu Wołodii – zaprzyjaźnionego leningradzkiego muzyka oglądałem starodruki i komplet empirowych mebli z karelskiej brzozy, kupiony w jakiejś zapadłej wsi nad  Ładogą,  odrestaurowany później jego przez kumpli z pracowni konserwatorskiej Ermitażu. Owe „lepażewy stwoły” – lufy Le  Page’a tak zapadły mi w pamięć, że utrwaliłem je po latach, gdy zacząłem pisać miniaturki pour passer la mélancolie, bo praca dla „Rzepy” bardzo już mnie pod koniec nudziła.

le page

Zobaczyłem  niedawno w jakimś  antiqueshop’ie mahoniową kasetę z parą pistoletów Le Page z lat dwudziestych XIX wieku i natychmiast przypomniała mi się pieśń Galicza ze strofą: „Nie mnie’l wy w sierdce mietili, lepażewy stwoły”?  Misternie inkrustowane pistolety słynnej francuskiej firmy, wyspecjalizowanej w zaopatrywaniu uczestników pojedynków w broń palną, miały rękojeści wyłożone macicą perłową i lufy ozdobione srebrnym ornamentem. Przez moment pożałowałem, że nie żyję w tamtej epoce i nie pojedynkuję się o skłonność jakiejś damy.  Nawet teraz, w naszych mało romantycznych czasach trafiłbym zapewne na osobę płci dziewczęcej, która omdlewałaby z emocji, czekając na wynik pojedynku. Rozumiałbym jej porywy i mogę sobie nawet wyobrazić, że rad byłbym cisnąć komuś rękawicę pod nogi, gdyby nie trudności, niemal nieprzezwyciężalne, ze znalezieniem sekundantów. A gdybym nawet już ich znalazł, jeżeli zdołałbym namówić dwóch przyjaciół na sekundowanie, to gdzie brzozy, pod którymi tak lubiliśmy się pojedynkować? Gdzie pistolety Le Page’a. Gdzie peleryny czarne, gdzie karety? Gdzie rumaki w uprzęży pięknej? … Kilka lat temu, kiedy wraz z R. , moją naonczas skandynawską przyjaciółką wędrowałem na wielbłądzie przez pustynię, towarzysząc   zaprzyjaźnionej  rodzinie Tuaregów, zdarzyło mi się trafić na mężczyznę z klasą, – jednego z nielicznych już przedstawicieli wymierającego gatunku. Był nim absolwent uniwersytetu w Fezie, gdzie go spotkałem. Kiedy obronił już dyplom, gdy zebrał wszelkie możliwe pochwały i zachęty do kariery naukowej, wrócił na stałe do swego klanu, by – tak jak dawniej – wieść życie nomada. Cywilizacja miejska nigdy mnie nie pociągała – powiedział, gdy zagadnąłem go o powody decyzji. Chciałem tylko zobaczyć czy potrafię sobie poradzić na uniwersytecie. Teraz już wiem i mam błogi spokój w duszy…  Tylko Muhammad – mój marokański przyjaciel mógłby się jeszcze pojedynkować w naszych czasach, tylko u niego wyczułem format, potrzebny do skupienia wzroku na śmiercionośnym otworze lufy, wymierzonej w serce. Podobny do niego musiał być mój pradziadek,  rabin z Warszawy, który umarł w wieku 104 lat. Miałpono naturę awanturnika, na co wskazywałyby okoliczności jego śmierci. Pewnej nocy poderwał się z łóżka, chwycił za topór, zamachnął się na niewidzialnego napastnika i – dzierżąc w ręku wyimaginowany oręż – wyzionął ducha. Obdarzony temperamentem poszukiwacza przygód, lubiłby z pewnością pojedynkować się pod brzozami, ale kto wyzwałby Żyda na pojedynek? Żaden szlachcic nie zniżyłby się przecież do tego, by wysłać mu sekundantów, a wiecznie zapity menel, nawet gdyby można wyimaginować sobie coś tak niewyobrażalnego jak strzelanie się z kimś takim, nie wiedziałby przecież co to jest pojedynek, bo wszelkie honorowe spory w jego środowisku rozstrzygano na pięści, noże i wyrwane z parkanu sztachety. Obawiam się, ze taka była geneza podjęcia przez mego protoplastę studiów rabinackich.  P.S. –  Jeszcze mała dygresja filologiczna: polski wyraz pojedynek jest zaprzeczeniem wszelkiej logiki, bo przecież  honorowe starcie zakłada obecność dwóch uczestników. Chyba że antycypuje się śmierć jednego z nich, choć pojedynki nie zawsze kończyły się śmiertelnie. Angielskie (i francuskie) słowo duel pochodzi od łacińskiego du’ellum. Ellum jest archaiczną formą bellum – wojna. Duel jest zatem duo bellum starciem (wojną) dwojga.

Kopenhaska gazeta, w której pracowałem  miała umowę barterową z biurem podróży „Alt Rejser”, wyspecjalizowanym w wożeniu duńskich turystów do ZSRR. Koledzy w dziale zagranicznym poinformowali redaktora naczelnego, że najlepiej będzie, jeżeli ja pojadę, bo znam język i kraj. Kryło się w tym pewne ryzyko, bo dopiero od roku miałem duński paszport. W paszporcie wpisany jest kraj urodzenia i gdyby urzędnik konsulatu dokładnie wczytał się w dokument, z  łatwością  uzyskałby z Polski wszystkie informacje, o które by poprosił w przypadku jakichkolwiek podejrzeń.  Odmówiono by mi wizy, albo dostałbym ją i został poddany wzmożonej inwigilacji. Redakcja postanowiła zaryzykować. Z wizą poszło gładko, ponieważ biuro podróży z mieszanym duńsko-sowieckim kapitałem zebrało paszporty od wszystkich uczestników wyprawy i wysłało swego pracownika do konsulatu. Była to normalna procedura w takich przypadkach i najprawdopodobniej urzędnik konsulatu nie wziął mego paszportu pod lupȩ, albo chciał żebym odniósł takie wrażenie. Mój nieżyjący już kolega z  radia Frank Oswald (František Stein), niezwykle popularny w Danii dziennikarz pochodzący z Pragi, uciekinier z ówczesnej Czechosłowacji pojechał na międzynarodową konferencję do Belgradu, gdzie został  zatrzymany i poddany przesłuchaniu, a nazajutrz  deportowany do Danii. Wiadomość o jego aresztowaniu stała się tematem dnia w duńskich mediach. On sam opowiadał mi później, że operacja była przeprowadzona dość nieudolnie, do tego stopnia, że udało mu się nagrać na kieszonkowy dyktafon część przesłuchania. Jugosłowiańska tajna policja znała fakty z jego przeszłości, o których nie mogłaby się dowiedzieć bez pomocy czechosłowackiej SNB.W ocenie mego kolegi  celem tej skoordynowanej akcji było zasygnalizowanie   zachodnim mediom, by nie