Jerzy Łukaszewski: Ala ma kota. Albo nie ma.10 min czytania

edu2015-09-06.

Korzystając z nadarzającej się okazji wystąpienia wśród ludu polskiego nadzwyczajnego upodobania do referendów, chciałbym zaproponować jeszcze jedno z jednym tylko pytaniem: czy jesteś za zniesieniem obowiązku szkolnego?

Pomijając nieistotny fakt, że załatwiłoby ono raz na zawsze problem posyłania 6-latków do szkół, współgrałoby ono z wolą dużej części wyborców, którzy opowiadają się za zniesieniem wszystkiego. Wszystkich obowiązków. Wolny obywatel powinien mieć tylko prawa! Jak w normalnych państwach!

Kto za? Kto przeciw? Nie widzę…

No bo czemu tak na dobrą sprawę służy obowiązek szkolny? I to tak skonstruowany jak w Polsce.

Zmusza on szkoły do uczenia dzieci, które uczyć się nie chcą, albo według słów p. Elbanowskiej „nie są wystarczająco przystosowane”. Dlaczego rodzic jest zmuszany do posyłania dziatwy swej do szkół, skoro żyje w wolnym kraju i powinno mu przysługiwać prawo posiadania w domu głupków i analfabetów, skoro taka jest jego wola?

Jakim prawem i w czyim interesie zmusza się nieletnie dzieci do mordęgi, która ani nie przyniesie im uznania na podwórku i lekcjach rytmiki opłacanych prywatnie, a więc mających konkretną wartość, ani nie zapewni w przyszłości pracy lekkiej, łatwej i przyjemnej za wysokie wynagrodzenie?

Ani chybi spisek Żydów i masonów, którzy muszą wyhodować sobie niewolników do pracy na śmieciówkach ogłupiwszy ich wprzódy niepotrzebną nikomu do niczego wiedzą zamulającą organizm i szkodliwą dla sylwetki.

Tyle razy krytykowaliśmy Włodzimierza Iljicza udowadniając, że ilość niekoniecznie przechodzi w jakość, a sami co? Szykanujemy obywateli kształceniem masowym. Logiczne to? Konsekwentne?

Nie zliczę od ilu wykładowców słyszałem, że na studia kwalifikuje się nie więcej, niż 20% populacji, a jednocześnie wszyscy puchną z dumy widząc masowy pęd na studia. Logiczne to? Konsekwentne?

Czy jesteśmy w stanie udowodnić związek między masową edukacją a dobrobytem i rozwojem państwa? Myślę, że wbrew pozorom wcale nie będzie to takie proste.

Dygresja: miałem kiedyś do czynienia ze studentką studiów zaocznych, która narzekając na wymagania wypaliła prosto w nos: „no przecież nie każdego musi to interesować!”.

Zapytana, dlaczego więc wybrała ten kierunek odparła, że szef kazał jej przynieść dyplom, jakikolwiek dyplom, a jej się wydawało, że z tym sobie poradzi. Panienka pracowała w banku na stanowisku nie wymagającym żadnych studiów wyższych, a jednak ich ukończenia od niej wymagano. I nie jest to wcale jakaś sytuacja odosobniona. Po co?

Czasem mam wrażenie, że nawet nasi rządzący nie bardzo wierzą we własne słowa stale i wciąż reformując polską edukację (nie ma chyba pokolenia, które nie załapało się na jakąś reformę) nie widząc w tych działaniach żadnego jasnego celu i sensu. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć zgodę na kształcenie masowe na poziomie niby wyższym z jednoczesną zgodą na widoczne gołym okiem obniżanie poziomu kształcenia jakiegokolwiek? Kupy to się, za przeproszeniem, nie trzyma, a efektem jest nie „lepiej wykształcone społeczeństwo” jak to lubią nam wmawiać politycy, a społeczeństwo bardziej zasobne w dyplomy, co jednak stanowi pewną różnicę.

To prawda, że uczciwe państwo powinno zapewniać swym obywatelom równe warunki startu w zakresie od niego zależnym. W takim sensie dostęp do edukacji jest zasadny, bo dziecko dostaje szansę, której z dobrej woli mógłby mu nie dać ojciec cymbał. Dlaczego jednak szansę zmienia się w obowiązek, w przymus – nie umiem zrozumieć.

Oczywiście, wszystko co powyższe może czytelnik potraktować jako prowokację, ale na dobrą sprawę czyż masowa edukacja społeczeństw nie jest prowokacją samą w sobie?

Na czym oparte jest powszechne przekonanie, że analfabetyzm jest „nieszczęściem ludzkości”?

Twierdzeniu o „poszerzaniu horyzontów” poprzez naukę przeczy żyjąca pośród nas rzesza wierzących np. w wyprzedaż lasów Miemcom, w mgły sterowane, w spisek Rządu Światowego itd. A my dalej swoje – poszerza.

