Piotr Stokłosa: Brukowanie piekła7 min czytania

prohibicja2016-06-16.

Mądrość ludowa zawsze idzie nam z pomocą, gdy trzeba zmierzyć się z nową sytuacją. Próbujemy wtedy szukać we wcześniejszych doświadczeniach, własnych lub przodków, a następnie podejmować decyzje oparte na założeniu, że określone działania doprowadzą do pewnych skutków.

Jeżeli więc słyszymy z czyjeś strony szereg dobroczynnych deklaracji, na wszelki wypadek włączamy nieufność i zaczynamy doszukiwać się drugiego dna – czasem hipokryzji, czasem wręcz oszustwa. Natomiast gdy nie dostrzegamy negatywnych sygnałów, to mimo wszystko wciąż zachowujemy ostrożność, bo przecież dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane.

Historia wielokrotnie dostarczała przykładów, że określone intencje przekładały się na zupełnie nieoczekiwany efekt, zwykle odwrotny w stosunku do zamierzeń ich propagatora. Można też dostrzec ciekawą zależność między nasileniem dobrych intencji a nasileniem ich nieprzewidzianych skutków. Klasykiem z tego działu jest historii prohibicji w Stanach Zjednoczonych. W roku 1919 amerykański senat na fali purytańskiego uniesienia postanowił uzdrowić naród ratyfikując „Ustawę Volsteada”, wprowadzającą całkowity zakaz produkcji, sprzedaży i transportu alkoholu. Dzięki tej „naprawczej” inicjatywie mamy dzisiaj kilkanaście świetnych filmów o amerykańskiej mafii z „Nietykalnymi” na czele. Alkohol lał się wtedy cysternami i wielu rozkoszowało się jego nadużywaniem dowodząc prawdziwości zasady, że najbardziej smakuje zakazany owoc. W rezultacie Amerykanie jeszcze wiele lat po zniesieniu prohibicji musieli walczyć ze skutkami swojej „dobrej zmiany”.

Podobny efekt, choć w mniejszej skali, dało się obserwować w czasie stanu wojennego i zaraz po nim. Co prawda nie było wtedy prohibicji, ale alkoholu brakowało na półkach sklepowych. Na półkach, ponieważ w „porządnych domach” flaszka zawsze się znalazła. Co więcej, sporo osób kupowało wtedy reglamentowaną wódkę w ilościach przekraczających ich potrzeby, ponieważ była to nieoficjalna druga (po dolarze) waluta wymienialna, no i przecież „szkoda, żeby się kartki zmarnowały”. Efekt – na początku lat osiemdziesiątych mimo panującego wszechobecnie kryzysu, konsumpcja napojów spirytusowych była prawie 2 razy większa niż obecnie, gdy są powszechnie dostępne.

Zarzućmy jednak wątek etanolowy, bo zbyt dużo przykładów z tego obszaru może nas doprowadzić do błędnych konkluzji. Weźmy przykład z beczki raczej bezalkoholowej, a mianowicie religijnej. Jednym z wyznań protestanckich jest kalwinizm. Kluczowym elementem jego doktryny jest tzw. predestynacja, według której zbawienie lub potępienie człowieka jest z góry zapisane w momencie jego urodzenia. Krótko mówiąc, czegokolwiek byś nie uczynił i tak niczego nie zmienisz. Jakie więc powinno być podejście do życia przeciętnego kalwinisty? Intuicyjnie można przypuszczać, że będzie on prezentować totalny tumiwisizm w kwestiach religijnych i moralnych, no bo po co się starać, skoro i tak już zdecydowano. Okazuje się jednak, że reakcja jest zupełnie odwrotna od oczekiwanej – kalwiniści starają się żyć dobrze i osiągać sukcesy właśnie po to, aby pokazać innym, że należą do grona zbawionych. W rezultacie Szwajcarzy są jednocześnie jednym z najbogatszych i najbardziej kalwinistycznych krajów Europy. Do biednych lub zdemoralizowanych trudno również zaliczyć kalwinistów amerykańskich, niemieckich czy afrykanerskich. W tym przykładzie co prawda i intencje i efekt były dobre, ale świadczy to jedynie o niezwykłej przenikliwości Jana Kalvina, bo „intuicyjne” oczekiwany wynik jest przecież inny.

Ciekawych przykładów dostarcza również psychologia. W latach pięćdziesiątych minionego wieku Leon Festinger i James Carlsmith przeprowadzili eksperyment, w którym kazali uczestnikom przez godzinę wykonywać bardzo nudną czynność. Część z badanych dostała za wykonywaną pracę 1 dolara, zaś pozostali po 20. Kolejnym zadaniem badanego było przekonanie innej osoby do kontynuacji tego samego bezsensownego zadania. Kto był bardziej przekonujący – lepiej czy gorzej opłaceni? I znowu intuicja wodzi nas za nos. Większość założy, że osoby dobrze nagrodzone docenią ekonomiczną wartość swojej pracy i tym samym będą ją bardziej zachwalać. Okazało się, że wręcz przeciwnie. Swoją drogą to jeden z eksperymentów, który ugruntował koncepcję tzw. dysonansu poznawczego – gorzej opłacani musieli wytworzyć motywację wewnętrzną, którą posłużyła im do „usprawiedliwienia” nieciekawej pracy wykonywanej w dodatku za nędzne pieniądze.