wysyłały niegdysiejszych uchodźców z krajów komunistycznych na dziennikarskie misje. Wiedzieli oni zbyt dużo o swych byłych krajach, by można im było cokolwiek wmówić. Ta taktyka państw komunistycznych często okazywała się skuteczna. Sam otrzymałem w czasie tej wyprawy rodzaj „przyjacielskiego  ostrzeżenia”. Pewnego ranka wkrótce po przyjeździe chciałem zapytać o coś recepcjonistkę w leningradzkiej „Astorii”-  pięknym ale dość wówczas zaniedbanym secesyjnym hotelu przy placu św. Izaaka  znanym ze słynnej katedry pod tym samym wezwaniem. W czasie wojny hotel miał się stać kwaterą Hitlera, odbierającego defiladę swych oddziałów w zdobytym przez nie Leningradzie. Gdyby ten zamiar doczekał się realizacji i Hitler zdołał rozgościć się w swojej suicie, gdyby pokonał wówczas Stalina, nie mógłbym po latach zamieszkać ani w tym, ani  w żadnym innym hotelu. Gdy  zszedłem ze swego pokoju dwa piętra w dół do recepcji, ujrzałem przy ladzie dwóch mężczyzn. Rozmawiali po angielsku, jeden z rosyjskim akcentem. Nim zdążyliśmy wypowiedzieć konwencjonalne uprzejmości przy powitaniu, ten który mówił  w czystym russianglish przedstawił mnie swemu rozmówcy: – Dys iz mister Gurfinkiel hu łerks for dzy kopenhagien dejli „Informejszn.” Z dalszej rozmowy dowiedziałem się że jest on kierownikiem działu w agencji „Nowosti”, a jego rozmówca znanym kanadyjskim dziennikarzem. W PRL istniała agencja pod nazwą „Interpress” będąca dokładnym odwzorowaniem „Nowostiej”. Była ona zakamuflowaną agendą Ministerstwa Zdrowia, Szczęścia i Wszelkiej Pomyślności, więc żaden szanujący się dziennikarz nie chciał w niej pracować. Rosyjski „nasz człowiek  w dziennikarstwie” dawał mi do zrozumienia, że jego mocodawcy wiedzą o mnie tyle, by zastopować mnie w dowolnej chwili, gdybym próbował nawiązywać niepożądane kontakty.   Mógł on jednak  równie dobrze blefować, żeby dodać sobie splendoru. Zina – mówiąca po duńsku rosyjska opiekunka grupy, mogła powiedzieć recepcjonistce kim jestem, a ta  zdradzić się przed moim rozmówcą, by uzyskać kilka   punktów. Jest mało prawdopodobne, by ta młoda,  ładna, dobrze ułożona dama, odziana z dyskretną elegancją  w markowe zachodnie ciuchy  i mówiąca biegłe czterema językami, mogła umknąć propozycjom nie do odrzucenia. Starałem się grać w otwarte karty, mówiąc przy tym jak najmniej, bo bawienie się w infantylną konspirację pogorszyłoby tylko moją sytuacje w razie wpadki. Zina była przyjaciółką  Soni – mojej rosyjskiej znajomej z Kopenhagi – niegdysiejszej dziennikarki, która wyszła za mąż za duńskiego tłumacza literatury rosyjskiej. – Powiedz, proszę czy każą ci стучать? – Wiesz przecież że to nie biuro podróży decyduje o przyjęciu do pracy. Nic się bój. Stukam tak mało jak się tylko da i w taki sposób by nikomu nie zaszkodzić… Któregoś z następnych dni   stałem na placu  przed Isaakijewskim Soborem z Wołodią Fiedotowem, znakomitym flecistą i dyrygentem barokowego zespołu. Poznałem go na Warszawskiej Jesieni na kilka lat przed opuszczeniem Polski. był wtedy jeszcze w orkiestrze Filharmonii Leningradzkiej, kierowanej przez wspaniałego dyrygenta Jewgienija Mrawińskiego. Z Wołodią byli jeszcze dwaj przyjaciele: pisarz Andriej, który mógł wydawać tylko w samizdacie i architekt Sasza. – Możesz napisać w tej swojej gazecie, że stałeś przed tą monumentalną budowlą w grupce mocno nawalonych sowieckich dysydentów… – A KGB nie robi wam kuku? – KGB – szmagebe. my mamy u nich swoich ludzi,  oni mają wtyki wśród nas i tak to sie kręci… W dniu wyjazdu spotkałem na lotnisku Kastrup   osiadłego tutaj po marcu ’68 polskiego poetę z grupy „pryszczatych”,   dramaturga i laureata Nagrody Państwowej. Krzysztof G. – świetny kalamburzysta i niezwykle sympatyczny człowiek.  Bardziej niż ze swych literackich  sukcesów w epoce socrealizmu zasłynął on jako playboy i żywa kronika towarzyska „warszawki.” Krzysztof wracał właśnie z jakichś wojaży, kiedy nadział się na mnie i pogratulował mi odwagi dowiedziawszy się dokąd  lecę. Maszyna „Aerofłotu” TU – 154 (ach, ten model!)  prócz naszej kilkunastoosobowej duńskiej grupy załadowana była Anglosasami, Francuzami i Niemcami. Kiedy wylądowaliśmy na leningradzkim lotnisku Pułkowo trzeba było wypełnić deklaracje celne nader poręcznie wydrukowane w dwóch tylko językach: rosyjskim i czeskim. Byłem jednym z niewielu pasażerów rozumiejących groźne pytania na temat broni palnej, narkotyków, materiałów pornograficznych i innej antysowieckiej bibuły. Z trudem  wyrwałem się tłumowi żądnych pomocy turystów i zająłem miejsce na końcu kolejki. Kiedy dobrnąłem do barierki, celnik wlepił wzrok w mój duński paszport i najwidoczniej rozszyfrował informację na temat mego miejsca urodzenia, bo z punktu zapytał czy mówię po rosyjsku. – Tak, o co chodzi? – Otkrojtie pożałujsta wasz czemodan. – Znaczit szmon budiet, skonstatowałem. – Nie da się zaprzeczyć, język rosyjski  ma pan całkiem nieźle opanowany, odezwał się z pewnym uznaniem, ale ta pochlebna ocena zaostrzyła tylko jego czujność, zostałem więc poddany bardzo skrupulatnej kontroli na oczach moich zdumionych duńskich współpasażerów. – Pan ma dwie pary  dżinsów jeszcze z metkami. nowe są Niewygodne do noszenia, więc po co pan je wziął? – Odczucie wygody lub jej braku jest bardzo indywidualne, skomentowałem uwagę celnika, a poza tym spodnie nie są dla mnie. Mam tutaj przyjaciół i powiedzieli mi, że ucieszyliby się z takiego prezentu. – No dobrze, ale ma pan również spódnice dżinsowe… – Obydwaj moi przyjaciele są żonaci. – Tego jest jednak za dużo. Muszę je panu oclić. – Jeżeli pan musi, to oczywiście uiszczę cło, ale w takim przypadku powinienem otrzymać pokwitowanie z wyszczególnieniem