Dwóch panów Leszczyńskich, publicystów SO, zwróciło moją uwagę tematami przez siebie poruszanymi m.in. dlatego, że przeglądając XIX wieczne zapisy dysput politycznych w Galicji zauważyłem podobieństwo tematyki w nich poruszanej.
Jeden z panów Leszczyńskich nieustannie wskazuje na potrzebę edukacji i to w mocno zmienionej formule, drugi zamieścił piękny esej o szczęściu.
Moją uwagę we wspomnianych zapisach dyskusji galicyjskich zwróciło właśnie powiązanie szczęścia i posiadanej wiedzy.
Czy wiedza może zapewnić człowiekowi szczęście? Zakładając, że jest ono choćby indywidualnie zdefiniowane.
Mówiąc najkrócej: nic na to nie wskazuje.
Oczywiście, można mieć złudzenia rozpoczynając przygodę z edukacją, ale prędzej czy później człowiek potyka się o Sokratesa i okazuje się, że zdobywanie wiedzy jest niekończącą się nigdy podróżą, która sama w sobie może być przyjemnością, ale jej cel nie, bo po pierwsze go nie znamy, a po drugie nigdy go nie osiągniemy. Wiedza nie ma końca.
Biblijne Genesis ukazuje człowieka w szczególnym momencie. Bóg oprowadził człowieka po Edenie i dał mu władzę. Ale nie wiedzę. Po nią wręcz zabronił mu sięgać. A więc, w gruncie rzeczy, władzy też mu nie dał, a tylko jej złudzenie.
Człowiek sięgnął po zakazany owoc, którym była wiedza i został surowo ukarany. Od momentu, kiedy zobaczył świat takim jakim jest on w istocie – raj przestał istnieć.
To oczywiście tylko jedna z możliwych interpretacji Genesis, ale bardzo znacząca.
Podaję czasem też drugą, nieco podobną. Cała opowieść o grzechu pierworodnym to poetyckie ukazanie momentu, w którym człowiek uzyskał samoświadomość i zaczął sobie zdawać sprawę z wielu rzeczy, które wcześniej pozornie go nie dotyczyły. Oderwał się od świata zwierząt. Poprzez wiedzę i umiejętność jej analizy.
Czy stał się przez to szczęśliwszy? Wszystko wskazuje, że nie.
Od początku więc niemal człowiek zdawał sobie sprawę, że wiedza może być dlań niebezpieczna.
Co ciekawe kapłani religii starożytnych mieli do jej upowszechniania dość różny stosunek.
Mezopotamscy nie widzieli w edukacji ludu niczego zdrożnego, pilnowali wszakże metod i zakresu jej nauczania. W Sumerze szkoły były rzeczą normalną i dostępną, choć płatną. Tu ciekawostka – rodzic płacił za naukę swego dziecka bezpośrednio nauczycielowi.
Egipscy wręcz przeciwnie – utrzymywali wiedzę w tajemnicy przed ludźmi z głębokim przekonaniem, iż czynią to dla ich dobra. Trzeba przy tym uczciwie powiedzieć, że argumentowali interesująco uzależniając udostępnienie zakresu wiedzy od postawy etycznej zainteresowanego.
Przy okazji ta różnica jest ciekawym tematem do rozważań na temat rzeczywistych autorów znanej nam wersji Biblii. Tradycja przyjmuje ich pochodzenie z południowej Mezopotamii, ale wiele jej przekazów nie znajduje odbicia w historii tamtego terenu, natomiast mocno zatrącają Egiptem, z pojęciem „koszer” bazującym na medycznej wiedzy Egipcjan włącznie.
Odrzucenie wiedzy starożytnych przez chrześcijaństwo, które zapanowało w państwach basenu Morza Śródziemnego zaskutkowało znaczącym obniżeniem poziomu nauczania i jego ideologizacją. Długi czas panowało wręcz przekonanie, że nauka z natury swej jest grzeszna, że człowiek zdobywając ją wkracza na „boskie poletko”. Znowu Genesis.
Wprawdzie wielki chrześcijański władca – analfabeta – Karol Wielki wspierał szkolnictwo, potrzebował bowiem wykształconych kadr dla swego nowobudowanego państwa, ale po jego śmierci i rozpadzie kraju poszło to razem z nim w niepamięć.
Efektem było niezwykłe zderzenie kulturowe w XI wieku kiedy to hordy analfabetów najechały Bliski Wschód mając na sztandarach jako oficjalny cel „uwolnienie” grobu Jezusa, choć nikt nie słyszał, by temu miejscu pochówku cokolwiek groziło, a Jerozolimę zamieszkiwały tysiące chrześcijan.
W tym czasie w Damaszku uczeni arabscy znali już zasadę rozbicia atomu.
Wyprawy krzyżowe, co by o nich nie powiedzieć, były jednak kroplą, która zaczęła drążyć europejską skałę niewiedzy. Osiągnięcia naukowo techniczne, z którymi spotkali się rycerze były tego rodzaju, że nie dało się ich zignorować.
W rezultacie powstały m.in. katedry gotyckie, duma naszego średniowiecza, budowane w sposób bazujący na osiągnięciach arabskiej architektury.
Dostrzeżono również, że Arabowie przechowali wiedzę starożytnych Rzymian i Greków co wskazywało kierunek w jakim powinien iść człowiek jeśli chce polepszyć swój los.
To było nic innego, jak przygotowanie gruntu pod tzw. odrodzenie, o czym zdecydowanie za mało mówi się uczniom w szkołach. Podobnie jak o „etosie rycerskim”, który był niczym innym jak wzorowaniem się na zachowaniach arabskiego wodza Saladyna, o którym wśród krzyżowców krążyły legendy. Za
Europejczycy cywilizowali się w zetknięciu z obcą kulturą, na którą Kościół patrzał wyłącznie jak na wroga.
