Ernest Skalski: Jak to na wojence17 min czytania

verdun2016-09-18.

Trwają już potyczki oddziałów straży granicznych. Na ulicach oklejonych patriotycznymi plakatami patriotyczne demonstracje. Rezerwiści w stanie wskazującym, odprowadzani przez żony, narzeczone, dzieci, wędrują do swoich jednostek. Parlamenty uchwalają, w tym głosami opozycji, budżety wojenne i specjalne pełnomocnictwa dla rządów. Z ukwieconych dworców odjeżdżają, jeden za drugim, żegnane kwiatami i orkiestrą pociągi; ludzie, konie, armaty.

Jest lato 1914.

Na Boże Narodzenie, w Londynie, Paryżu, Berlinie, Wiedniu, Sankt Petersburgu, wszędzie mają witać wracających zwycięzców.

Eskadry nocnych bombowców falami nadlatują nad miasta, węzły kolejowe, mosty. Jest jeszcze ciemno gdy rozpoczyna się przygotowanie artyleryjskie. O świcie ruszają do natarcia dywizje pancerne i tyraliery piechoty, osłaniane przez samoloty szturmowe. To lata 1939-1945.

A potem mamy długie lata z overkill capacity. NATO i Układ Warszawski są w stanie — przy czym każde oddzielnie — zlikwidować wszelkie życie na Ziemi, ale po kryzysie kubańskim berlińskim pilnują się, aby do tego nie doszło.

W XX wieku nikt nie miał wątpliwości czy jest wojna czy nie. W XXI jakoś trudno się zorientować.

Dziś á la mode jest wojna hybrydowa czyli wszelkie paskudztwo, które można wyrządzić drugiemu bez ogłaszania stanu wojny, bez ambasadorów, którzy w MSZ-etach wręczają lub otrzymują papier z wypowiedzeniem wojny. Nawet najprawdziwsza wojna  – wojna między Rosją i Ukrainą – korzysta ze statusu hybrydowej. Nie toczy się na całej granicy rosyjsko-ukraińskiej, ludzie się zabijają nawzajem, a prezydenci Putin i Poroszenko spotykają się, ustalają coś, co potem nie jest przestrzegane. Ale to ciągle wojna-ustawka, a nie totalna, jaką ogłosił Goebbels w roku 1943, choć była taką wcześniej i potem.

A jeśli sięgnąć pamięcią, to po narzędzia wojny hybrydowej sięgano – nie znając takiej nazwy – od niepamiętnych czasów. Towarzyszyły one wojnie regularnej, poprzedzały ją, a nieraz występowały oddzielnie, jak dziś.

Stany Zjednoczone są krajem patronującym Izraelowi, który wie, że może na nie liczyć, lecz chciałby się cichcem dowiedzieć do jakiego stopnia oraz czym i jak USA mogą mu pomóc. Więc w Ameryce zdemaskowano i osądzono izraelskiego szpiega. Z kolei Angela Merkel dowiedziała się, że była szpiegowana przez Amerykanów. Tak bardzo im na Niemczech zależy, że robią wszystko by się o nich wszystkiego dowiedzieć.

Te posunięcia z narzędziowni wojny hybrydowej nie oznaczają jeszcze, że to ona się toczy. Granice wojna – nie wojna są płynne; i z tego właśnie korzysta Władimir Władimirowicz. On prowadzi wojnę hybrydową z prawdziwego zdarzenia i balansuje na granicy między nią, a wojną na dwadzieścia cztery fajerki.

W NATO i w Unii Europejskiej są kraje, które w ubiegłym wieku walczyły przeciw sobie na śmieć i życie w dwóch wojnach światowych. Pierwszą Arnold Zweig, pisarz niemiecki, nazwał „wielką wojną białych ludzi”’. Do drugiej pasuje to jak najbardziej. Po obu widzimy, że tak naprawdę wygrały je tylko Stany Zjednoczone, że cele stawiane sobie przez wszystkie inne były już w latach 1914 i 1939 anachroniczne i nie zostały osiągnięte.