przepisu, na podstawie którego pobrał pan opłatę. – Jaką pan ma walutę? Pewnie korony duńskie, stwierdził z wahaniem w głosie. Wie pan, nie mam pod ręką tabeli przeliczeniowej, więc tym razem się panu upiekło, ale radzę bardziej uważać na przyszłość, powiedział  już bez stanowczości i  pogróżek, wyczuwalnych w jego tonie jeszcze przed chwilą. Kiedy następnego dnia  opowiedziałem Wołodii o przebiegu kontroli celnej, przyjaciel mój tylko się roześmiał – On ci nic nie chciał oclić, bo nie miał postawy prawnej. Przeciągał tylko rozmowę,  chcąc cię poobserwować i zorientować  się czy nie wieziesz bibuły. Ta rewizja bagażu i wymiana zdań trwała długo. Autobus czekał i stadko duńskich turystów zaczynało się niecierpliwić. – Zawsze są tylko  kłopoty z tymi ze wschodniej Europy, zauważył jeden z uczestników wyprawy. czekających na mnie za barierką nie wiem pocośmy ich przyjmowali – Kłopoty są z tobą, odparowała stojąca obok dama, bo jesteś komunistą i z tego powodu uważasz, że wszystko co robią Rosjanie jest słuszne z mocy definicji. Takie stanowisko to zwykła nikczemność. Natan jest duńskim obywatelem i dopóki nie udowodnią mu przestępstwa czy wykroczenia  które również u nas jest karalne, mamy moralny obowiązek być po jego stronie… W mojej grupie było kilku członków towarzystwa przyjaźni Dania-ZSRR,  przybudówki DKP – jednej z najbardziej stalinowskich partii komunistycznych w Europie. Inni byli zwolennikami umiarkowanej prawicy, lub osobami całkiem apolitycznymi, jak urzędniczka bankowa z podkopenhaskiej dzielnicy willowej, która mnie broniła. Pod wpływem incydentu w grupie zarysowały się podziały, a ja stałem się ich mimowolnym katalizatorem. – Przyjechałeś w momencie historycznym, kiedy na polecenie partii  rząd zadał   klasie robotniczej cios w samo serce,  musimy więc liczyć się z dubeltowym ekspensem. Kontekst tej uwagi zrozumiałem dopiero po chwili, kiedy Wołodia zadzwonił do swej znajomej, anonsując naszą wizytę. Była już niemal północ i zaniepokoiłem się gdzie znajdziemy jakiś otwarty sklep. Jakby odczytując  mój niepokój Wołodia wtajemniczył mnie w arkana procedury. – Pojedziemy   najpierw do twego hotelu. Kiedy znaleźliśmy się  u pilnowanego przez cerbera wejścia do hotelowej restauracji, przyjaciel nasz powiedział do niego: uważajemyj i wręczył  15  rubli. Cerber skinął na bufetową, a ta bez słowa przyniosła butelkę. W drodze do Rimmy, scenografa w „Lenfilmie”, mieszkającej na Wasiliewskom Ostrowie, Wołodię opętał czar wspomnień. – Wiesz, najważniejszym miejscem pijackim w europejskiej części ZSRR jest kawałek Pietrowki –  ulicy w samym sercu Moskwy. Tuż obok  Bolszowo Tieatra  odbywa się nieustający wiec  amatorów gorzałki. Procedura jest następująca. Jakiś człowiek ustawia się w widocznym miejscu i trzyma w ręku banknot rublowy, w taki sposób, by można było zobaczyć sam koniuszek papierka. Po chwili podchodzi do niego ktoś inny. wyjmuje swój banknot, bierze od poprzednika jego rubel i ustawia się z dwoma banknotami naraz. Inicjator zakupu wypitki czeka obok. po dalszej chwili podchodzi jeszcze jeden niedopity amator eliksiru marki „Stolicznaja”, bierze dwa banknoty i wchodzi do położonego obok sklepu. Po jakimś czasie, w zależności od tego jak długa jest kolejka, wraca z butelką. wyszynk odbywa się po odbiciu butelki w najbliższej bramie. Takich staczy jest kilku, czasami kilkunastu, lub nawet ponad dwudziestu lub jeszcze więcej, zależnie od gęstości tłumu na tym odcinku Pietrowki. Jednym z najsłynniejszych uczestników zgromadzenia był John Steinbeck,  naonczas jeszcze progressiwnyj pisatiel przybyły na zjazd pisarzy radzieckich.  Któregoś dnia wyrwał się eskortującym go na każdym kroku dwoim litieraturowiedom w sztatskom. Przechytrzył ich i samodzielnie ruszył w miasto. Kiedy znalazł SIȩ na Pietrowce bardzo szybko przejrzał procedurę zakupu „Stolicznej”, wyjął z portfela rublowy banknot i ustawił się jak inni. Nie musiał długo czekać na zjawienie się kolejnego amatora wypitki, a potem jeszcze jednego. po trzykrotnej wymianie uczestników bankietu, bohater opowieści poszedł na spacer. po kilku  znużony przysiadł na ławeczce i zapadł było w drzemkę, która jednak nie trwała zbyt długo. Dzielna załoga komendy milicji z tejże Pietrowki starannie oczyszczała centrum stolicy ze wszystkiego, co mogłoby oszkalować socjalistyczny pejzaż. Steinbeck został poderwany na nogi i odprowadzony przez dwóch rosłych milicjantów do suki, by mógł dołączyć do innych zohydzaczy dumnego wizerunku stolicy.  Na komendzie  wepchnięto go do klatki na różnorakie relikty zaprzeszłego ustroju, jak złodzieje i nie licencjonowane przez KGB prostytutki – czyli zwykłe bladzie. Steinbeck oglądał tę nieznaną mu dotąd scenerię z dużym zainteresowaniem, ale kontemplowanie nowej odsłony rzeczywistości znów zostało szybko zakłócone. Jakiś najwidoczniej nowo upieczony i przez to gorliwy w służbie  mładszij lejtienant wpatrzył się w skłębiony tłum aresztantów. Wszystko niby było w porządku, ale coś nie dawało mu spokoju. Dopiero za którąś z rzędu inspekcją zdał sobie chyba sprawę z przyczyny swego niepokoju. Jeden z zatrzymanych, choć niedbale na pozór odziany, wyraźnie odbijał od tłumu.  