Komisja Edukacji Narodowej, którą do dziś chwalimy się przy każdej okazji to osobny, ciekawy temat. Grupa osób zgromadzonych przez niedocenianego Stanisława Antoniego (onże August) wypracowała model edukacji, na którym jeszcze bardzo długo wzorowało się wiele państw. Ironia losu polegała m.in. na tym, że jej postulaty w całości jako pierwsi wprowadzili na naszych ziemiach… Prusacy po I rozbiorze.
Mówiąc o KEN zapomina się wszakże o jednym. O tym mianowicie, że komisja komisją, król królem, ale szlachta in gremio nie była zachwycona pomysłami edukacji chłopstwa. A ponieważ szlachcic w swoich włościach był niemal władcą udzielnym, edukacja w wieku XVIII nie dotarła poza niektórymi regionami kraju tam gdzie miała dotrzeć. Jak większość fantastycznych pomysłów ludzi zgromadzonych wokół ostatniego polskiego króla nie spełniła więc KEN swego zadania, bo zabrakło i czasu i zrozumienia ze strony obywateli.
Przeglądając zapiski galicyjskich dysput znalazłem w nich argumenty jakimi posługiwała się szlachta występująca przeciw upowszechnianiu wiedzy. Warto zwrócić na nie uwagę, bo nie wszystkie się zdeaktualizowały.
Austriackie rozporządzenie z 1781 roku z jednej strony nakazywało, by dzieci
…które do pasienia cieląt lub gęsi używane są, mają od 1 do 3 godzin i napotym także w niedzielę chodzić na naukę”, a z drugiej zakazywało „przyjmowania do służby i do rzemiosła osób bez ukończonej szkoły
Cesarskie rozporządzenie nigdy nie weszło w życie na większą skalę, ponieważ nad jego egzekucją czuwali lokalni urzędnicy, a z tymi nasza szlachta potrafiła się „dogadać”.
Co skłaniało ich do takiego oporu?
Szlachta twierdziła, że „szkoły tworzyłyby tylko malkontentów i pokątnych procesowiczów”. Interes wyłazi z tego wyjaśnienia aż nazbyt wyraźny.
Potrafili postawić na swoim. Między rokiem 1773 a 1850 powstało w Galicji zaledwie kilka nowych szkół średnich, a szkółki parafialne przedstawiały sobą taki „poziom”, że nie wciągano ich nawet do oficjalnych wykazów statystycznych. W tych oficjalnych jeden uczeń przypadał na 63 mieszkańców.
Jeszcze w 1869 roku jedna szkoła trywialna (elementarna, z jednym nauczycielem) w takich powiatach jak Lisko zdarzała się na … 12 tysięcy mieszkańców.
Talent naszej szlachty dał się w pełni poznać w połowie XIX wieku, kiedy to po ponownym rozporządzeniu cesarskim nt. zakładania szkół ludowych rozpoczęto wielką akcję na rzecz oświaty ludowej. Efekt akcji – liczba szkół… zmniejszyła się o ponad 90.
Zwolennicy oświaty wskazywali na jej brak jako jedną z przyczyn tzw. „rzezi galicyjskiej dokonanej przez ciemne chłopstwo”, przeciwnicy twierdzili, że odwrotnie – istniejąca (szczątkowa) oświata była jej przyczyną.
Przypomnę, że w tym samym czasie w zaborze pruskim w szkołach elementarnych bywali już nauczyciele – absolwenci uniwersytetów. Niektórzy złośliwie twierdzą, że pozostawiło to ślady w mentalności widoczne do dziś, szczególnie na tzw. mapkach wyborczych, ale pewnie szkalują niewinnych …
Interesujące jest to, że wszelkie rozsądne inicjatywy sejm austriacki potrafił utrącić, całkiem podobnie jak nasz dzisiaj. Np. bardzo dobry pomysł prof. Dietla po długotrwałym procedowaniu zamiast wejść w życie mocą ustawy sejmowej został wniesiony przed tron jako „prośba do cesarza”. A był naprawdę ciekawy, zakładał m.in. w pkt.5, by „duchowieństwu nie przyznawać innego wpływu na zarząd szkół, jak ten, który nauka religii i obyczajności koniecznie wymaga”.
Czechy i Morawy znajdujące się wewnątrz tego samego organizmu państwowego wywalczyły sobie w tym czasie system oświaty ludowej i nawet środki na nią ze skarbu państwa. Wśród Polaków nawet po 1863 roku, kiedy to wskazywano na „sen mas chłopskich w nieświadomości narodowej” jako jedną z przyczyn klęski powstania, sejm galicyjski nie mógł się zdobyć na zmianę istniejącej sytuacji.
Karol Libelt pisał:
Niechętni zmianom i reformom są w opozycji wszelkiego umysłowego i socyalnego postępu […] duchowość jest dla nich abstrakcyą, durzeniem nieumiejętnych. Nie wierzą w ducha czasu i postępu, boją się go.
Niektóre dyskusje sejmowe warte są upowszechnienia i dziś, szczególnie te dotyczące płac nauczycielskich.
Np. poseł Emil Torosiewicz argumentował:
– Mojem zdaniem jestto rzecz (polepszenie bytu nauczycieli) nie potrzebna, ponieważ nie jest utrzymanie nauczycieli tak złe, jeśli na te posady znalazło się dobrowolnie 7234 ludzi!
Powalająca argumentacja, prawda?