Można powiedzieć, że wprost przeciwnie. Ale przed obiema było dobrze wiadomo kto będzie walczył przeciw komu i o co. Żyją jeszcze ludzie, którzy to pamiętają.

Dziś, niezależnie nawet od szczytnych zasad, na których zbudowano NATO i UE, nie ma i nikt nie widzi celu, dla którego te kraje miałyby przeciw sobie walczyć. Celu i interesu.

Poza tymi – nakładającymi się na siebie w poważnym stopniu – strukturami, pozostaje wielkie państwo białego człowieka, które pozostało mentalnie w epoce sprzed obu światowych wojen. Jeśli nawet nie w wielkiej wojnie, to w agresywnej polityce widzi ono swój cel i interes, choć interes naprawdę jest wprost przeciwny. Podobnie jak to było w przypadku państw zaczynających obie światowe.

Nie jest przyjemnie być sąsiadem tego państwa i trzeba Bogu dziękować, jeśli się jest przy tym w NATO i w Unii.

Ukraina nie należy do NATO i Pakt nie ma wobec niej zobowiązań. Sytuacja była tam przez jakiś czas constans i niedawno Putin spróbował czy może sobie pozwolić na nieco więcej. Nasilenie walk, wielkie manewry, z których łatwo przejść do wielkiego natarcia. W przypadku ostrzejszej riposty Zachodu mógłby zgodzić się na kolejne rozmowy i kolejne uzgodnienia, żeby się wszyscy uspokoili, uznawszy, że nie taki on straszny. Ale niczego spektakularnego nie było. Ripostą okazało się utrzymanie przez UE i USA już działających sankcji, wbrew próbom ich zawieszenia podejmowanym w wielu krajach. To może miał Putin wkalkulowane.

Kombinując – to przeciw Turcji, to z Turcją – Rosja stała się jednym z rozgrywających w Syrii. Jej celem jest utrzymanie przychylnego sobie Asada i pokazanie, bombardując, że jest ważna. Że Ameryka musi się z nią liczyć i jakoś układać, co nie przeszkadza w lansowaniu obrazu Stanów jako głównego wroga i prowadzeniu przeciw nim – właśnie – wojny hybrydowej. Jeśli Donald Tramp zostanie prezydentem USA, to w jakimś stopniu będzie to zawdzięczał Putinowi. Jego pieniądzom, jego ludziom, nie tylko pożytecznym idiotom lecz także płatnym agentom wpływu i – po trochu – telewizji Russia Today.

Dyktatura Putina nie należy do tych, które zamierzają podbijać świat. Ostatnia taka w Europie – …und morgen die ganze Welt! – skończyła się w maju 1945 w gruzach Kancelarii Rzeszy, a wkrótce później za politykę podbojów została ukarana Japonia. Współczesne dyktatury traktują politykę zagraniczną jako służebną wobec krajowej. Jak – w pewnym uproszczeniu – już nie ma na chleb, a igrzyska się opatrzyły, to do wrogów wewnętrznych dobiera się wroga zagranicą, co ma pozwolić na skupienie się zagrożonego narodu wokół władzy.

Przykłady junty w Argentynie – Falklandy – i tzw. czarnych pułkowników w Grecji — Cypr – przypominają, że Bóg karze odebraniem rozumu. Zatem prezydent Rosji chyba wie, że nie może sobie za wiele pozwolić wobec NATO. Ale na ile może? Tego nie może wiedzieć nawet on sam. To może zależeć od sytuacji w kraju. Jak dotąd, szowinistyczna polityka podtrzymywania niepokoju pomaga władzy. Są jednak w samej Rosji opinie, że poczucie mocarstwowości, zdolność do ograniczeń i wyrzeczeń – by się przynajmniej nas bali! – wrodzone posłuszeństwo wobec naczalstwa, nieufność wobec świata, cały ten kompleks, owszem, gra swoja rolę, lecz nie jest główną siłą sprawczą poparcia władzy. Że przede wszystkim liczy się zasadnicza poprawa poziomu życia za Putina i w czasie drogiej baryłki ropy. Regularnie płacone – niechby niskie nawet – emerytury, stałe zatrudnienie i stała płaca, dostępność wszystkich możliwych produktów w społeczeństwie, które ma wdrukowany stały niedobór wszystkiego – taka jest baza, na której obok wiekowych nawyków utrzymuje się popularność Putina.