Podszedł bliżej i zobaczył przypiętą do marynarki plakietkę z napisem: John Steinbeck, amierykanskij pisatiel. Zawiadomiony natychmiast Sojuz Sowietskich Pisatielej, przysłał po niefortunnego aresztanta czajkę. Siedzący w niej wysoki funkcjonariusz związku pisarzy jął wylewnie przepraszać za straszliwą pomyłkę. Szef komendy też zaczął z całego serca przepraszać. Zanosiło się na poważną aferę z wyciągnięciem służbowych konsekwencji wobec winnych i tylko ofiara straszliwego niedopatrzenia nie kryła radości z  incydentu. Steinbeck zapewniał gospodarzy, że nie ma najmniejszych powodów do przeprosin, bo nie czuje się dotknięty – wręcz przeciwnie, przeżył to, o czym inni pisarze. wizytujący ZSRR, mogą tylko marzyć. Kiedy po Wilnie, Rydze i Tallinie dotarłem do Moskwy, pojechałem na Pietrowkę. Wołodia nie fantazjował. Od epizodu ze Steinbeckiem minęło kilkanaście lat, a w chwili mego przyjazdu do Moskwy bohater pijackiej urban legend nie żył już od dość dawna, ale miejsce nadal funkcjonowało.  U wódopoju zobaczyłem  kilkuset, może nawet około tysiąca mężczyzn, a wśród nich kilka zaledwie kobiet . Wszystko było jak w relacji Wołodii, tylko składka zaczynała się od dwóch  rubli… Rimma i Wołodia usiłowali mnie namówić mnie,  freely bym został jeszcze bodaj jeden dzień w Leningradzie. Uprzedziłem Zinę. że mogę pojawić się  w Wilnie dopiero następnego dnia  dnia i poprosiłem  recepcjonistkę o zarezerwowanie mi biletu na samolot. Wysłuchała tej prośby blada z przerażenia. – Proszę nie wciągać mnie w tę aferȩ, powiedziała. Jeżeli chce SIȩ pan w ten sposób bawić, to musi pan to sam zaaranżować, chciałabym jednak pana ostrzec. – Przed czym? -Odłączenie się od wycieczki może mieć bardzo poważne następstwa. – Jakie? – Jest pan inteligentnym człowiekiem, mówiącym w dodatku płynnie po rosyjsku, nie cierpi więc pan na niedosyt informacji. Niech pan tego nie robi, proszę o to z całą życzliwością. Argumenty były nie do odparcia i zawiadomiłem Wołodię, że nie będę mógł zostać. Na chwilę przed odjazdem autobusu na lotnisko przed hotel zajechał motocyklista i kiedy Zina podprowadziła go do mnie, wręczył mi płytę z muzyką Telemanna. – Wołodia nie miał sam  własnego egzemplarza, bo nie dostał ani pieniędzy, ani egzemplarzy autorskich i wydzwaniał po przyjaciołach w całym mieście, żeby ją panu podarować. Nie miałem nawet czasu, żeby wstąpić na chwilę do niego, by mógł napisać dedykację… Z lotniska zawieziono nas do Gintarasu, jedynego w Wilnie hotelu, którego standard jako tako nadał się do umieszczania w nim  gości z kapitalistycznego Zachodu. W wyposażeniu były pewne niedopatrzenia – na szczęście  inaczej nie zobaczyłbym Breżniewa, przywodzącego na myśl tytuł książki Woroszylskiego „I ty zostaniesz Indianinem”. Ten zachwycający wizerunek przywódcy światowego obozu pokoju i socjalizmu został wygenerowany przez telewizor marki Rubin. Mimo upływu lat pamiętam do najdrobniejszych szczegółów niepowtarzalną czerwień twarzy  generalnego sekretarza. Jak w każdym sowieckim hotelu w Gintarsie istniała instytucja „etażnych” – równie niewytępialna jak zaszczytna funkcja  wajchowego w warszawskim tramwajnictwie.   Były to panie, które  przy stoliku na korytarzu czujnie przeszywały wzrokiem wchodzących i opuszczających piętro. Kiedy przechodziłem mojej piętrowej damy, zauważyłem na stoliku „Czerwony Sztandar”  polskojęzyczny (mniej lub bardziej) organ partyjny na Litwie. Dostrzegłem kątem oka tytuł artykułu: „Zwiększyć nadoje mleka w kołchozach” Kiedy przywitałem „etażną” po polsku, powiedziała że możemy rozmawiać tak długo, póki jesteśmy sami na korytarzu. – Pan sobie nie zdaje nawet sprawy pod jaką presją my tutaj pracujemy. Gdyby usłyszeli, że rozmawiam z panem po polsku ktoś mógłby donieść do dyrekcji  hotelu. – I co by się stało? – Mogliby mnie oskarżyć o szerzenie polskiego nacjonalizmu i  straciłabym pracę. Tego samego popołudnia zapytałem „etażną” skąd biorą się w hotelu watahy chłopów w obszarpanych waciakach, a bywa że też że i łapciach. – Proszę pana, kilkoro  amerykańskich Litwinów, pochodzących z tych ziem przyjechało odwiedzić rodzinne strony i władze uznały, że nie można im pokazać jak ich krewni żyją w kołchozach, więc ci litewscy Amerykanie zaprosili kilkudziesięciu krewnych z dwóch wsi  do hotelu. Narobili tu sporo zamieszania, ale najwidoczniej nie znaleziono wygodnego pretekstu, żeby również tego im zabronić. Nazajutrz pojechaliśmy na zwiedzanie miasta. Litewska przewodniczka opowiadała po niemiecku o poszczególnych obiektach. dowiedzieliśmy się, że między 1918 a 1939 rokiem Wilnius był pod polską okupacją Nim dojechaliśmy do Kaplicy Ostrobramskiej zdążyła nam naświetlić tło powstania obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej: – Legenda głosi, że anonimowy artysta zaklął w portrecie madonny  rysy litewskiej księżniczki Barbury Radziwiłłajte, wydanej przemocą za mąż za polskiego króla Zygmunta Augusta. – Jak pani nie wstyd, odezwałem się po polsku, kiedy inni uczestnicy oddalili się od przewodniczki. A teraz, to macie może wolną Litwę? Dziewczyna zaczerwieniła się. – Nie wiedziałam jak wytłumaczyć skandynawskim turystom w lapidarnym skrócie zawiłości naszej historii, powiedziała po niemiecku. Nie mówię po polsku, ale wszystko rozumiem, bo skończyłam wydział historii, a  na Litwie nie można być historykiem bez biernej bodaj znajomości języka polskiego… Inni moi rozmówcy również nie przyznawali się do znajomości polskiego, a nawet energicznie  odcinali się od samego posądzenia o coś takiego. Byłem umówiony na wieczór z Mirkiem – spotkanym w mieście Polakiem z Elbląga. Natknąłem się na niego w sklepie „Bieriozki” (tamtejszym Pewexie) i kiedy zwróciłem się do ekspedientki po polsku, a ona odpowiedziała mi po rosyjsku. poczułem na sobie uważne spojrzenie stojącego nieopodal klienta. kiedy natychmiast po tym polskim zapytaniu usłyszał, że rozmawiam z moimi Duńczykami, zapytał który to jest z języków skandynawskich, bo ich nie rozróżnia. Było to na moment przed wyjściem ze sklepu, bo autokar czekał na naszą grupę, powiedział więc szybko: spotkajmy się o 9 wieczorem przed teatrem rosyjskim… Ulicą