A z tym przekonaniem mamy do czynienia co najmniej od wieku XVIII w naszym kraju.

Musiało być ono silne, skoro w tymże XVIII wieku spotykamy magnatów organizujących naukę szkolną mieszkańcom swoich wiosek i to nie tylko na poziomie podstawowym, jak choćby nasz pomorski wojewoda Przebendowski, który fundował co zdolniejszej dziatwie naukę w gimnazjach itd.

Kołłątajowska Komisja Edukacji Narodowej nie tylko szła w kierunku upowszechnienia edukacji, ale i zdefiniowała wymagania stawiane nauczycielom obejmującym placówki oświatowe.

Przy okazji: myśmy na tych regulacjach zyskać nie zdążyli, ale dziwnym trafem docenili je zaborcy, bo np. pruskie prawo o zawodzie nauczyciela wygląda jak plagiat naszego rozwiązania (a jest o ponad 20 lat późniejsze), czym zwykle zapominamy się chwalić upatrując powodu do dumy raczej w pijackiej szarży Kozietulskiego wkurzonego oderwaniem od biesiady pod Somosierrą, niż w tym ewidentnym zwycięstwie myśli oświeceniowej z epoki tak nielubianego króla Stasia.

To jednak było danie szansy, nie zaś przymus kształcenia.

Cóż on bowiem oznacza?

Po pierwsze – prowokuje do pytania: w czyim interesie? Państwa? Być może, choć można powątpiewać. W tym wypadku możliwe są inne, mniej drastyczne rozwiązania. Obywatela? Też możliwe, choć jednocześnie oznaczałoby, że ktoś uzurpuje sobie lepsze definiowanie interesu obywatela, niż on sam, a z tym niełatwo byłoby się nam pogodzić, prawda?

Kto i na jakiej podstawie może dowieść, że powszechne nauczanie ma bezpośrednie, a choćby i pośrednie przełożenie na jakość życia ludzi?

Moim zdaniem, rzecz jest nie do udowodnienia z racji różnych definicji tejże jakości. A to przecież jest podstawa.

Sam problem przekładania się oświaty na sposób myślenia ludzi jest dość skomplikowany, bo łatwo wykazać, że w zależności od systemu kształcenia i przekazywanych treści wypracuje uczeń inny sposób myślenia i odbierania rzeczywistości. Mamy więc do czynienia z ewidentną manipulacją, te zaś zwykle czyni się w jakimś celu, w czyimś interesie. I znów zadamy pytanie: w czyim?

Z przymusem szkolnym w Polsce po raz pierwszy mieliśmy do czynienia w Księstwie Warszawskim, gdy w r. 1808 Stanisław Potocki wprowadził go w życie. Było więc Księstwo drugim w Europie (po Prusach) państwem, gdzie obowiązywał. Francja zastosowała go dopiero w 1870.

Kiedy po 1815 r. Potocki staje na czele Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, utrzymuje przymus i wspiera jednocześnie powstawanie w wielkiej liczbie szkół ludowych w Królestwie, czyli edukuje lud na skalę dotąd niespotykaną w zaborze rosyjskim, nie bez wchodzenia w spory z carskimi urzędnikami niechętnymi całej akcji.

Powoli doszło do tego, że edukacja stała się częścią walki z zaborcą, jak we wsi Jasice w powiecie opatowskim, gdzie długie lata czynownicy nie mogli namierzyć znajdującej się tam tajnej szkoły, do której droga prowadziła przez … zamaskowaną dziurę w płocie, o której wszyscy prócz Rosjan doskonale wiedzieli.

Miała jednak oświata polska i wewnętrznego wroga. Chłopskie skąpstwo dało się jej we znaki nie gorzej od carskich urzędników.

We wsi Wielączy w powiecie zamojskim ludność zdemolowała budynek szkolny w nadziei, że pozwoli to na niepłacenie składki szkolnej (szkoły powszechne finansowały gminy). W sąsiedniej wsi długo nie można było postawić budynku szkolnego, bo co w dzień zbudowano, w nocy rozbierali „nieznani sprawcy”. Takich przypadków znamy całe mnóstwo.

Apostołowie oświaty, wszystkie nasze Judymy i Siłaczki stawały na głowie, by dziatwę szkolną zachęcić do nauki.

Zofia Przewłocka w Woli Gałązowskiej (lubelskie) piekła dla dzieci pierniki i inne łakocie, by utrzymać frekwencję, co nie było łatwe, gdyż zdarzały się tam przypadki bicia dzieci przez rodziców za uczestnictwo w lekcjach. Było to już po powstaniu styczniowym.