Można powiedzieć, że Rosjanie, na ile mogą sięgać pamięcią, nigdy nie mieli tak dobrze. Lecz apogeum tego dobrostanu chyba minęło. Tania ropa, sankcje za Ukrainę, niewydolna post-sowiecka gospodarka, wymuszająca kolosalny import, na który coraz bardziej brakuje środków, a przy tym obciążające zbrojenia. To nie rokuje dobrze. I nie wiadomo jak to zniesie społeczeństwo. Czy zaznawszy już – na swoją skalę – dobrobytu, pogodzi się z dalszym pogorszeniem w imię obrony państwa przed tworzonym przez nie samo zagrożeniem z zewnątrz. I czy to państwo, przeczuwając, czy czując, zagrożenie wewnętrzne, nie spróbuje jednak zaryzykować jakiejś eskalacji wojny hybrydowej, licząc na kolejne wzmożenie patriotyczne.

Powodu do niepokoju na pewno nie mają Chińczycy. Kok po kroku przejmują pokojowo rosyjski Daleki Wschód i Rosja już im nie podskoczy.

O planach i kombinacjach Moskwy w Azji Środkowej niewiele możemy powiedzieć. Rosja dba tam o swoje interesy, ale nie pobudza to patriotycznych uniesień. Na Zakaukaziu odgrzewa konflikt o Górny Karabach między Azerbejdżanem i Armenią i solidarnie… popiera jednych i drugich. Zagrożona może się czuć Gruzja, której Rosja zabrała Abchazję i Południową Osetię, więc stworzyła sobie potencjalnego wroga.

Nas, oczywiście interesuje potencjalny zachodni teatr rosyjskich działań wojennych. Zapewne hybrydowych, bo operacja w stylu stalingradzkiej, kurskiej, berlińskiej nie budziłaby wątpliwości czy mamy wojnę – czy nie. Byłby to oczywisty kataklizm, na który w Rosji chyba nikt by się nie zdecydował. I chyba też trzeba sądzić, że Putin, uwikłany w konflikt z Ukrainą, nie będzie otwierał nowego. Ale w historii i w bieżącej polityce istnieje szeroki margines na lekkomyślność, błąd i utratę rozumu.

Aktualnie napięta sytuacja jest w Mołdawii i wokół niej. Jest to de facto oderwana od Rumunii jej historyczna część. I choć Rumunia, członek NATO, nie zgłasza żadnych pretensji, to jeśli Moskwa uzna, że jakieś większe napięcie w tym rejonie będzie przydatne, to je wywoła.

Za najbardziej zagrożone uważa się Estonię i Łotwę. W obu jest wielka mniejszość rosyjska. Rosjanie – ludność napływowa w czasie władzy sowieckiej – nie są lubiani, nie bardzo chcą się asymilować, nie uzyskują przez to odpowiedniego statusu, ale też wiedzą, że w krajach UE jest im o wiele lepiej niż byłoby w Federacji Rosyjskiej. Jednak na pewno znaleźliby się chętni do wywołania gorącego konfliktu na potrzeby wojny hybrydowej. A zimna wojna hybrydowa: Rosja vs. Pribałtika trwa już ze zmiennym natężeniem. Dotyczy ona i Litwy, lecz tam nie ma znaczącej mniejszości rosyjskiej. Mniej lub bardziej kompetentni znawcy wojskowości obliczają ile godzin potrzeba Rosji na zajęcie tych trzech państw. Dopuszczają nawet jeden rosyjski atak jądrowy. A Rosją sama mówi o swoich rakietach Iskander wyposażonych w ładunki jądrowe. Lubi by się jej bano.