szło kilka rozszczebiotanych dziewczyn, zagadnąłem je więc, znów po polsku. – Nie rozumiem, odpowiedziała jedna z nich, ale wytłumaczyła mi szczegółowo marszrutę, wtrącając gęsto polskie słowa i tłumacząc mi, że przedstawienie już dawno się rozpoczęło… obok teatru była restauracja – jedna z dwóch otwarta do pierwszej w nocy. przed knajpą był ogromy tłum. mój elblążanin posmutniał. -Wiesz, pomyślałem że musimy opić to spotkanie, ale chyba nic z tego. – Jak wam się nie podoba, to po co było tu przyjeżdżać, wracajcie z powrotem nad Wisłę,  powiedział zagniewany cerber. wyrzucając  z siebie   słowa po polsku, z silnym wileńskim akcentem. – Podobno jest jeszcze jedna czynna knajpa, odezwał się mój elbląski znajomy, tylko jak ją znaleźć – Gówno wam powiem, odezwał się cerber. Przyjadą tacy  z Polski i rżną ważniaków… Zaproponowałem żebyśmy wsiedli do taksówki i zapytali kierowcę. Zawiózł nas na dalekie przedmieście, zatrzymał się przed restauracją  powiedział: piętnaście. Po chwili wyszedł z wozu i  wrócił z butelką. Mirek podał adres i znów jechaliśmy przez całe miasto, aż znaleźliśmy się w blokowisku na jakimś przedmieściu. Osiedle było z gatunku, który w rosyjskim slangu z tamtych lat nazywa się chruszczoby. co jest trawestacją wyrazu трущобы(slumsy). bloki zbudowane na przełomie lat 50 i 60 były zdewastowane, brudne i cuchnące. Nie było najmniejszych  szans na gruntowny remont,  bo żadna miejska istancja nie wyasygnowalaby pieniędzy na miejsce, w którym nigdy nie bywają cudzoziemcy. W Leningradzie chodzilem po pięknie odpucowanym Newskim, ale wystarczyło zajrzeć na pierwsze z brzegu podwórze, by zobaczyć to samo, co odkryłem w wileńskich chruszczobach. Mirek był chyba pierwszym cudzoziemcem, który się w nich pojawił. Urodzony w Wilnie,  był małym dzieckiem, kiedy wraz z rodzicami przyjechał po wojnie do Elbląga. Kiedy go zobaczyłem pracował w elbląşkim Zamechu i został wysłany przez swój  zakład do kooperanta w Mińsku. Jak mi opowiadał, od dawna marzył o tym, by zobaczyć rodzinne miasto, które  ciągle było obecne  w rodzinnych rozmowach. Miał jednak wystawioną delegację służbową do Mińska, więc nie zameldowano by go w żadnym z wileńskich hoteli. Na szczęście nadział się w Mińsku na jakiegoś mieszkańca Kaukazu i tamten dał mu adres mieszkania w wileńskim slumsie. Lokatorem był rodak człowieka z kaukaskich gór, ożeniony z wileńską Żydówką, barmanką z restauracji. Mirek wynajął łóżko w  kącie mieszkania… Kiedy dojechaliśmy na miejsce w mieszkaniu było już pstro od kaukaskich górali, którzy przywieźli partię towaru swemu pobratymcowi w Wilnie. Nie trzeba było szczególnej spostrzegawczości, by zauważyć, że mieszkanie, w którym zakwaterował się Mirek było centralą operacji handlowych o których można przeczytać w kodeksie karnym, ale nikt się  tym nie przejmował. Do mieszkania co jakiś czas wchodzili śniadzi mężczyźni, mówiący po gruzińsku lub ormiańsku, albo po rosyjsku z charakterystycznym kaukaskim akcentem. Gdy opróżnialiśmy przywiezioną przez nas butelkę, ludzi z Kaukazu już nie było, więc gospodyni mogła bez obaw dzielić się z nami obserwacjami na temat niezniszczalnej przyjaźni pomiędzy narodami ZSRR. – Wiecie, kiedyś na stadionie po meczu między moskiewską a wileńską drużyną zrobiła się regularna bitwa wszystkich ze wszystkimi. Milicja nie mogła dać rady i trzeba było wezwać popa, katolickiego księdza, imama i rabina żeby ci uspokoili rozgorączkowanych kibiców swych wyznań. Wróciłem późną nocą czy też bardzo wczesnym rankiem przed dalszą drogą do Rygi i Tallina… Po wylądowaniu w Rydze powtórzyła sie sekwencja z wileńską, a zwłaszcza leningradzką przewodniczką, która co kilkanaście sekund wypowiadała zaklęcia: wielki Lenin, rewolucja październikowa, bohaterscy rewolucjoniści, okryci chwałą obrońcy Leningradu. W przerwach  miedzy zaklęciami sączone były informacje dotyczące miasta: – Przed katedrą św. Izaaka można podziwiać pomnik Mikołaja Drugiego… – Pierwszego,  sprostowałem… -Tak, tak – Pierwszego… Historia powtórzyła się po kilkunastu minutach: Świątynia, którą teraz widzimy nazywa  się  Церковь на Крови, została bowiem wniesiona dla upamiętnienia miejsca śmiertelnego zamachu na  cara Aleksandra Trzeciego… – Chyba Drugiego… – Tak, tak – Drugiego… Nasza pilotka Zina skwitowała epizod wyjaśnieniem, że w sezonie turystycznym występuje ostry niedobór wykwalifikowanych przewodników i Inturist (radziecka ogólnokrajowa agencja turystyczna- n.g.) angażuje na zastępstwa kogo popadnie. Łotewska przewodniczka była Rosjanką, więc frazesy na temat wspaniałego rozwoju Łotwy w latach władzy radzieckiej przeszły jej gładko przez gardło. Później pojechaliśmy na prowincję i łotewska dziewczyna, która ją zluzowała z łatwo wyczuwalną ulgą skoncentrowała się na miejscowym folklorze, opowiadając nam o festiwalach pieśni chóralnej z udziałem tysięcy wykonawców. W Tallinie nie było propagandowych frazesów. Przewodniczka ograniczyła się do rzuconej mimochodem informacji, że w latach 1918-1940 Estonia była republiką o ustroju burżuazyjnym. Zamiast podkreślać osiągnięcia dokonane za   władzy radzieckiej, skoncentrowała się na objaśnianiu pamiątek średniowiecznej architektury  estońskiej stolicy, ze świetnie zachowanym murem miejskim na czele. W Rydze zdarzyło mi SIȩ tylko raz usłyszeć niepochlebne dla władzy porównanie z przeszłością. Późnym wieczorem zszedłem do hotelowego baru na drinka przed snem. Telewizja nadawała transmisję baletu „Romeo i Julia” Prokofiewa, wdałem się więc ze swym towarzyszem  z sąsiedniego stołka w rozmowę o muzyce. Kiedy usłyszał skąd jestem. mimo, że rozmowa   o Prokofiewie toczyła się po rosyjsku, wtrącił w