Andrzej C. Leszczyński: Będzie? Jest?14 min czytania

2017-01-21.

Metafizyczna myśl Heraklita z Efezu, mówiąca że wojna [πόλεμος] „jest ojcem wszystkiego, wszystkiego królem”, urzeczywistnia się w postaci zwyrodniale konkretnej.

Od czasów sumeryjskich do współczesnych zliczono piętnaście tysięcy wojen (wypadają trzy na rok). Człowiek, pisał wyzbyty złudzeń dominikanin Józef Maria Bocheński, jest wyjątkowo złym i okrutnym stworzeniem. Rzeczywiście, wystarczy przeczytać opowieść o Kainie i Ablu. Pierwsi ludzie zrodzeni na ziemi od razu pokazali, na co ich stać. I tak już zostało – bellum omnium contra omnes, jak ujął to w „Lewiatanie” Thomas Hobbes.

Trzecia. Może czwarta

Nie wiadomo, skąd biorą się takie pomysły. Niewykluczone, że zacząłem zapisywać wypowiedzi na temat trzeciej wojny światowej z czystej złośliwości, widząc w nich wyrazy myślowego i językowego niepohamowania. Dzisiaj z tamtej złośliwości niewiele zostało.

Pierwsza wypowiedź, którą zanotowałem (były zapewne wcześniejsze), pochodzi z roku 2002. W „Odrze” o trwającej właśnie III światowej wojnie mówił podczas spotkania z historykiem Bronisławem Geremkiem filozof Adam Chmielewski, interpretując ją jako krucjatę tzw. cywilizowanego świata. Geremek uspokajał Chmielewskiego, ale jak gdyby bez przekonania. Wojna jest, mówił, ale nie światowa, toczy ją Ameryka ze strukturą Al-Kaidy, która chce upodobnić świat do antystruktury, czyli do chaosu na wzór diagnoz Thomasa Hobbesa.

Dwa lata później znalazłem utrzymaną w podobnym tonie wypowiedź Jacka Bocheńskiego w „Gazecie Wyborczej”: „Coraz częstsze zamachy terrorystyczne wywołują we mnie takie wrażenie, jakby od pewnego czasu trwała wojna światowa, z której świat nie zdaje sobie jeszcze sprawy, a jeśli nawet, to boi się do tego przyznać. Obecna wojna różni się od wszystkich poprzednich. Jest chaotyczna i przeraźliwsza od tamtych wskutek skrajnego absurdu. Nie wiadomo dokładnie, kiedy się zaczęła ani kto właściwie z kim walczy […]”.

W 2005 roku Piotr Zychowicz w „Rzeczpospolitej” pisał o trwającej wojnie, która dotyczy „każdego państwa na globie, niezależnie od systemu politycznego, położenia, religii dominującej czy stosunku do USA. Arabia Saudyjska, Indonezja, Hiszpania, Turcja, Kuwejt, Indie, Maroko, Filipiny, Kenia, Bangladesz, Jemen, Kolumbia, Rosja, Pakistan, Afganistan – to tylko niektóre miejsca, w których zaatakowali terroryści podczas ostatnich trzech lat”.

Kolejne wypowiedzi pochodzą z roku 2014. „Plus Minus”, dodatek do „Rzeczpospolitej”, wybija na okładce temat numeru: „Trzecia już trwa”. By nie było wątpliwości, dopowiada: „Sto lat po wybuchu I wojny światowej znów jesteśmy na froncie”. Co prawda w główniaku pióra Marka Magierowskiego (dzisiejszego rzecznika belwederskiej miernoty) zatytułowanym „Dziwna wojna” czytamy, że cechą charakterystyczną trzeciej wojny światowej jest rozbicie jej na trzy wojny lokalne (Ukraina, Strefa Gazy, Syria i Irak), oraz to, że w żadnej z nich nie ma niczego, co przypominałoby tradycyjny front.

Reżyser Andriej Michałkow-Konczałowski stwierdza niedługo późnej (również w „Rzepie”): „Trzecia wojna światowa już się zaczęła – między globalizmem, bogactwem, a pięcioma miliardami ludzi, którzy cierpią”.

Paweł Marczewski w „Tygodniku Powszechnym („Jak przegapić wybuch III wojny światowej”) twierdzi, że nowa wojna zacznie się od rozrastających się stref całkowitego chaosu. Chaos jest groźniejszy od tyranii: „walczą ze sobą rozmaici watażkowie, mordują się nawzajem,  różne grupy wyznaniowe albo po prostu znika państwa, a ludzie rzucają się sobie do gardeł…”. Krwawy chaos – a z drugiej strony ekonomia, sklepowe półki. Jedno z drugim prawie nigdy się nie spotyka; niewykluczone więc, konkluduje Marczewski, „że trzecia wojna światowa już się rozpoczęła, a my nawet tego nie zauważyliśmy”.