Następna w kolejności może być Polska.

Nasi generałowie w stanie spoczynku biadolą nad stanem naszych sił zbrojnych, po swoim odejściu. Te siły wystarczą na obronę zaledwie trzech procent terytorium kraju! To jedna z opinii – chyba prawdziwa, jeśli przyjąć standardy obrony terytorium wypróbowane pod Verdun. Aktualizuje ona uwagę Napoleona o austriackich generałach, zawsze gotowych do wojny, która już była.

Gdyby Polska miała być obiektem jakiejś akcji militarnej ze strony Rosji, to nie byłaby to operacja o takim rozmachu jak niemiecki plan Barbarossa w roku 1941, czy sowiecka – Bagration w trzy lata później. Fachowcy przewidują, że celem byłby północno-wschodni kąt: Sejny, Suwałki, Augustów. Żeby główne siły rosyjskie z terenu Białorusi połączyć z obwodem kaliningradzkim. I w niczym nie przypominałoby to bitwy pod Verdun.

Żeby się nadmiernie nie straszyć przed nocą, powtórzmy sobie raz jeszcze, że bylibyśmy ostatni w kolejce. Już związane z Mołdawią napięcie w stosunkach z Rumunią mogłoby być napięciem z członkiem NATO. To wyższy stopień ryzyka niż konflikt z Ukrainą. A jakaś napaść na państwa bałtyckie, Polskę to już by był casus belli. I choć nas dręczy wątpliwość, czy zadziałałby kluczowy dla Traktatu punkt piąty, a przy prezydencie Trumpie dręczyłaby nas ona jeszcze bardziej, to nawet wtedy nie przestawałoby to dręczyć ewentualnego napastnika.

Zanim zaczniemy się oglądać na USA, Niemcy, Francję i wszystkich innych sojuszników NATO, zadajmy sobie samym pytanie o ów punkt punktów. Powiedzmy, że Rosja w jakiś sposób atakuje Litwę. Tę Litwę, która ma wobec nas jakieś niepoważne z naszego punktu widzenia pretensje. Tę, która nie najlepiej traktuje mieszkających tam od pokoleń Polaków. To co robimy ? Chwytamy za broń? Jeden za wszystkich – wszyscy za jednego? Za wolność wasza i naszą?

I jak potraktujemy niechybne głosy realistów; „Litwini to jakoś sprowokowali. Nie pasowało im z Polską, to dobrze im tak! Polska już się dość nacierpiała za innych. I co miała w zamian? Putin obiecał, że nas nie ruszy, a jak mu nie będziemy przeszkadzać, to dostaniemy uprawnienia w Wolnym Mieście Wilno. A może i całe na wyłączność? Że Stalin zabrał je Polsce i dał Litwie, raptem na kilka miesięcy? Owszem, jesteśmy blisko, ale tym bardziej musimy pamiętać, że nasza chata z kraja”

A jeśli później Putin powie, że jednak musi mieć eksterytorialną autostradę i linię kolejową przez Polskę, ale do naszych wewnętrznych spraw się nie miesza? Musi tylko swoimi siłami, wszędzie w Polsce, zapewnić ochronę postawionych — przez nas – znowu na miejsce, pomników Armii Czerwonej. Kto z nas się wówczas odwoła do punktu piątego i naszych sojuszników w NATO, a kto do rozsądku Polaków; że to przecież nic takiego żebyśmy mieli ginąć z tego powodu?