środku konwersacji: – I know Copenhagen. I’ve been there years ago while we still were rich and could freely travel abroad … W Tallinie tego typu obserwacje były chlebem powszednim. Estończycy nie kryli swego chłodnego dystansu wobec radzieckiej rzeczywistości. Samuel – koncertmistrz najważniejszej estońskiej  orkiestry  i przyjaciel Wołodii opowiedział mi o świetnym dwupłytowym albumie estońskiego zespołu wokalno – instrumentalnego „Hortus Musicus”. grającego muzykę Francesco Landiniego i innych kompozytorów włoskiego quattordicessimo (XIV w.) Musimy pojechać do sklepu razem, bo jak poprosisz o płytę po rosyjsku, usłyszysz, że cały nakład jest już wyprzedany. Jeżeli już znajdziesz się w jakimś miejscu, gdzie trzeba się czegoś dowiedzieć, lub o coś porosić, mów po angielsku … Samuel znał bardzo dobrze  rosyjski, ale wolał rozmawiać ze mną po angielsku. –  Wiesz, czujemy się skrępowani gdy musimy porozumiewać się w języku okupantów, więc jeżeli trafisz na Estończyka, który nie zna innego obcego języka niż rosyjski, powiedz na samym wstępie skąd przyjechałeś… Również hotel mało przypominał  przaśną  radziecką codzienność. Zostaliśmy zakwaterowani w „Viru”, zbudowanym w 1972 roku przez fińską firmę obiekcie, zlokalizowanym w górującym nad miastem wysokościowcu. W „Viru” nie było „etażnych”. bar hotelowy był duży, hałaśliwy i pełen ludzi. Trzej barmani – młodzi chłopcy mówili całkiem biegle   po angielsku i  po szwedzku, bo hotel  zawsze był pełen Skandynawów i z myślą o nich był zbudowany. W Skandynawii  alkohol jest bardzo drogi i (z wyjątkiem Danii) trudno dostępny, Finowie a często również Szwedzi (nie tylko co z Finlandii) odbywali więc jedno lub dwudobowe  pijackie rejsy promem do Tallina. Hotel z  niezwykle jak na ZSRR liberalnymi  regułami serwowania alkoholu i zakwaterowania przyciągał również tłumy miejscowych dziewczyn. Od czasu do czasu w milicja urządzała obławy na  amatorki uciech, ale  w tych wysiłkach  na rzecz utrzymania wysokiego moralnego standardu radzieckiego  hotelarstwa nie widać  było szczególnego zapału… Stojąca obok mnie i ledwo trzymająca się na nogach fińska dziewczyna zażądała bełkotliwym głosem wódki. – Dla niego też, powiedziała wskazując na mnie. Podniosłem w górę swój kieliszek z winem by uchylić się od poczęstunku. Barman zaprezentował najwyższy kunszt profesjonalny. Uśmiechnął się promiennie,  kiwnął przyjaźnie głową i bez mrugnięcia okiem nalał dziewczynie pół szklanki wody z kranu. – Ostatnia kolejka, powiedział głośno po angielsku i po szwedzku. Za kwadrans zamykamy… – Świetna wódka, odezwała się  dziewczyna, gdy wysączyła płyn. Przechodzi przez gardło jak aksamit. Pogrzebała chwilę w kolejce i wyjęła portmonetkę. – Tym razem na koszt firmy, uśmiechnął się barman. Przyjmij ostatnią kolejkę jako poczęstunek… Czułem się niemal jak w Skandynawii i dopiero następnego dnia miałem pogrążyć się w radzieckim kolorycie lokalnym… Mieliśmy lecieć do Moskwy na niegdysiejsze główne międzynarodowe lotnisko Wnukowo, wówczas już zdegradowane w podobny sposób jak La Guardia w Nowym Jorku po wybudowaniu JFK. Z racji zjechania lotniska o klasę niżej Aerofłot nie musiał już dbać o pozory elegancji i wnętrze TU-154, do którego naszą grupkę wpuszczono niemal bez kontroli bezpieczeństwa, powitało nas swojską zapyziałością. Wśród pasażerów, rozglądających się za wolnym miejscem (dla nas mimo braku numeracji były zarezerwowane) i sposobem rozlokowania bagaży. Mniej więcej jedną trzecią pasażerów stanowili mężczyźni w tiubietiejkach (nakrycie głowy w Azji Środkowej) i kobiety w barwnych niegdyś (nim kolory bezpowrotnie zblakły) sukienkach, objuczone tobołkami i koszami, z których niekiedy wyciągały szyje gęsi – takie to robiło przynajmniej wrażenie. Na pokładzie  szczęśliwie nie było jeszcze  owiec  i kóz, więc po intensywnej kotłowaninie samolot zdołał poderwać się do lotu… Z lotniska jechaliśmy autobusem przez gigantyczne „chruszczoby” –  dzielnice z wielkiej płyty z mieszkaniami podobnymi do klatek. W Moskwie trudno było uzyskać „propiskę „(zameldowanie) –chyba, że miało się stałą pracę, a tę można było otrzymać pod warunkiem, kiedy miało się stałe zameldowanie. Mieszkańcy tych gigantycznych blokowisk byli więc szczęśliwi i wdzięczni losowi za obdarowanie ich mieszkaniem, mimo że najbardziej przypominali skazanych na dożywocie, którzy wychodzili do pracy, lub na spacery i nie musiano ich pilnować, bo nie mieli dokąd uciec. Nie wiedzieć czemu przypomniało mi się hasło wyborcze, które widziałem  w latach 50. na ślepej ścianie więzienia w Płocku: NIECH ŻYJE NASZ DOM – POLSKA LUDOWA! Hotel, położony na Worobiowych Gorach w pobliżu uniwersytetu i pobliskiego Centralnego Parku Kultury u Odpoczynku też  mieścił się w nowym budynku, zbudowanym w oparciu o panujący kanon estetyczny. Dotarliśmy do hotelu późnym popołudniem, więc dopiero nazajutrz ujrzałem centrum miasta. Wołodia dał mi kilka telefonów swych moskiewskich przyjaciół, stałem więc w budynku Centralnego Telegrafu na Twerskiej (naonczas Gorkiego) i usiłowałem się dodzwonić. Pierwszą osobą, która znalazła dla mnie czas była Nikka Sz.*** – Jak długo będzie pan w Moskwie? – Niecałe trzy dni – To musiałby pan przyjechać do mnie natychmiast, bo jutro rano wyjeżdżam na daczę i nie będzie mnie przez tydzień. – Skąd pan dzwoni? – Z Centralnego Telegrafu na Twerskiej – To dobrze się składa, bo może pan dotrzeć do mnie nawet spacerkiem, powiedziała podając adres przy jednej z ulic Sadowego Pierścienia… Nikka była  kustoszem w Muzeum Puszkina. Jak opowiadał mi Wołodia, po wyjeździe Aleksandra Glezera na przymusową emigrację, właśnie odziedziczyła część jego kolekcji i stała się niemal instytucją, bo w jej czteropokojowym mieszkaniu mieściła się największa w ZSRR galeria nieoficjalnego malarstwa. Kiedy do niej przyszedłem była jeszcze sama.  