Jerzy Łukaszewski: Rezerwat8 min czytania

money2015-09-22.

Stary dowcip mówi, że nacją, którą ludzkość powinna przeklinać po wsze czasy są Fenicjanie. I nie chodzi nawet o to, że to oni wymyślili pieniądze, ale o to, że wymyślili ich za mało.

Pieniądz z czasem zaczął się panoszyć się w życiu człowieka uzyskując dominującą pozycję wśród jego sposobów postrzegania świata stając się początkiem i końcem wielu procesów historycznych. Błogosławieństwem jednych i przekleństwem drugich.

Pamiętajcie państwo – Fenicjanie.

Nawet instytucje – zdawałoby się – powołane do zupełnie innego celu nie oparły się jego potędze.

Wyobrażacie sobie państwo, że w Ewangelii znajduje się fragment, w którym Jezus rozsyła apostołów mówiąc: – Idźcie i nauczajcie wszystkie narody za stosowną opłatą? Jakoś nie bardzo to pasuje do „misji”, prawda?

A jednak. Pieniądz zdominował instytucję powstałą do głoszenia jego nauk do tego stopnia, że stał się jego immanentną i najbardziej wrażliwą częścią. Każdy „zamach” na finanse kościelne wybaczany jest rzadziej, niż największa herezja.

Cieśla z Nazaretu postawił sprawę jasno: nie można służyć Bogu i mamonie.

W związku z tym jego uczniowie dokonali wyboru.

Dokonali go dosyć szybko, bo już w Dziejach Apostolskich czytamy o nagłej śmierci Ananiasza i Safiry, którzy przystąpiwszy do jerozolimskiej komuny ukryli dla siebie część sprzedanego własnego majątku. Oczywiście, ta przypowieść ma również swój głębszy sens, ale dziwić może, że przedstawiono go właśnie z pomocą pieniądza.

A potem już poszło.

Trudno zliczyć ile wewnątrzkościelnych instytucji powstało li tylko dla liczenia mamony tak nielubianej przez Jezusa. Ostatecznie nawet celibat ma u swych źródeł pieniądze. Ideologię, przepraszam – teologię, dorobiono później.

W chrystianizowanych państwach w średniowieczu majętności kościelne były dzielone na wiele kategorii odzwierciedlających stopień zależności właścicielskiej od lokalnego kleru, hierarchii, czy samej rzymskiej kurii. Z tych czasów pochodzi właśnie etymologiczna ciekawostka – rezerwat – oznaczająca majętności podległe papieżowi bezpośrednio i wyłącznie. Niezależnie od kraju ich występowania. Z czasem rozszerzono to pojęcie na majętności duchownych, którzy bez zgody papieża nie mogli nimi swobodnie dysponować. Prowadziło to do licznych sporów wśród duchowieństwa, ale nie tylko.

Bywało, że władcy cedowali na duchownych prawo własności czasowo bądź pod pewnymi warunkami. Papieże potrafili tych warunków nie uznawać, czego świadectwa mamy już z V w. n.e. Papieże warowali sobie także prowizje od dochodów z majątków duchowieństwa niezależnie od formy własności.

Daruję czytelnikowi szczegółowe opisy tych problemów, zajęłyby stanowczo zbyt dużo miejsca, faktem jest jednak, że w łonie samego Kościoła pieniądz był tematem drażliwym.

Dla uniknięcia sporów ze świeckimi władcami, którzy z czasem wyzwalali się z pierwotnie ścisłej zależności od Rzymu zaczęto zawierać osobne traktaty regulujące całość problemów na styku państwo – Kościół, tzw. konkordaty.

Początkowo opierały się na tzw. „regulae reservatoriae” sformułowanych przez Jana XXII i modyfikowanych przez następców. W najstarszych widać ciekawą rzecz – układy z władcami poszczególnych krajów nie zawsze respektowały interesy lokalnego duchowieństwa, papieskie zawsze.

Polskie regulacje państwowo-kościelne, te które znamy rzecz jasna, datują się na wiek XIII i mają szczególny charakter. Z jednej strony widać całkowitą samodzielność Kościoła bez śladu jakiejkolwiek ingerencji w jego sprawy ze strony państwa, z drugiej organizację polskich biskupów mająca na celu ochronę własnych dóbr przed… papieżem.

Pierwszym królem, który postawił tamę samowładztwu Kościoła w Polsce był Władysław Jagiełło, który wbrew powszechnej legendzie potrafił oprzeć się papieżom bez obawy, że nazwany zostanie poganinem i fałszywym chrześcijaninem. I tak go zresztą w ten sposób nazywano, więc niczym nie ryzykował, a swój (państwa) interes umiał bardzo dokładnie zdefiniować, o czym się często zapomina widząc w nim jedynie zwycięzcę spod Grunwaldu.

Jego rodzony syn poszedł jeszcze dalej. Kazimierz wymusił na papieżu uznanie biskupów, których on sam wskazał na stolice diecezjalne z odwołaniem wszystkich wybranych przez kapituły.

W r. 1589 papież Sykstus wydał specjalną bullę, w której uznał prawo królów polskich do obsadzania stolic biskupich jako fundatorów tychże.

Wcześniej, bo w 1514 zawarto ze  Stolicą Apostolską umowę, którą nazwać można pierwszym konkordatem w historii Polski. Interesujące jest to, że papieska bulla „Supernae dispositionis arbitrio” Leona X była w dużej części potwierdzeniem uchwał podjętych przez sejm piotrkowski z 1513 roku.