Ponieważ jednak mieliśmy się nie straszyć przed nocą, to znowu powiedzmy sobie, że prawdopodobieństwo zrealizowania się takiego scenariusza nie jest wielkie, ale jest on tak groźny, że trzeba to brać pod uwagę. I im bardziej będziemy brali pod uwagę i wyciągali praktyczne wnioski, tym mniej prawdopodobny staje się taki rozwój wydarzeń. Czyli w tym przypadku: SI vis pacem, para bellum. Wzięło to pod uwagę NATO, zapowiadając ulokowanie na zagrożonych terenach, na zróżnicowanych zasadach, zróżnicowanego komponentu sił zbrojnych. Zwróćmy uwagę na ten element jakim będą cztery bataliony na stałe.

Dzięki nim, napastnik atakując maleńką Estonię ma wiedzieć, że atakuje wielkie Stany Zjednoczone, a także inne kraje sojuszu. Tak się może potwierdzić wypowiedź Fryderyka II – dla Prusaków Wielkiego – że Bóg jest po stronie silniejszych batalionów. Ale te cztery to nie tylko symbol, ale realna siła w scenariuszu; owszem, mało prawdopodobnym, ale bardziej prawdopodobnym niż wspominana tu już wielka ofensywa. Do tego stopnia instynkt samozachowawczy może Putina nie opuścić. Jeśli więc już, to może być jakaś niewielka, ale szybka i zgrabna operacja „zielonych ludzików”, od jakiej zaczęła się aneksja Krymu. „Ludziki” coś tam zrobią na ograniczoną skalę i błyskawicznie znikną. I co wtedy? Zaczną się konsultacje w NATO; jak zareagować? Kto ma to zrobić? Wykonać podobny rajd? Zbombardować Wiaźmę czy może Kaliningrad? A może lepiej dać spokój, lub pomyśleć o jakiejś sankcji?

Moskwa może nawet przeprosić, a po jakimś czasie zrobić coś podobnego, w innym miejscu, ale może na nieco większą skalę. Poddani zobaczą; nasz lider jest śmiały, nas się boją, z nami muszą się liczyć, a wielkich kosztów nie było.

Optymalna reakcja ze strony NATO to taka, żeby w miarę możności uniknąć eskalacji konfliktu i zniechęcić – co trudniejsze – do powtarzania podobnych napaści. Natychmiastowe danie po łapach, możliwie najboleśniejsze.

De Bello Polonico

grom„Zielone ludziki” to żołnierze różnych formacji znanych pod określeniem ”specnaz” , jednostki Alfa, Wympieł (proporzec) i inne. „Gołoworiezy”, jak już pisałem (Ernest Skalski: Ultima ratio). Co im zrobi wystawiona przez Macierewicza obrona terytorialna, złożona z amatorów, żołnierzy po fajrancie? Zginą oni – powtarzam – gwałtownie i błyskawicznie. A przecież nie musimy i nie wolno nam liczyć wyłącznie na batalion fachowców z US Army, czy nawet z US Marines. Mamy przecież Grom, Formozę, komandosów z Lublińca i innych.

Jeśli wielkie państwo z wielką armią napada na średnie ze średnią armią, to drugie może się bronić przez jakiś czas do nadejścia pomocy. Jeśli jednak to wielkie ze względu na skalę operacji atakuje ograniczonym potencjałem sił specjalnych, to średnie powinno być w stanie wystawić równorzędny potencjał i nawiązać równorzędną walkę z szansą na sukces. Zwłaszcza na swoim terytorium.

Tu przypomnienie. Lew – zdaniem Napoleona – nawet na czele baranów ma szanse na sukces, lwy dowodzone przez barana szans nie mają. Fachowcy od wojowania wiedzą to nawet bez Napoleona. Wiedzą też – kto czym dysponuje. Powiedzmy, że planują na środę operację swych sił specjalnych przy Sejnach i wiedzą, że będą mieć takich samych specjalsów przeciw sobie. Pozbawienie ich dowódców zapewnia napastnikowi zdecydowaną przewagę. Zorganizować więc zamachy we wtorek? Niepotrzebne, bo minister obrony usuwa ich sam. Polecieli; dowódca Gromu i inspektor wszystkich wojsk specjalnych. Dostał Macierewicz od Putina słowo honoru i uwierzył, że specnaz nie zaatakuje dopóki nowi dowódcy naszych komandosów nie zgrają się z nimi?