Głównie jednak w dyskusjach pobrzmiewała nuta troski o lud, który reformatorzy chcieli skrzywdzić uczestnictwem w lekcjach szkolnych.
Poseł Mieczysław Rey mówił:
– Ponieważ mamy już znaczne superplus inteligencyi, a przynajmniej idziemy szerokim gościńcem do hyperprodukcji inteligencyi i t.j. do wytwarzania najnieszczęśliwszego z proletaryatów o do proletaryatu inteligencyi, przeto należy porzucić modę zajmowania się szkołami, a przynajmniej system dzisiejszy, który wdraża w serca młodzieży coraz większe wymagania i coraz większe pragnienia zmienić na taki, któryby tej nauki podawał mniej, tyle tylko ile jej sam chłop żąda.
Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego Józef Szujski (tak, ten znany) proponował zmniejszenie liczby lat nauki w szkołach wiejskich z 6 do 4 oraz… obniżenie wymagań kwalifikacyjnych wobec nauczycieli. Wg niego istniejące seminaria nauczycielskie wyposażają nauczycieli w wiedzę, której „szkoły nie potrzebują”.
A wszystko to w obawie, że nadmierna wiedza wtłoczona w umysły młodzieży natchnęłaby ją „oczekiwaniami nad stan”.
Według wielu mówców wiedza szkolna doprowadza do nieszczęścia, burzy ład społeczny i zagraża wręcz bezpieczeństwu państwa. Poddaję to pod rozwagę ministrowi Błaszczakowi.
Poseł Jan Popiel wygłaszał płomienne mowy w „obronie ludu chrześcijańskiego”, które liberalne prawo przymusu szkolnego chce ukrzywdzić.
– Ta przymusowość nauczania mojem zdaniem z prawa naturalnego wywieść się nie da. Któż to może mieć prawo ciało ludzkie i ducha ludzkiego więzić?
Przypomnę, że o „wyższości prawa naturalnego nad stanowionym” słyszeliśmy także my, w polskim sejmie, już po ’89 roku.
Hrabia Jan Stadnicki mówił:
– Wolimy mieć u siebie skromne ochronki pod kierownictwem prostych sióstr służebniczek, niż mieć u siebie szkoły ludowe pospolite, obawiając się trucizny, które one w dzieciach wiejskich zaszczepiają.
Dziecko ludu pod wpływem szkoły traci prostotę chłopa, a nie nabywa cywilizacji, traci rozsądek, a nie nabywa wiadomości, traci na nieszczęście i to bardzo częste – także i wiarę!!!
Kropkę nad „i” stawiał w 1902 roku biskup przemyski Pelczar mówiąc:
– Szkoła wyznaniowa jest ideałem Kościoła i do tego ideału ciągle nam dążyć potrzeba.
Każdy kto czytał „Konopielkę” i słuchał kabaretowych piosenek Grześkowiaka wie, że takie rozumowanie nie całkiem zginęło w narodzie.
Prasa ówczesna pełna była dyskusji z pomysłami oświatowymi, a zwolennicy szerokiego dostępu do wiedzy byli w niej często wyszydzani na każdym kroku.
Np. taka dysputa „Czasu” i „Dziennika Poznańskiego” na tle postulatów wysuwanych przez Leona Chrzanowskiego, a dotyczących większego upowszechniania oświaty.
Autor polemiko pisał np.
Poseł Leon Chrzanowski wychodząc głównie z osobistego swego sądu o fałszywości przysłowia „Mądry przegada lecz głupi pobije” a o prawdziwości zdania dyametralnie przeciwnego temu przysłowiu to jest, ze „mędrszy nie tylko przegadał, ale i pobił odważniejszego…
Ciekawie się zaczyna, prawda? Zwłaszcza to połączenie (nie wiem czy świadome) głupoty z odwagą, co daje asumpt do ciekawych rozważań na temat bohaterstwa jako takiego.
I dalej:
Nie wiem gdzie poseł Chrzanowski znalazł dostateczną liczbę dowodów historycznych, że mądry zawsze, a przynajmniej zwykle pobił.
Tu następuje wyliczenie przypadków od starożytności, które według autora polemiki świadczą o tym, że to głupi na ogół zwyciężali.
Użyty jest także kapitalny argument typu „czy to co ludowi przedstawiają jako oświatę, rzeczywiście nią jest?”
Coś jak dyskusja o „prawdziwych Polakach”. Ten sam poziom.
Dziś niejednokrotnie słyszymy, że polskie duchowieństwo, które nie idzie po linii rydzykoPiSowskiej to Żydzi (argumentują tak nawet „prawomyślni księża i to publicznie)), wówczas oskarżano niektórych duchownych o „józefinizm” skutkujący zbytnią uległością wobec władzy i jej liberalnych ciągot, co nie pozwalało Kościołowi na właściwą obronę wiernych przed … no przed czym? Przed przymusem szkolnym!
Poziom absurdu dość niezwykły.
I najlepsze – oficjalna pochwała ciemnoty, nie ukrywająca się już pod żadną zasłoną.
Ta ciemnota jest wielką biedą, ale owa bieda na epokę zniszczeń moralnych jaką jest dzisiejsza to malum necessarium, to tarcza zasłaniająca społeczność od innej ciemnoty, która jest największym nieszczęściem, sromotą i bólem tych, na których padnie, a która jest następstwem oświaty bezbożnej kończącej się łunami i pożarami podsycanymi naftą w imię postępu i w imię wolności!
Argumenty przybierają na sile.
Jeśli społeczeństwo ma prawo zabraniać rodzicom fizycznie mordować, czy zagładzać dzieci, to ma również prawo niepozwalać zabijać ich moralnie …
Robi wrażenie? Wtedy robiło.