Dopiero później mieszkanie zaczęło się zaludniać, ludzie przychodzili i wychodzili, piło się herbatę z konfiturami i wódkę, ale w umiarkowanych ilościach i z małych kryształowych kieliszków. Z rozmów zorientowałem się, że praca w muzeum nie była jedynym zajęciem Nikki, pośredniczyła ona również w obrocie dziełami sztuki i wykonywała na zamówienie ekspertyzy. Póki byliśmy sami, opowiedziałem jak znalazłem się w Moskwie i skąd znam Wołodię. – Tak się szczęśliwie składa, że dopiero za jakieś półtorej godziny zjawią się pierwsi goście, możemy  więc swobodnie rozmawiać. Nie to, żebym miała czegoś się później obawiać, ale będę musiała spełniać różne powinności amfitriona, więc moja uwaga będzie rozproszona i gości mogą interesować całkiem inne tematy, bo przecież to, co  panu może wydać się niezmiernie godne uwagi dla nas tutaj jest chlebem powszednim. -Wyczułem pewne zdziwienie w pani głosie, kiedy wymieniłem przedrewolucyjną nazwę głównej ulicy Moskwy – No, właśnie. Zdemaskował się pan już na wstępie. Każdy tutejszy obywatel powiedziałby: ulica Gorkiego Opowiedziałem o mojej grupie, o komunistach, dla których wszystko tutaj jest wspaniałe i innych uczestnikach, którym wydaje się, że KGB śledzi nasz każdy krok i dlatego boją się bodaj na chwilę odłączyć się od wycieczki, choć niektórzy spośród nich mieli rosyjskich przodków i dają sobie radę z rosyjskim. Gdybym uwikłał się w jakieś sprawy, będące przedmiotem zainteresowania tajnych służb, to tylko pogorszyłbym swą sytuację, udając kogoś innego niż jestem… – To co pan mówi o uczestnikach wycieczki jest bardzo charakterystyczne.  Taka totalna inwigilacja, o której są przekonani, nie miałaby żadnego sensu, nawet gdyby KGB dysponował resursami dla jej przeprowadzania. ZSRR jest krajem totalnego bezprawia i każdego można w dowolnym momencie zamknąć pod byle pretekstem, więc byłoby to całkowicie nieopłacalne, Nie są oni tak potężni, jak udają że są. Ludzie z mojego kręgu mają dostęp do dowolnej publikacji z samizdatu i „tamizdatu”(wydania emigracyjne). Nie robią nam z tego powodu szczególnych przykrości, jeżeli tylko nie obnosimy się zanadto z naszymi lekturami. Na moje rozumienie główną troską KGB jest to, by cała ta bibuła nadal kursowała w małym zamkniętym kręgu, tak jak to się dzieje od wielu lat, nie wydostawała się na zewnątrz, a zwłaszcza by nie zainfekowała klasy robotniczej wywrotowymi ideami… – Kiedy wyjeżdżałem  wiadomość o Galiczu była jeszcze świeża i większość ludzi z rosyjskiej kolonii w Kopenhadze nie wierzy w tę śmierć od porażenia prądem. W ich opinii widać w tym długie palce KGB. – Nonsens. Znałam dobrze Saszę. Jest w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, by tajne służby angażowały się w operację przeciwko artyście, zwłaszcza na terytorium innego państwa. Nie mówię że takich akcji nie ma, ale ich ofiarami padają ludzie, którzy mają dostęp do tajemnic: byli oficerowie KGB, lub GRU (wywiad wojskowy – n. g.) – nie pisarze i artyści. W ogóle cudzoziemcy mają dość mizerne pojęcie na temat tego, co naprawdę się u nas dzieje. Jeżeli ktoś  otwarcie zostaje dysydentem, to odcina sobie wszelkie możliwości zarobkowania. To był właśnie przypadek Galicza. Miał on wspaniały księgozbiór i przez jakiś czas żył z wyprzedawania książek, opierając się naciskom władzy, która chciała  wypchnąć go na  emigrację. Historia zatoczyła koło, bo w latach przedwojennych .  usiłowano zwabić do kraju emigrantów o wielkich nazwiskach i czasami się to udawało jak w przypadku  Cwietajewej (która potem popełniła samobójstwo) czy Prokofiewa, dla którego powrót też nie okazał się szczęściem. Teraz władza woli nie zamykać znanych artystów w obozach, bo psuje to opinię i przeszkadza w interesach, a ponadto podsyca ferment w środowiskach intelektualnych. Emigracja jest bardziej cywilizowanym wyjściem,  bo kiedy mija „pięć minut” emigranci pogrążają się w niebycie, Galicz opierał  się tak długo jak mógł. Pewnego dnia stwierdził, że regały na książki opustoszały… Dalszy ciąg może sobie pan dośpiewać. Wielu ludzi z różnych powodów nie decyduje się na jawne dysydenctwo, choć odczuwają rzeczywistość jak pętlę, która  zaciska om się wokół szyi  muszą  więc znaleźć sobie jakiś azyl. I znajdują. Stąd niebywały wzrost  zainteresowania studiowaniem starożytności rosyjskich, eksplozywny wzrost religijności, zwłaszcza najbardziej mistycznego jej odłamu. W ostatnich latach niebywałe rozrosły się fanatyczne sekty religijne, liczące setki tysięcy ludzi z ekstremalnymi praktykami jak głodzenie się,  marznięcie i biczownictwo. Nikt nie wie jaka jest liczebność tych sekt, niektórzy mówią nawet o milionach ludzi. Niech pan sobie tylko wyobrazi co może zrobić taka masa fanatyków, gdy ktoś nimi zręcznie pokieruje… Szczęśliwie było to jeszcze w czasach, kiedy ten rodzaj fanatyzmu miał przeciwwagę w postaci innych fanatyzmów, co dawało dość stabilną, jak nam się wszystkim zdawało,  konstrukcję. Mogłem więc  zrewanżować się  zasłyszaną od Witka Dąbrowskiego relacją z jego podróży do Kazachstanu. Był on zaprzyjaźniony z wiceprzewodniczącym Związku  Pisarzy Kazachskiej  SRR.   