Nieszczęściem armii zasiedziałych w długim bezwojniu stają się ścieżki awansu zależne od służby garnizonowej. Przepisowe zmiany wart, równe szeregi i równy krok, wygracone ścieżki i mundury na noc złożone w kostkę. Nie wiem jak to teraz wygląda w koszarach. Byłem porucznikiem rezerwy wiele lat temu. Lecz wszyscy widzą co teraz wojsko ministra M. eksponuje. Honorowe warty i apele, zawsze smoleńskie. Letnie manewry NATO wypadły dobrze, ale to doświadczenie zdobywane latami. A w Gromie, w którym właśnie wymieniono dowódcę, napięcie – okazuje się – było już od miesięcy. Dowódca raz się podobał ministrowi, raz podpadał. Potem już tyko czekano, że go usuną. Lew, który mężnieje w ogniu nieprzyjaciela, kapcanieje, będąc zależnym od kaprysów zwierzchnika.

Tak jest nie tylko w Gromie. Dawny pogromca wywiadu i kontrwywiadu wojskowego dostał teraz do wyżywania się całe wojsko. I powiększa dodatkowo swoje imperium o własną opriczninę – obronę terytorialną. Za pieniądze, które nie pójdą na prawdziwe wojsko. Budżet na obronę jest przecież limitowany.

Pod warunkiem nieujawnienia źródła wojskowi mówią dziennikarzom, że podstawowe kryterium oceny jest – jak na wojsko – mało merytoryczne. Niech no tylko pojawi się donos, że ktoś nie wierzy w zamach smoleński…

Budzą współczucie prokuratorzy wojskowi, prawnicy, tyle że w mundurach, zesłani do dalekich jednostek pancernych. A kto współczuje tym jednostkom pancernym?

Wy psy, czyżbyście chcieli żyć wiecznie!? – wrzeszczał na swoich żołnierzy wspomniany wyżej Fryderyk i mawiał, że żołnierz ma się bardziej bać pałki kaprala niż kuli nieprzyjaciela. Była to efektywna metoda, gdy w czasie walki twarzą w twarz, wojsko powinno było utrzymywać szyk liniowy. Może się nie sprawdzić we współczesnej wojnie, a już szczególnie w działaniach komandosów, gdzie wymagana jest inteligencja, pomysłowość, inicjatywa. A pasujący do tych wymagań dowódcy, mogą nie doceniać układania mundurów w kostkę, lub nie być w stanie zachować należytej powagi podczas apeli smoleńskich.

Bierny, mierny, wiernyPRL-owska zasada, zapowiedziana innymi słowami przez Kaczyńskiego, zaczyna jeszcze bardziej obowiązywać w strukturze oddanej jeszcze większemu pisowcowi od Prezesa. Dymisja ministra Jackiewicza i groźne pomruki w sprawie pisowskiej nomenklatury mają na celu uspokojenie zniesmaczonej publiczności, lecz również zdyscyplinowanie swoich. To, że dostałeś stanowisko od partii, to nie znaczy, że masz je na własność, czy choćby na jakąś kadencję. To bardziej wymusza śledzenie nastrojów naczalstwa niż dbanie o meritum podstawowego zadania. W wojsku taka polityka kadrowa kosztuje życie żołnierzy i cywilów, których żołnierze mają z chronić.

Jest nadzieja, że: po pierwsze, do takiej sytuacji nigdy nie dojdzie, po drugie, że jeśli – co nie daj Boże — miałoby dojść, to w takim czasie, kiedy już uda się odrobić przynajmniej większą część szkód dobrej zmiany.

Ernest Skalski

Print Friendly, PDF & Email
 

2 komentarze

  1. Ernest Skalski 19.09.2016
  2. J.S. 19.09.2016