Swoją drogą warto zwrócić uwagę na to powiązanie wiedzy z „upadkiem moralnym” i zastanowić się nad istota owej „moralności”.
I argument ostatni:
… chcecie tylko absolutyzmu rewolucyjnego, w imię jego praw (ludu – przyp. mój) chcecie tylko zmiany formy w machinie mającej te prawa gwałcić, w imię jego oświaty chcecie tylko rozumną jego wiarę religijną zamienić na ślepą wiarę socyalną i polityczną.
Wszystko co powyżej stanowi ciekawy materiał (a przytoczyłem jedynie drobną część tamtych sporów) do całkiem współczesnego zastanowienia się nad relacjami między wiedzą, a szczęściem człowieka. Szczęściem traktowanym umownie jako stan, do którego dąży i który jest dlań na tyle atrakcyjny, że poświęci czas, energię i zdolności dla jego osiągnięcia.
Dziś zresztą także spotkamy takich, którzy lepiej wiedzą co jest dla nas dobre, także w dziedzinie nauczania. Takich, którzy jak dobry Bóg w Edenie nie dadzą nam wiedzy, ale złudzenie panowania nad światem, jednak w takim tylko zakresie, który oni uznają za stosowny.
Upowszechniony dziś system „zdobywania dyplomów” zamiast rzetelnej wiedzy jest dobrym gruntem pod ich zasiewy. Strach pomyśleć, co to będą za żniwa.
Czy między wiedzą a szczęściem istnieje jakaś rzeczywista zależność? Czytając ostatni tekst pana A. Leszczyńskiego myślę, że tak. Jeśli wiedza pozwoli człowiekowi poznać jego prawdziwe możliwości, całkiem przecież niemałe – to to uczucie będzie już bardzo bliskie stanowi, o którym czytałem we wspomnianym artykule.
Jak tego dokonać wielokrotnie pisał M. Leszczyński i tylko szkoda, że jego pomysły raczej nie znajdą zwolenników wśród rządzących.
Czyż zresztą może być inaczej? Państwo kieruje się wszak głownie interesem własnym definiowanym jako wypadkowa interesów zamieszkujących go ludzi.
Stąd takie nie inne pomysły edukacyjne.
A pomysły na szczęście? Te przyjęło się traktować bardziej indywidualnie, co oznacza w konsekwencji brak wsparcia dla nich przez zbiorowość.
I to się chyba nie zmieni.
Jerzy Łukaszewski
Ha! Leszczyński jest oczywiście jeden, choć pisał o różnych rzeczach (chyba że chodzi o teksty pisane przez innego p. Leszczyńskiego, których nie znam). Najpierw o wychowaniu, które nie urabia, ale wydobywa i ujawnia. A potem o szczęściu w sposób mający za wzór pisarstwo Tatarkiewicza, czyli oparty na porządkowaniu pojęć i stanowisk. W pierwszym tekście szedłem tropem Sokratesa i jego akuszerii. W drugim nie wspominam o nim, bo – podobnie jak Pan – nie sadzę, by wiedza zapewniała szczęście (Sokrates mówi, że warunkiem szczęścia jest cnota, dobro [“Dobrzy ludzie są szczęśliwi, a źli nieszczęśliwi”]; żeby posiąść cnotę, trzeba wiedzieć, czym jest). Też sądzę, że grzech pierworodny i utrata Raju to skotek “wiedzy” (zerwany owoc z drzewa poznania).
O utrzymywaniu z różnych powodów ludzi w ciemnocie nie chcę nawet mówić.
Ważne wydaje mi się odróżnienie wiedzy (zbioru wiadomości, czyli treści myślenia) od mądrości, która jest sztuką życia. Buddyści mówią, że mądrość jest zaprzeczeniem wiedzy – wymaga oczyszczenia umysłu i milczenia (mouna – śluby milczenia). Ja widzę mądrość w uwolnieniu się od pewności dotyczącej wiedzy (sporo pięknych rzeczy napisała o tym szymborska – np. “Kilkunastoletnia”, “Stary profesor”, “Są tacy, którzy…”), Staff (skała, potem piasek, wreszcie dym z komina) i inni, np. Kołakowski. Mądrość, tak, może czynić szczęśliwym kogoś, kto uwolnił się od pychy, patosu. Czyli może jednak Sokrates? Wiem, że nic nie wiem; ale to jednak wiem?
@acleszcz na SO jest dwóch panów Leszczyńskich. Drugi to wspomniany M. Leszczyński.
Co do ostatniego zdania, to właśnie o tym myślałem. Istotą wiedzy jest wiedzieć ile się nie wie. Nie każdy potrafi to przyjąć z radością.
@ACLeszcz. Ten Leszczyński, co był królem też nie uważał że jest jeden. Nic Ci nie mówi ten Haselnuss (pardon, Haselhard, tak często obecny na tym forum? A Sokrates? Chyba już 30 lat temu zastanawiałem się, czy z powodu nieustannego postępu nauk, powiększającego obszar naszej niewiedzy, wiemy więcej czy mniej od Niego. A 60 lat temu usłyszałem od szofera mojego ojca, pana Rybczaka, że “dobremu wszędzie dobrze, a złemu wszędzie wspak”. Ale Pan Rybczak o profesorze Piaściku (był taki) mawiał “Piaścików Franek”). Taka to była wioska. Rozsądek oczywiście pragnie wiedzy. Szczęście wymaga talentu. Szczęśliwcy go mają. Jeszcze od Brechta, ten song Salomona:” Wie gross und klug war Salomo, und seht Ihr…” P.S. Bardzo sobie cenię Twoje tutaj wpisy.
wiedza szczęściu może wprawdzie nie pomóc, lecz jej brak może szczęściu zaszkodzić, warto jednak mieć szczęśliwych nauczycieli – jak zauważył pewien mauretańczyk z prowincji : pro captu lectoris habent sua fata libelli
Na dworcu, chyba w Sosnowcu, był napis “Legia to kurwy i leszcze”. To tak a’propos Leszczyńskich. W szkole nazywali mnie “Leszczu”, więc zapamiętałem.