Negocjacje z papieżem miały więc podstawę we wcześniejszych  decyzjach posłów, którzy przedstawiali własną wizję państwa. Chciałoby się złośliwie powiedzieć „bo ją mieli”.

I to jest w zasadzie najważniejsze.

Dziś, kiedy toczy się „dyskusja” o tym czy Polska powinna być otwarta światopoglądowo, czy wręcz przeciwnie – ortodoksyjnie katolicka, warto może przypomnieć, że tamta Polska też była katolicka, a kto wie czy w wymiarze realnym nie bardziej, niż dzisiejsza.

A jednak ówcześni posłowie potrafili definiować interes państwa i bronić go tak skutecznie, że Watykan kapitulował. Umiejętnie posługiwali się też tym, co w tym wszystkim było najważniejsze, a co bez żadnej hipokryzji wskazywały obie strony – pieniądzem. Wystarczyła choćby teoretyczna groźba utraty dochodów, a papieże szli na daleko idące ustępstwa.

A ten dokument, jak i kolejne z 1519 i 1525 roku o pieniądzu mówią bardzo wiele i bardzo szczegółowo.

Obserwując stan dzisiejszy stosunków państwo-kościół ma się wrażenie, że obecni posłowie pojęcia nie mają nawet o tym, że takie rzeczy w ogóle są możliwe, że można zawierać układy z Watykanem stawiając warunki i doprowadzając do ich uznania. Jakikolwiek temat, w tym skandaliczna sprawa tzw. Funduszu Kościelnego, nie mającego już racji bytu, a pozostawionego przez naszych współczesnych tchórzy i krętaczy, pokazuje nieprawdopodobną ignorancję w tym obszarze skutkującą ciągle zwiększającymi się nakładami państwa na instytucje kościelne. Skąd to się bierze?

Ubóstwiana przez niektórych II Rzeczpospolita w konkordacie z 1925 roku potrafiła uzyskać zapis (Art. VIII)

„W niedziele i w dzień święta narodowego Trzeciego Maja  księża odprawiający nabożeństwa odmawiać będą modlitwę liturgiczną za pomyślność Rzeczpospolitej Polskiej i jej Prezydenta.”

Jeśli porównać to z dyscyplinowaniem duchownych, którzy „ośmielili się”  odprawić mszę w intencji p. Komorowskiego, to różnica wręcz sprawia przykrość.

Artykuł XII zawierał przysięgę na wierność Rzeczpospolitej, którą zobowiązani byli składać wszyscy biskupi – bez względu czy podobała im się aktualna władza, czy nie.

itd. itd.

Ponieważ tak sobie rozmawiamy o pieniądzach nie od rzeczy będzie wskazać „Załącznik A” do owego przedwojennego konkordatu, który dotyczył uposażenia duchownych. Szczegółowo wyliczał on wydatki państwowe co do złotówki.

Efektem tego była przejrzystość przepływu pieniędzy bez ukrywania ich pod jakimiś szemranymi tytułami prawnymi, jak choćby  dziś budowa świątyni Opatrzności Bożej, która raz jest kościołem, a raz ośrodkiem kultury w zależności od tego skąd mają pochodzić wykładane na nią pieniądze państwowe.

Przewidywano także podnoszenie sum wydatkowanych na Kościół, ale opatrzono je zastrzeżeniem „o ile sytuacja państwa na to pozwoli”.

A dziś? Ktoś o to w ogóle pyta?

Obecny konkordat ani słowem nie wspomina np. o wynagrodzeniu za lekcje religii w szkołach, zresztą sam kardynał Glemp zapewniał gdy ważyły się losy wprowadzenia tego przedmiotu do szkół, że „nie o pieniądze tu chodzi” i „zapomniał” o tym natychmiast gdy został on wprowadzony, domagając się „płacy za pracę”. Podstawą wydawania prawie półtora miliarda złotych rocznie nie jest konkordat, ale… no właśnie, co?

Kościół jest częścią polskiej rzeczywistości i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Szkoda tylko, że o jego bardzo przyziemnych interesach nie rozmawia się otwarcie jak kiedyś, nie dostosowuje się ich do aktualnych możliwości państwa, do stanu prawnego, który ponoć obowiązuje wszystkich innych itd. Powoduje to całą masę nadużyć, a choćby tylko prób, czasem komicznych jak usiłowania franciszkanów „odzyskania” kościoła w Gdańsku sprzedanego przez sam zakon w XVI wieku, czasem skandalicznych jak choćby odzyskiwanie utraconych dóbr przeznaczanych następnie przy pomocy byłych SB-ków do błyskawicznej sprzedaży zanim ktokolwiek się zorientuje itd.

Duchowni skutecznie potrafili wmówić decydentom, grożąc im sankcjami religijnymi, że nawet dyskusja o kościelnym majątku jest grzechem śmiertelnym skutkującym wieczystym potępieniem, ogniem piekielnym itd.

A przedstawiciele naszego „coraz lepiej wykształconego” społeczeństwa dają to sobie wmawiać z coraz to lepszym skutkiem.

Przypomnę raz jeszcze: w 1513 roku to polscy posłowie określili warunki, na jakich ma być zawarta umowa z Watykanem, a ten na to poszedł.

Dziś nie stać nas na to? Żyjemy w średniowiecznym rezerwacie?

Jerzy Łukaszewski

 

 

4 komentarze

  1. koraszewski 22.09.2015
  2. Stary outsider 22.09.2015
  3. wejszyc 22.09.2015
  4. narciarz2 22.09.2015