A oto kolejny przykład. Dwa lata temu mogliśmy obserwować dramatyczną sytuację w sadownictwie, która była skutkiem nagłego załamania się rynku po wprowadzeniu rosyjskiego embarga na owoce z Polski. Pesymiści przewidywali, że doprowadzi to polskich sadowników do ruiny, jednak wynik końcowy przerósł wszelkie oczekiwania – zmuszeni sytuacją plantatorzy zaczęli szukać nowych rynków i dzisiaj ich pozycja jest lepsza niż przed embargiem. Dodatkowo zdywersyfikowali swoich odbiorców, dzięki czemu ewentualne wahania koniunktury na poszczególnych rynkach nie będą już dla nich tak groźne. Jak pokazują powyższe przykłady, bruku w piekle przybywa od wieków, bo nieprzewidywalne skutki wciąż negują początkujące je intencje.

Stosując analogiczne rozumowanie spróbujmy spojrzeć w przyszłość. Ciekawym procesem będzie obserwowanie skutków programu 500+, po którym można spodziewać się wielu nieoczekiwanych (i niekoniecznie negatywnych) efektów. Jednym z nich jest na przykład zwalnianie się z pracy kobiet zatrudnionych na niskopłatnych stanowiskach. To z kolei może doprowadzić do wzrostu wynagrodzeń, zwłaszcza uwzględniając coraz mniejsze bezrobocie i wydrenowanie rynku z osób chętnych do pracy. Jestem za to prawie pewien, że program 500+ nie wpłynie znacząco na wzrost dzietności.

Jeżeli rozpatrywać 500+ jako wsparcie finansowe dla rodzin wielodzietnych, to oczywiście tak to zadziała. Czy jednak kilkaset złotych skłoni potencjalne matki do posiadania większej liczby dzieci lub dzieci w ogóle? Od lat jestem zwolennikiem poglądu, że niska liczba urodzeń w Polsce nie wynika z trudnej sytuacji materialnej przyszłych rodziców, ale z coraz wyższych aspiracji społecznych oraz z poczucia niepewności jutra (czy będę miał prace, ale też czy nie wyjadę na Zachód itp.). Dla wielu najważniejsza jest praca, potem samochód, dom, zapewnienie rodzinie „godnych warunków” i żeby jeszcze trochę „pożyć” a dzieci w tym wszystkim przeszkadzają. Istnieją też jednoznaczne dowody, że sytuacja materialna społeczeństwa nie koreluje z liczbą rodzących się dzieci (np. baby boom po II Wojnie Światowej oraz w stanie wojennym, gdy sytuacja ekonomiczna społeczeństwa była nieporównywalnie gorsza od obecnej). Gdyby rządowi naprawdę zależało na poprawie wskaźników demograficznych, powinien lepiej pomyśleć o wyłączaniu prądu, co, jak twierdzą niektórzy, jest kluczem do wyjaśnienia fali urodzeń w latach 80-tych.

Z tych samych powodów warto się też zastanowić nad nieoczekiwanymi skutkami innych zmian, które tak szerokim gestem funduje nam obecny rząd. Weźmy dla przykładu zwalnianie niezależnych dziennikarzy z mediów publicznych. Celem tego działania jest oczywiście przejęcie kontroli nad przekazem informacji do społeczeństwa, czyli ograniczenie a docelowo uciszenie głosów krytycznych wobec władzy. Rządzący zakładają, że wyeliminowanie krytyków z głównych mediów doprowadzi do wzrostu popularności ich posunięć. Ale można też przypuszczać, że wywoła to efekt odwrotny do zamierzonego – najlepsi dziennikarze, podobnie jak sadownicy, zostaną zmuszeni do szukania nowych sposobów działania, co z kolei doprowadzi do zmiany układu sił. Pierwszą jaskółką jest być może powstanie platformy Koduj24, którą kieruje zwolniona z radiowej Trójki Magda Jeton. W efekcie porządki w TVP i Polskim Radiu zamiast osłabić krytyków rządu, wzmocnią ich i dodatkowo zradykalizują.

Można mieć również nadzieję, że zgodnie z opisanymi mechanizmami nie powiodą się plany osłabienia lub likwidacji Trybunału Konstytucyjnego. Jeszcze rok temu dla większości Polaków (w tym dla mnie) Trybunał był bajką o żelaznym wilku. Podobno gdzieś jest, podobno coś tam uchwala czy zasądza, ale po co, na co i komu? Dzisiaj, na skutek próby sparaliżowania TK, nasza wiedza o jego roli rośnie. Jeżeli więc, w co wierzę, za parę lat nasza poturbowana demokracja wyjdzie na prostą, to Trybunał ma szansę zająć w świadomości Polaków równie silne miejsce jak władza ustawodawcza i wykonawcza. I znowu intencja osłabienia może doprowadzić do wzmocnienia tej instytucji.

Wszystko to można nazwać myśleniem życzeniowym. Oczywiście przedstawione prognozy to tylko jedne z wielu potencjalnych efektów, jakie mogą powodować kolejne posunięcia w ramach „dobrej zmiany”. Jednego jednak jestem pewien – jej końcowe wyniki będą całkowicie odmienne od deklarowanych intencji.

Piotr Stokłosa