Co do wiedzy i wolności. Jak człowiek nie wie, że jego pokój jest zamknięty od zewnątrz, to czuje się wolny i szczęśliwy. Jak odkryje, że go ktoś zamknął, to zaczyna się denerwować. Jednak jak odkryje sposób na wyjście z pokoju, na przykład, przez gzyms za oknem do drugiego pokoju, to jest znacznie szczęśliwszy, niż na samym początku. Jednak tylko do momentu, kiedy stwierdzi, że i drugi pokój zamknięty. Musi wtedy znaleźć sposób na wydostanie się i z tego pokoju. Jeżeli mu się to uda, jego poziom szczęścia znowu wzrośnie. Problem w tym, że może mu się to nie udać…
ciekawa uwaga, rozumiałbym, że masz na myśli pokonywanie ograniczeń definiowanych przez środowiska, paradoksalnie podobna sytuacja wydaje się dotyczyć mojego zawodu także komentarz jest osobisty: ja zamiast łażenia po parapetach wybrałem konsekwencję w przestrzeganiu dobrych standardów postępowania, poziom szczęścia nie rośnie lecz przynajmniej pozostaje świadomość własnej wartości. Można mieć w życiu pecha i to nic złego aby chcieć go zrozumieć, jednak sprzedawanie siebie to pech znacznie większy. Pamiętaj Hazelhardzie, że są granice kompromisu.
@PK, przepraszam, że się wtrącę do dyskusji Panów, ale nasuwają mi się pytania. Czym tak naprawdę jest poczucie własnej wartości? I co to jest “wartość”? Biorąc rzecz dosłownie czy nie jest to pojęcie abstrakcyjne? Na mój prosty rozum wartość istnieje jedynie w jakimś kontekście, musi być z czymś porównywalna. A także , przepraszam za wyrażenie, “użytkowa” (niezbyt to precyzyjne). Czasem mam do czynienia z rzeczami, o których mówi się, że są bezcenne. I to jest prawda, nie przewiduje się ich sprzedaży czyli rodzaju “użycia”. Nie można ich “wartości” z niczym porównać – to konsekwencja ich statusu.
Jaką wartość ma diament leżący głęboko w ziemi?
Jeśli za wartość uznamy stan dobrego samopoczucia wynikającą z przestrzegania zasad, to przecież ktoś te zasady ustalił. Kto i dlaczego akurat te przyjęliśmy dla określania własnej wartości? Czy nie dlatego, że akurat tych jesteśmy w stanie przestrzegać, a z innymi moglibyśmy mieć problem? Czy też może w porównaniu z czymś? Z czym i dlaczego z tym? Itd.
Czym jest poczucie własnej wartości jeśli nie służy niczemu innemu niż naszemu samopoczuciu? Taki diament leżący głęboko w ziemi.
Co zaś do szczęścia to obserwowałem wielokrotnie ludzi, o których mógłbym coś takiego powiedzieć. Co ciekawe nie byli to ludzie o ogromnej wiedzy, ale posiadający wewnętrzny spokój i bardzo “sztywno” poukładany świat. Czasem ten spokój wynikał właśnie z niewiedzy, ale im to odpowiadało.
Nie pociągnę dalej, bo zaraz zejdę na ulubione poletko @Hazelharda czyli wiarę. 🙂
Tyko dwa słowa. Roman Ingarden w szkicu pt. “Czego nie wiemy o wartościach” pisze, że niczego nie wiemy na pewno. Pojmuję wartość po swojemu: to coś, co jest [1] ważne; tym bardziej [2] trwale ważne; tym bardziej [3] na tyle ważne, że zachowania jej skłonny byłbym poświęcić inna jakąś wartość (konflikt tragiczny).
poczucie wartości które skomentowałem jest niezależne od dobrego samopoczucia, przynajmniej w powszednim znaczeniu tego określenia, takie przecież byłoby warunkiem koniecznym, choć niewystarczającym, szczęścia. Być może lepiej zamiast o poczuciu własnej wartości mówić o przekonaniu o postępowaniu zgodnie z zasadami, które uznaje się za słuszne, jako że odstąpienie od takich zasad zaprzeczy takiemu poczuciu. Takie podjęcie tematu przynajmniej utrudniłoby przypisanie poczuciu własnej wartości atrybutu samolubstwa, co mogłoby się zdażyć ze strony tych, którzy ulegliby chęci nie tyle bezstronnej dyskusji, co polemiki, np. ze względu na antycypowany konflikt wartości uznawanych za nadrzędne.
Czesław Miłosz napisał o szczęściu ” Żyłem w krainie wiecznego teraz, bez przeszłości i jutra. A przecież taka jest właśnie dokładna definicja szczęścia”. Ładne, i dalej “Dzisiaj zadaje sobie pytanie czy nie mitologizowałem tego okresu swojego życia” a to tylko świadczy o sile szczęścia, jako że nie przyszło mu to do głowy wcześniej. Niedawno Roger Penrose, na skądinąd ciekawym portalu Edge.org, skomentował swoje przekonanie, że działanie naszego mózgu nie może opierać się wyłącznie na metodach dostępnych zasadzie symulacji numerycznych, skomentowałbym to tak, że przy szczęściu nie warto majstrować gdyż można je pewnie wtedy jedynie zepsuć, to byłby taki dowód nie wprost.
