Adam Szejnfeld: Marcinkiewicz w spódnicy?3 min czytania

szejnfeld2015-10-05.

Sejmowe kuluary huczały od plotek, padały nazwiska, stanowiska i daty. Nikt do końca nie wiedział, co tak naprawdę się stało. Czuć było jednak nerwową atmosferę i niedowierzanie. Aleje Ujazdowskie wypełniały się wozami transmisyjnymi kolejnych stacji telewizyjnych. Koalicjanci, mimo rodzących się niepewności, liczyli na utrzymanie tek ministerialnych. Co mogło się stać, że jeden z najpopularniejszych polityków w Polsce zaledwie po kilku miesiącach musiał zrezygnować z fotela premiera? I to na dodatek nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę. Lipiec 2006 roku był niezwykle gorący… Kazimierz Marcinkiewicz przestał być szefem rządu i zastąpił go… Jarosław Kaczyński.

Czy jeśli PiS doszedłby po październikowych wyborach do władzy, powtórzyłaby się sytuacja sprzed 9 lat, o której tak wielu dzisiaj już nie pamięta? Czy po zrealizowaniu szybkiego planu “naprawczego” Polski, czyli podporządkowaniu sobie prokuratury i służb specjalnych oraz przejęciu mediów publicznych i demontażu systemu emerytalnego, okaże się, że proces “reformowania” kraju nie jest wystarczająco dynamiczny i nowy impuls może mu nadać tylko rząd z prezesem Kaczyńskim na czele? Taki scenariusz nie byłby dla nikogo zaskoczeniem. Ba! Byłby, jak mawiał klasyk, „oczywistą oczywistością”, wynikającą z charakteru partii, jaką jest PiS. Tutaj miejsce jest tylko dla jednego wodza, który w swoim otoczeniu nie toleruje tych, którzy ośmielają się mieć inne niż on poglądy i z żelazną konsekwencją eliminuje każdego, którego popularność mogłaby mu kiedykolwiek zagrozić.

Marcinkiewicz, Dorn, Kamiński, Kluzik-Rostkowska, Kowal, Poncyliusz, a ostatnio Mastalerek… Każdy z nich, w swoim czasie i na swój sposób, pomógł Jarosławowi Kaczyńskiemu odzyskać poparcie i przez pewien okres funkcjonował jako jego “ulubieniec” i “wybraniec”. Tylko po to, żeby później zostać odsuniętym od kręgu najbliższych prezesa. Całkowita marginalizacja niesubordynowanej jednostki i zmuszenie jej do opuszczenia partii nie należy tutaj bowiem do rzadkości. Tak, to prawda, prezes potrafi na chwilę usunąć się w cień, w ramach ocieplania wizerunku partii. Ale nigdy nie trwa to długo. On musi wrócić na scenę, by w świetle kamer i przy gromkich brawach swych zwolenników przekazywać narodowi jedynie słuszną wizję rzeczywistości. Jego wizję.

Dokładnie tak, jak miało to miejsce podczas sejmowej debaty dotyczącej naszej solidarności z uchodźcami. To on, a nie oficjalna kandydatka na premiera, przedstawił PiS-owską strategię rozwiązania tego problemu, mówiąc o 54 strefach w Szwecji pozbawionych kontroli państwa, gdzie na dodatek miałby obowiązywać szariat, na co błyskawicznie zareagował Sztokholm. Tym razem polityka insynuacji, spiskowych teorii, podejrzeń, półprawd i mitów została szybko zdemaskowana. Czy ktoś może mieć jednak jeszcze jakiekolwiek złudzenia, że partia zmieniła się dzięki młodym ludzi, którzy na wiecach są ustawiani wokół prezesa? Dobrze wiemy, że w po wyborach, bez względu na wynik, do łask wracają potakiwacze i niezmordowani wykonawcy jego poleceń.

Prezes był, jest i będzie tylko jeden. Beata Szydło może zostać w każdej chwili zepchnięta w otchłań politycznego niebytu. Konstytucja konstytucją, ale to Jarosław Kaczyński, a nie prezydent, będzie decydował, kto i jak długo będzie premierem w razie zwycięstwa PiS-u w wyborach. Test uległości i oddania jest bowiem nieodłącznym elementem relacji z wodzem. To Kaczyński ma ostateczne zdanie przy układaniu list do Sejmu i Senatu i będzie decydować o składzie przyszłego gabinetu. Dlatego już teraz Polki i Polacy powinni sobie uświadomić, że głosując na Beatę Szydło, oddają pełną władzę w ręce Prezesa i jego świty. 

Adam Szejnfeld

Poseł do Parlamentu Europejskiego

www.szejnfe;d.pl

www.kobiecastrnazycia.pl

 

 

 

One Response

  1. Magog 07.10.2015