Oczywiście, zdarzały się i postawy przeciwne. Jeden z ziemian lubelskich płacił po rublu za nauczenie pisania i czytania jednego analfabety.

Terror ze strony bliźnich, nie żadnych tam carskich pachołków, ale zwyczajnych sąsiadów powodował, że często trzeba się było i przed nimi kryć z zamiarem otwarcia nowej placówki.

Pewna Kurpianka ze wsi Krusza długo oszczędzała, by założyć ochronkę i nieść w lud kaganek oświaty, który tak bardzo kojarzył się miejscowemu ludowi z kagańcem, że dla własnego bezpieczeństwa (!) chowała rzecz w tajemnicy, jak długo się dało. Sama pisała, że w takich sprawach „kretem trza się podnurzyć” (czyli tajniaczyć w dzisiejszej mowie), żeby sąsiedzi nie zmiarkowali, „co ona w tym ma”.

W Królestwie Kongresowym u schyłku XIX wieku liczono ok. 59% analfabetów. W tym samym czasie w Niemczech jeden analfabeta przypadał na 2 tys. mieszkańców. W Galicji, gdzie od 1867 roku pracowało zwyczajne szkolnictwo polskie, analfabetów wyliczano na 25%. W zaborze pruskim analfabetów nie było, mimo że był problem z nauczaniem w języku ojczystym.

Dnia 1 stycznia 1914 roku było w Kongresówce na tysiąc mieszkańców 34 uczniów szkoły elementarnej, w dwa lata później ta cyfra została podwojona.

Spis z 1921 roku wykazał istnienie w Polsce 32,7% analfabetów, w 1933 już „tylko” 25%.

Miasta w 1921 roku wykazywały 13,5% niepiśmiennych i one właśnie najszybciej radziły sobie z „chorobą” jak nazywano ten problem.

Były też wielkie różnice między wschodem i zachodem świeżo odzyskanej Ojczyzny.

Na Śląsku przy gęstości zaludnienia 280 osób na km kwadratowy i 85% ludności polskiej analfabetów było zaledwie 2,5%, zaś na Polesiu o gęstości zaludnienia 25 osób na km kwadratowy – 70%.

Ówczesne statystyki odnotowują rzecz wartą zapamiętania : „Żydzi i Niemcy zamieszkujący te ziemie analfabetów nie mają zupełnie”.

Warto przypomnieć, że te liczby ludzi nie umiejących pisać i czytać występowały w państwach zaborczych, w których istniał przymus szkolny już od kilku pokoleń.

Cóż, wtedy też mieliśmy rodziców, którzy uważali swe dzieci za „nieprzystosowane”, ale nikt im nie zadał pytania: kto miałby je przystosować, jeśli nie oni sami? No, chyba, że nie chcą.

Dlaczego więc ich zmuszać? Co i kto na tym zyska?

Nie ma namacalnego dowodu na to, że ludzie wykształceni są szczęśliwsi. I takiego dowodu nie będzie nigdy.

Mając umysły zaśmiecone kulturą, którą uważamy za „wyższą” nie zawsze potrafimy sobie i innym odpowiedzieć na pytanie: po co my w ogóle żyjemy i co to znaczy być szczęśliwym i dlaczego akurat musimy tacy być? Wszelkie odpowiedzi od filozoficznych po religijne trącą amatorszczyzną, gdybaniem i chciejstwem.

No więc może jednak dyskusję o oświacie zacząć od pytania: po co nam ona, dlaczego powszechna i czy aby na pewno zbawienie leży w przymusie?

Zajmując się historią niejeden raz przekonałem się, że zdawanie najprostszych pytań na tematy, dla których odpowiedzi są „oczywiste” przynosi czasem zaskakujące rezultaty i powoduje zmianę naszych sądów o rzeczywistości.

Nie rozstrzygam tu, rzecz jasna, jaka ta odpowiedź będzie, to byłoby nie w porządku przed rozmową, ale położę każdy zakład, że mnogość możliwych odpowiedzi zaskoczy niejednego.

Może więc warto?

Jerzy Łukaszewski

 

 

16 komentarzy

  1. Federpusz 06.09.2015
  2. Beata 06.09.2015
  3. wejszyc 06.09.2015
    • j.Luk 06.09.2015
      • wejszyc 07.09.2015
        • j.Luk 07.09.2015
  4. A. Goryński 06.09.2015
    • SAWA 07.09.2015
      • j.Luk 07.09.2015
  5. W. Bujak 07.09.2015
  6. Ernest Skalski 08.09.2015
  7. j.Luk 08.09.2015
  8. Ernest Skalski 08.09.2015
  9. j.Luk 08.09.2015
  10. Ernest Skalski 09.09.2015
  11. j.Luk 09.09.2015