No to tu jesteśmy blisko. Jeśli chodzi o własne samopoczucie ja je opisuję słowem “mogę”.
Mogę coś przyjąć, a mogę (to ważne) coś odrzucić, mogę iść w prawo, mogę w lewo. Dopóki wiem, że mogę, wszystko jest OK, nawet jeśli nie ruszę się z kanapy.
Nie zastanawiam się nad tym “czy potrafię” – jeśli nie to się biorę za naukę.
Pewien profesor matematyki strawił całe wieczory na wyjaśnianiu mi problemów przestrzeni wielowymiarowych, po których hasałem z rozkoszą cielaka wypuszczonego na łąkę. Okazało się, że po dziesięcioleciach od opuszczenia szkoły jestem w stanie się tego nauczyć. Mogę.
Nie ukrywam, że było to uczucie miłe.
mogę także odrzucić, przynajmniej na razie, to co mogę, w myśl wartości, które uznam za nadrzędne, w ten sposób jesteśmy zdaje się jeszcze nieco bliżej jako, że zbliżyliśmy się do pojęcia odpowiedzialności. Taki konflikt wprawdzie cytowany wyżej Ingarden senior (junior był zdaje się fizykiem), lub jego cytujący, uznawałby za tragiczny, w istocie jednak tragicznym nie jest, gdyż sama jego możliwość zakłada brak zniewolenia, rozumianego jako nie odebranie podmiotowi wolnej woli. I tak zbliżyliśmy się do wpływu otoczenia na możliwości, po drodze pozostawiając sobie możliwość bycia szczęśliwym jako zależną od nas. To swoją drogą byłaby ciekawa przestrzeń: szczęścia, wolności, odpowiedzialności, wiedzy. Wykroiłbym w niej jeszcze podprzestrzeń z intuicją wprowadzoną jako zmienna od wiedzy zależna. Jakby sobie po takiej przestrzeni pohasać przychodzi na myśl stożek Minkowskiego w naszej zwykłej czterowymiarowej, choć rzecz może nie być na tyle prosta aby była to przestrzeń jednospójna.
Co do poczucia własnej wartości, to nic nie wiem. Swoją wartość widzę tylko wtedy, jak uda mi się rozśmieszyć Innych! Co do diamentu zakopanego, to wchodzimy na super interesujący temat wpływu umysłu na wynik eksperymentu, na przykład z kotem Schroedingera. Dopóki nie sprawdzimy, to kot jest żywy i martwy jednocześnie. Z diamentem może być tak samo- jest i nie ma go jednocześnie. Albo jest diamentem i zwykłą grudką węgla jednocześnie. Co do wiary, to… nie wierzę! Nie wierzę, żeby ktokolwiek w XXI wieku nie miał wątpliwości, czy ten diabeł, niepokalane poczęcie, zmartwychwstanie, to nie bujda na resorach. Wątpliwości tych nie można uzewnętrznić, dlatego niemal wszyscy “Wierzący” są tacy wściekli, a nie szczęśliwi, jak piszesz.
Są wściekli, ale w zetknięciu z Tobą. We własnym gronie czują się doskonale, mają poukładany świat i nie wdają się w szczegóły. Pewnie gdzieś podskórnie czują to o czym mówisz i dlatego biorą za wroga każdego, kto ICH własne wątpliwości wypowie głośno.
Ale to dotyczy wielu grup, nie tylko ludzi wierzących.
http://www.patheos.com/blogs/danthropology/2015/11/study-finds-that-children-raised-without-religion-show-more-empathy-and-kindness/
Wściekli są wyłącznie ci, co nie piją…:-)
dobrze powiedziane, no to przynajmniej wściekły nie jestem, wczoraj mi się taka fraszka napisała, wprawdzie na trzeźwo ale może kogoś rozśmieszy:
po kilku wódkach,
niedawno przed pomnikiem Sapera
myśl do głowy mi przyszła:
czytać… robota to jak cholera,
nie czytać… i wena prysła,
żołnierzowi się kłaniaj
marynarskim więc krokiem,
co przeczytał, zapisał
przed innymi swym wzrokiem,
i choć prawo się we mnie
dziś moralne przelewa,
wena poszła lecz przyjdzie
i ta z prawa, i z lewa,
gwiazd tej nocy nie było,
za mną Wisła błękitna,
wzrok żołnierza nade mną,
czysta we mnie, Ojczysta
Wiedza i szczęście mają podobne cechy. Zdobywanie wiedzy i dążenie do szczęścia są procesami. Rzadko kiedy stanami, a już bardzo rzadko stanami trwałymi. To zresztą stwierdzenie Bernsteina skracane do: “ruch jest wszystkim, cel niczym” dość dobrze ilustruje tę sytuację. (Działanie to zresztą twórca rewizjonizmu odnosił do szczęścia jednostki.)
*
Oprócz szlachty zaciekłym wrogiem wiedzy była i pozostaje hierarchia KRK. To kiedyś dawało jej komfort przewagi i dominacji nad owieczkami. Dzisiaj przestali być pasterzami a sami coraz bardziej upodobniają się do, za przeproszeniem, baranów. We współczesnej Polsce widać jak bardzo hierarchowie sami padają ofiarą tej wrogości. Ich wiedza od dziesięcioleci, w kolejnych pokoleniach niewiele się zmienia a świat pędzi w tej przestrzeni. Dlatego boją się wszelkiej wiedzy i gdzie mogą zwalczają ją mocą swoich żałosnych zabobonów. Według sentencji: “błogosławieni ubodzy duchem…”. Kuriozalne w polskim KRK zjawiska wzrastającej roli egzorcyzmów i szkół dla egzorcystów pokazują kierunki zmian. Swoją drogą jak się uważnie przyjrzeć twarzom wielu biskupów i księży polskich, widać na nich oprócz braku wiedzy i myślenia magicznego tego rodzaju grymas, który znamionuje, że szczęście także jest dla nich trudno dostępne.