Nie zapamiętałem jego nazwiska, wiedziałem tylko, że wywodził się ze znakomitego bejowskiego rodu. Jeżeli w jakimś pilnie strzeżonym  obiekcie publicznym wartę pełnił Kazach, to wystarczyło  wymienić nazwisko, a żołnierz trzaskał obcasami i wpuszczał do wewnątrz bez sprawdzania czegokolwiek. Kiedy zaczęło się zebranie, wiceprzewodniczący poinformował zgromadzonych: Dziś mamy na zebraniu kolegę z Polski, wybitnego poetę i tłumacza literatury rosyjskiej, Witolda Dąbrowskiego. Rozległy się oklaski i zgłoszono przyjętą przez aklamację propozycję, by gość z bratniej Polski zajął miejsce w prezydium. Na porządku dziennym stanęło przeniesienie – jak mówiono w żargonie ludzi od kultury – tez Chruszczowa o sztuce na grunt kazachski. – Towarzysz Chruszczow – powiedział pierwszy mówca – w swym doniosłym przemówieniu w moskiewskim Maneżu  wygłosił kilka tez na temat rozkładowego charakteru sztuki abstrakcyjnej.  Mają one uniwersalne znaczenie i  są niezwykle aktualne również dla nas, pisarzy kazachskich. W związku z tym chciałbym zapytać dlaczego towarzysze, siedzący w przeciwległym sektorze sali, nie doceniają znaczenia wskazówek naszego przywódcy, – Jak to nie doceniają?! My doceniamy i wprowadzamy je w życie. To właśnie towarzysze skupieni wokół mego przywódcy lekceważą, a nawet – nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu – sabotują przeniesienie tez Nikity Siergiejewicza na nasz republikański grunt… Witek nachylił się do swego przyjaciela – Nic z tego nie rozumiem. O co tu chodzi? – Ach, trzeba orientować się w lokalnej specyfice. Ci bliżej nas to muzułmanie, a tamci są buddystami. O nic innego nie chodzi, uśmiechnął się wiceprzewodniczący. – A czy są u was dysydenci? – Nie ma. Cała ta dysydentura jest wymysłem białego człowieka… Choć niewątpliwie biali oboje, nie podjęliśmy na  nowo tematu dysydentury. Nikka, która przedtem zakończyła swą tyradę o bezsensie  przesadnej inwigilacji efektowną frazą: но Господь Бог превыше,  КГБ, oznajmiła, że o sztuce rozmawia się przyjemniej, niż o polityce, gdy zauważyła moje zainteresowanie płótnami  na ścianach. – Oficjalnie te obrazy nie istnieją, ale wszyscy o nich wiedzą i są wystawiane, dość nawet często. Oficjalne galerie są dla nich zamknięte, ale instytuty naukowe mają sale recepcyjne znakomicie nadające się do takich ekspozycji. Na czele tych placówek badawczych często stoją uczeni z taką renomą, że nie muszą się niczego obawiać, bo nie byłoby komu ich zastąpić. Na wernisażach, obok zabronionych artystów można spotkać oficjeli: szefów oficjalnego Sojuza Sowietskich Chudożnikow i Ministerstwa Kultury, tyle tylko, że przychodzą oni jako osoby prywatne, a nie reprezentanci swych instytucji… Mój powrotny lot do Kopenhagi odbył się z Szeremietiewa. Już wkrótce po przyjeździe podarłem i wrzuciłem do kosza swą deklarację walutową, bo wymieniałem pieniądze na czarno po kursie czterokrotnie wyższym niż oficjalny. Zwierzyłem się Zinie, że zgubiłem deklarację celną i zapytałem co mam robić. – Nic szczególnego ci nie grozi. Najwyżej  przetrząsną ci bagaż. Jeżeli masz duńskie pieniądze, to rozdziel na niewielkie części i poproś uczestników, żeby ci  wzięli na przechowanie. Stanęła obok mnie przy stanowisku celnika przed odprawą bagażową. – On zgubił deklarację walutową – Taki ważny dokument, a pan traktuje go z zupełną niedbałością, jak tak można? – Wie pan, mam tutaj przyjaciół i czasu było mało, a wódki dużo, więc człowiek staje się roztargniony… Użyłem zdaje się najlepszych argumentów, bo mało który Rosjanin nie mięknie na dźwięk słów „druzja” i „wodka”. Celnik machnął ręką i ledwo tłumiąc chichot powiedział groźnie: żeby mi to było ostatni raz!

Post Scriptum:

Na kilka miesięcy przed moją wyprawą do ZSRR odbyło się w Kopenhadze jakieś sympozjum sowietologiczne (szczegóły zatarły mi się w pamięci), na które  przyjechał z Holandii Andrej Amalrik, autor głośnej książki, tłumaczonej na kilkanaście języków: „Czy Związek Radziecki przetrwa do roku 1984?”. Zrobiłem z nim wywiad, w którym tytuł książki był mpim pierwszym i kluczowym pytaniem. -Tak. Podtrzymuję wszystkie argumenty za takim rozwojem sytuacji. Może to się tylko przesunąć w czasie o kilka lat, ale żadne z moich twierdzeń nie straciło na aktualności. W opinii Amalrika  jedną z głównych przyczyn procesów odśrodkowch, pod wpływem których imperium musi się w końcu rozpaść, są coraz silniejsze napięcia między narodami, zamieszkującymi ZSRR.. ZSRR przetrwał do początku roku 1992. Rozpadł się osiem lat później, niż prorokował autor książki. Andrej Amalrik nie żył już wówczas od ponad jedenastu lat. Zginął w kraksie samochodowej w Hiszpanii w roku 1980. Kiedy pojechałem do ZSRR objawy rozkładu były jeszcze niezbyt widoczne. Akceleracja w tej dziedzinie zaczęła się od inwazji Afganistanu. Później widać było coraz wyraźniej na co się zanosi. Mogłem to obserwować nawet tu, na miejscu.  Szczególnie dwa wydarzenia wryły mi się w pamięć, W roku 1990 do Kopenhagi przyjechał moskiewski Tieatr u Nikitskich Worot, prowadzony przez Marka Rozowskiego.  Aktorzy zgodnym chórem opowiadali, że ZSRR już właściwie nie istnieje i lada moment się rozleci. Widziałem też symptomy tego nieistnienia. Kiedy po przedstawieniu attaché kulturalny ambasady próbował wystąpić z krytyką tego co widziało się i słyszało ze sceny, odpowiedziano mu: Wygaduje pan bzdury, w które sam pan  nie wierzy, więc po co pan to robi? Jeszcze kilka lat wcześniej taka odzywka do kogoś z ambasady groziła śmialkowi końcem kariery aktorskiej… Później przyjechał  tu Okudżawa, z prywatną właściwie wizytą i dał koncert dla tutejszej kolonii rosyjskiej. koncert odbył się w kościele  garnizonowym. Kiedy zabrzmiały słowa pieśni: „Rimskaja imperia wremieni upadka, sochraniała widimost twiordowo poriadka” nikt nie miał wątpliwości z jakiego powodu bard śpiewa o  upadku Rzymu.

natan gurfinkiel

 

4 komentarze

  1. sławomir Popowski 27.06.2014
  2. andrzej Pokonos 27.06.2014
  3. Jerzy Łukaszewski 27.06.2014
    • andrzej Pokonos 27.06.2014