Waldemar Korczyński: Źle o szkole i dobrze o nauczaniu4 min czytania

2.09.2021

Początek roku szkolnego dziś, więc wypadałoby przypomnieć coś z dziedziny tzw. oświaty. Pojęcia nie mam, jakie jest pochodzenie tego słowa; mnie kojarzy się z „oświecaniem”, a pośrednio z Oświeceniem, które budzi (przynajmniej u mnie) emocje raczej „zróżnicowane”. Ale to właśnie w Oświeceniu powstało to, co dziś nazywamy szkołą. Pisałem o tym m.in. w tekście „Jaka szkoła być by mogła i jaka szybko nie będzie”.

W moim odczuciu o szkole ani żadnej innej „wysoko zorganizowanej” formie tzw. nauczania nic dobrego powiedzieć się nie da. Nie jestem w tym poglądzie odosobniony; wielu znacznie lepiej znających tematy edukacyjne uważa podobnie. Ostatnio znalazłem w księgarni dwie ciekawe książki o edukacji; zupełnie nową (Autor pisze już o sprawach związanych z pandemią koronawirusa); „Selekcje. Jak szkoła niszczy człowieka, społeczeństwa i świat” Mikołaja Marceli i trochę starszą Julie Bogart „Szkoła w domu” o mało popularnej formie nisko zorganizowanego nauczania tzw. domowego. Obie pozycje wydają się dla rodziców ważne.

Pierwsza uświadamia (a bardziej uważnym/wrażliwym rodzicom raczej przypomina) czym szkoła tak naprawdę jest, druga pokazuje jak można (tylko częściowo, bez rewolucji) niektóre braki szkoły naprawiać. Książki różnią się zasadniczo; pierwsza pisana jest z pozycji tzw. profesjonalisty, w tym przypadku pracownika uczelni (z tym profesjonalizmem jest jak zwykle kłopot, bo jak zrozumiałem Autor jest bardziej filozofem niż praktykującym nauczycielem, ale w moim odczuciu większość jego uwag jest znakomicie „trafiona”).

Mam – trochę w tym przypadku nieprzyjemne – odczucie, że książka ma ambicje naukowe (skorowidza wprawdzie nie ma, ale u humanistów różnie z tym bywa, więc może być „podkładką” do ubiegania się o stopień lub tytuł naukowy?), ale napisana jest językiem, który daje się czytać, a układ i podział treści jest dobrze przemyślany. Druga pozycja pisana jest przez „praktyka”; osobę, która nauczała w domu własne dzieci i dzieli się z Czytelnikiem swą wiedzą (również sposobem jej zdobywania) i doświadczeniem w domowym nauczaniu.

Nie mam złudzeń, że po przeczytaniu tych – niejedynych w końcu o tej tematyce – książek ludzie skrzykną się i np., petycję jakąś do Ministerstwa napiszą. Tak bardzo obywatelskiego społeczeństwa nie mamy i prędko mieć nie będziemy. Może jednak książki te, szczególnie pierwsza z nich, uświadomią komuś, że konflikt w trójkącie dziecko – nauczyciel – rodzic jest tyleż permanentny, co obiektywny i w tym paradygmacie nauczania nieusuwalny.

Pretensje rodzica/dziecka do nauczyciela nie mają sensu, przynajmniej tak długo, jak długo będą oni stawiani po różnych stronach szkolnej oceny. Wymuszający ocenianie system jest niestety powszechnie akceptowany i rodzice sami domagają się (pozytywnych, „dobrych”, np. w znaczeniu „motywujących” i „sprawiedliwych”) ocen swoich pociech. Jak te trzy cechy oceny ucznia, w liczącej niekiedy i ponad 30 uczniów klasie, pogodzić nie zapyta nikt.

A nie jest to najtrudniejszy problem, przed którym staje nauczyciel.

O takich i podobnych sprawach są obie te książki. Pierwsza koncentruje się na tym, co jest dziś powszechne, tj. zorganizowanym, a właściwie „przeorganizowanym”, nauczaniu i szkodach, jakie ono wszystkim dotkniętym współczesnym szkolnictwem wyrządza, druga podaje sugestie „lokalnej”, jednorodzinnej, naprawy. Wiem, oczywiście, że wszyscy mamy mało czasu, bo trzeba przecież nie tylko dzieci do nauki gonić, ale i na tę edukację zarabiać (korepetycje, lekcje języków, muzyki itp.), a tu i sąsiad nowe auto kupił (my nie możemy być gorsi!) i o grilu towarzysko/patriotycznie pomyśleć trzeba i jeszcze tysiąc innych spraw „oblecieć”, więc na czytanie takich – niepokazujących wszak jak zdobywać forsę, niebędących nawet poradnikiem (choć ta druga trochę nim jest) – książek szkoda naszego czasu.

A i do refleksji też u nas nie pobudzą, bo to przecież w tym młynie człek się od takich luksusów odzwyczaił. I tak pewnie jest.

Można jednak spróbować potraktować np. babcię czy dziadka nie tylko jako „pilnowaczy”/opiekunów dziecka, ale jako tych, których na refleksje i stać i mają na to ochotę (bo kochają wnuka/wnuczkę częściej bardziej, a na pewno inaczej niż rodzice) i namówić ich do przeczytania wspomnianych książek, a potem z nimi o ich odczuciach pogadać. To działa. Naprawdę.

Waldemar Korczyński

Postscriptum W zasadzie wszystko, co napisał Mikołaj Marcela w książce o niszczeniu świata przez szkołę, odnieść można, niestety, również do 90% uczelni, które od szkoły (ponad)podstawowej niewiele się różnią.