Hazelhard. Mam tomik Charlesa Baudelaire`a, a w nim wiersz pt. “Upijajcie się”. Może kilka wersów, bo są mi bliskie. “Trzeba być zawsze pijanym. Na tym wszystko polega:/ to jedyne rozwiązanie. By nie czuć straszliwego/ brzemienia Czasu, który miażdży wasze ramiona/ i grzbiet pochyla ku ziemi, musicie upijać się/ bez przerwy// Ale czym? Winem, poezją lub cnotą, tym/ co wam odpowiada. Ale upijajcie się. […] (przekład Anna Buczkowska).
@hazelhard no co też Ty opowiadasz? Ja niemal nie piję, a zobacz – chodząca łagodność 🙂
Żaden czas nie ciąży mi brzemieniem, bo często chodzimy w odmiennych kierunkach. Kiedy się spotykamy na ulicy – owszem – kłaniamy się sobie, ale na tym kończy się nasza znajomość.
A co do wierszy ..
*
Janusową świątynię
przechodzimy co dzień
tu i tam film nie raz się przewinie
Różne rzeczy tam są
pusta przestrzeń i dom
i anioły tańczące na linie
*
I to wszystko jest twoje
To co dobre i złe
naga grań, kwietne łąki w dolinie
Biblioteki ze snów
pełne dźwięczących słów
i anioły tańczące na linie
*
Kim więc jesteś? Kim ja?
Kim my wszyscy co dnia?
Życie jedną nam rzeką popłynie
Czyśmy wiatr, kurz czy pył,
pulsująca krew z żył
Czy anioły tańczące na linie
*
Póki stanąć jest gdzie
można spaść można nie
kto upadnie, nie znaczy, że zginie
w dole twardy jest bruk
lecz nam skrzydła dał Bóg
nam – aniołom tańczącym na linie…
*
Wszystko więc wskazuje na to, że szczęście jest i zawsze będzie bardzo indywidualne, dla każdego inne. A skoro tak, to nikt nie jest go nam w stanie dać, ani odebrać. Optymistyczne to czy wręcz przeciwnie?
Co zaś do wiedzy, to wciąż będzie nam jej brakowało. Wiedzy o nas samych.
Pakujmy się i w drogę 🙂
Niesłychanie ciekawy tekst. Czy mógłby wybić się na tekst ważny, wywołujący reakcję? Mickiewicz chciał, by jego księgi trafiły pod strzechy, w onym czasie czytających chłopów było średnio po dwóch na powiat, więc poeta był marzycielem, który tylko marzył. Kościuszko nie chciał bić się za sama szlachtę, ale szlachta za chłopów bić się nie zamierzała. Nie przywołuje Pan w tym tekście Józefa Chałasińskiego, a jego książka o genealogii inteligencji polskiej jest nadal ważna i ciągle aktualna. Udało się utworzyć KOD, czy można dziś stworzyć Komisję Edukacji Narodowej i czy możemy wyobrazić sobie nad czym mogłaby debatować? Ten tekst jest dobrym punktem wyjścia do poważnej debaty o szkole opartej na nauczycielu. Czasem powracam do sprawy, o której wiem zbyty mało. Wyczytałem w jakimś artykule o koreańskiej oświacie, że szkoły kształcące nauczycieli nauczania początkowego w tym kraju mają drakońskie egzaminy, co powoduje, że dostanie się do takiej szkoły jest sukcesem i daje niebywały prestiż. W pierwszych latach nauczania dzieci uczyć mogą tylko najlepsi z najlepszych. Autor przekonywał, że jest to centralny filar koreańskiej oświaty. Chciałbym wiedzieć więcej. Nasze dyskusje wydają mi się czasem pogaduszkami w wieży z kości słoniowej. Czasem oglądam różne filmy jak dzieciaki reagują w muzeach nauki, czasem obserwuję nauczycieli-pasjonatów wciągających dzieci w pasję dowiadywania się i przekonujących, że pasja daje poczucie szczęścia. Bitwa o szkołę zaczęła się 4 czerwca 1989. Ci, którzy marzyli o szkole uczącej krytycznego myślenia, nie zdołali sformułować nawet strategii walki. Czy są gdzieś chętni do poważnej rozmowy?
@koraszewski, oczywiście, że to pogaduszki. Aby od rozmowy przejść do działania trzeba mieć wpływ na władzę, a tej nie mamy i nie będziemy mieli. Niezależnie od tego kto będzie u steru. Od ’89 roku obsada stanowiska ministra edukacji to największa porażka III RP.
Eksperci też nigdy nie są zgodni. Odbywa się żonglerka wynikami badań, statystykami itd. więc nawet gdyby ich wezwać, niczego by nie uzgodnili (to jedna z przyczyn dlaczego taką władze nad edukacją mają politycy).
Co do dzieci to ja to widzę na co dzień. Pomorski Park Naukowo Technologiczny ma taka salę, gdzie może wejść każdy i bawić się zgromadzonymi tam urządzeniami. Najczęściej wchodzą dzieci i uruchamiają takie maszyny, których ja bałbym się dotknąć.
Od czasu do czasu pracownicy robią dla nich wykłady, np. z genetyki. Wyobraża pan sobie maluchy 6 – 7 letnie na wykładzie z genetyki? A one jeszcze potem zadają całkiem sensowne pytania.
Potencjał więc jest.
A potem politycy dniem i nocą ciężko pracują, by go zmarnować.
Sformułowanie strategii walki o szkołę jest konieczne. Nawet nie trzeba wymyślać prochu. Wystarczy poczytać o pracach i wynikach prac KEN z XVIII wieku i pójść tym tropem uwspółcześniając, rzecz jasna, to i owo.
A potem być konsekwentnym. A na razie? Każdy kolejny minister wprowadza rewolucję.
Dlaczego? Bo może.
Wczoraj słuchałem wynurzeń pani premier na temat edukacji. Czułem się jak bym czytał te teksty przeciwników oświaty powszechnej. Ona się CIESZYŁA, że 80% 6 latków nie poszło do szkół i zapowiadała, że największy wpływ na szkołę powinni mieć rodzice.
Jeden z (niecytowanych) przeciwników powszechnej edukacji z XIX wieku argumentował podobnie. “Chłopskie dzieci uczyć się mają tyle ile sam chłop chce”.
Ale on nie był naszym premierem.
Nie bez kozery wspomniałem KOD, Komisja Edukacji Narodowej była komisją rządową, bo ów pogardzany król otoczył się mądrymi ludźmi, czy możemy sobie wyobrazić pozarządową Komisję Edukacji Narodowej? Ano w kraju, w którym pracował Comenius powinniśmy móc. Z zapałem oglądam te dzieciaki w specjalnych instytucjach, takich jak Pomorski Park Naukowo Technologiczny, ale również wyszukuję gdzie mogę doniesienia o pasjonatach. Czasem są to cztery studentki biologii z Torunia, czasem zwariowana nauczycielka z Dobrzynia. Naród czeka na dobrą władzę. Ja nie naród, ja wolałbym, że tak powiem.
Pozarządowa Komisja Edukacji Narodowej? Jestem za. Nie licząc na szybkie i spektakularne efekty dałoby się to zrobić. Jeśli zbierze się trzech – czterech ludzi, którym się chce, to szybko ustala kto zna kogo i kogo by “doprosić” i to byłby początek.
Na dniach mam dostać z sądu informację o rejestracji stowarzyszenia, które powołaliśmy do życia a zajmującego się historią. Jednym z interesujących nas tematów będzie właśnie edukacja historyczna.
Gdyby to zrobić na większą skalę, tak by objęła wszystkie przedmioty? Mogłoby być ciekawie.
P.S. Można by zawiązać stowarzyszenie bądź fundację pod taką właśnie nazwą – Komisja Edukacji Narodowej.
I jeszcze jedna uwaga: czasem największy opór stawiać będą nauczyciele. Mam zamiar w tym roku poprowadzić eksperyment – lekcje historii dla grup międzypokoleniowych. Dziadkowie i wnuki na jednej sali.
Szukałem chętnych do poprowadzenia zajęć z innych przedmiotów. Nie znalazłem. Ani jednego.
Kilka uwag na gorąco, (może ktoś zechce dołączyć). Mamy hasło (chwilowo tylko hasło) – Pozarządowa Komisja Edukacji Narodowej – Doświadczenie i Przyszłość w Edukacji. Na mój gust, pierwszym atrakcyjnym celem byłoby zebranie doświadczeń pedagogów z prawdziwego zdarzenia (jest takich pedagogów całkiem sporo). Mam wrażenie, że przynajmniej na początek trzeba uciekać od krytyki obecnego systemu, a sojuszników szukać wśród płynących pod prąd. Gdzie są, jak do nich dotrzeć? Poczynając od Centrum Kopernika i podobnych, do przedszkolanek, nauczycieli i edukatorów pasjonatów. Jak dotrzeć? Obawiam się, że przez znajomych znajomych, żeby powstała grupka ludzi, uważających, że jest o czym mówić. Kto wie, może dobrym punktem wyjścia byłby tekst przypominający jak powstała i jak działała Komisja Edukacji Narodowej, istotny byłby jednak zarys celów grupy chcącej poważnie dyskutować o edukacji podtrzymującej naturalną ciekawość dziecka. Mam wrażenie, że przed dyskusją o szkole i prezentacją idei o jaką szkołę nam chodzi, spróbujmy powiedzieć o jaką edukację nam chodzi.
Na marginesie, przypomniałem sobie słynną historię opowiadaną wiele lat temu przez Roberta Kaplana, który od kilkudziesięciu lat próbuje rozkochać dzieciaki w matematyce. Któregoś dnia, mając salę pełną maluchów, zapytał jaka jest największa liczba na świecie. Szczerbata sześciolatka wrzasnęła bez wahania – 28 237. Kaplan opowiada, że zanim zaczął się na poważnie zastanawiać, co dalej, z kłopotu wybawił go sześciolatek siedzący obok małego wrzaskulca: “Hej, a co z 28 238?” Szczerbaty damski stwór spojrzał na kolegę z szacunkiem i powiedział: “Masz rację, ale byłam blisko.”
Przepraszam, że dopiero dziś odpowiadam, byłem nieobecny.
Bardzo podoba mi się pańskie podejście, by zamiast krytyki obecnego systemu budować po prostu swój, od podstaw. Dopiero kiedy będzie gotowy można rozpocząć krytykę obecnego przeciwstawiając mu swój.
Zorientuję się, czy w moim środowisku byliby jacyś chętni. Czytelników SO także proszę o zgłaszanie ochoty do ew. współpracy.