Odmienny pogląd dotyczący numeracji wyraził Andriej Iłłarionow, były doradca Władimira Putina, podczas wystąpienia na sesji Zgromadzenia Parlamentarnego NATO w Wilnie (31. 05. 2014). Pytał, czy grozi nam czwarta wojna światowa – Rosja kontra reszta świata – bo trzecią mamy za sobą (była nią tzw. zimna wojna).

Gűnter Grass w grudniu tego samego roku odnotowuje rozpoczęcie III wojny światowej: jest to wojna o podział światowych zasobów.

W 2015 roku zanotowałem jedną wypowiedź. Prof. Piotr Balcerowicz – orientalista i kulturoznawca – mówi w lipcowym numerze „Polska. The Times” o pierwszej rocznicy powstania Państwa Islamskiego. Jest to rocznica smutna: „wyznacza jeden z najbardziej niebezpiecznych okresów od zakończenia II wojny światowej. Określiłbym go mianem pełzającej III wojny światowej”.

Papież Franciszek w jednym z niedawnych wywiadów dla tygodnika „Tertio” mówi to samo – że toczy się już III wojna światowa. I wylicza: Ukraina, Bliski Wschód, Afryka, Jemen.

W obronie narodu

Wojny są zazwyczaj wojnami narodów, także ich koalicji. Są zderzeniem: oni – my. Jeśli dodać do tego religie, konflikt zyskuje cechy „świętej wojny” i staje się nieusuwalny. Dość wspomnieć o funkcjonowaniu w potocznej świadomości takich zbitek, jak prawosławna Rosja, protestanckie Niemcy, katolicka Polska. „Na szyi krzyżyk, w kieszeni amunicja. Na wieki wieków – to jest nasza tradycja”. (Inna sprawa, że zdanie zapisane przez wychowanego w duchu ariańskim Wacława Potockiego: „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem” kierował autor przeciw… arcykatolickim Habsburgom). Polska polityka historyczna w swych wychowawczych funkcjach odwołuje się do walk i cierpień, nie zaś do takich cech, jak gospodarność czy twórczość – naukowa, artystyczna.

Jeff McMahan, etyk z uniwersytetu w Oxfordzie, wyraża swój pogląd następująco: „Właściwy politykom i intelektualistom sposób myślenia o sprawach wojny i pokoju opiera się zazwyczaj na sądach w wysokim stopniu amoralnych. Uważa się, że problemy te mają charakter »praktyczny«: opcje polityczne porównuje się ze sobą wyłącznie na podstawie ich spodziewanych skutków, te zaś podlegają ocenie jedynie ze względu na znaczenie dla narodu. O ile w ogóle podnosi się problemy etyczne, przedstawia się je w powierzchownej i uproszczonej formie, szczególnie przydatnej do manipulacji opinią publiczną, która, rzecz ciekawa, skłonna jest nie dostrzegać amoralizmu elit politycznych”.

McMahan mówi o tzw. realizmie politycznym, który zawiesza normy moralne by bronić interesów narodu. Na takim realizmie opierał swoje poglądy Roman Dmowski, uzasadniając sens i wartość egoizmu narodowego. Stoi za tym przekonanie, że państwo i naród to coś innego, coś więcej niż zwykła zbiorowość złożona z jednostek. Carl Schmitt („Sytuacja historyczna i stan ducha dzisiejszego parlamentaryzmu”) mówi w tym kontekście o mistycznej woli wspólnoty:  „Jednomyślna opinia stu milionów osób prywatnych nie jest ani wolą ludu, ani opinią publiczną. Wola ludu może wyrazić się równie dobrze, a może nawet lepiej przez okrzyk, przez acclamatio, przez oczywistą zgodną obecność, niż przez statystyczny aparat”. Ks. Czesław Bartnik pojęcie narodu wiąże z transcendencją. Pisze o wziętej z Bożego zamysłu społeczności ludzi tworzących organizm zbiorowy, który ma swą osobowość – umysł, wolę, system uczuć. O przynależności do narodu decyduje poczucie „wspólnej jaźni”.

Nic nie wskazuje, by można było spodziewać się kresu uwznioślania narodów i znajdowania metafizyki w plemienności. Nie zmienią tego racjonalne, wzięte ze złych doświadczeń przestrogi. Choćby takie, jak słowa Leszka Kołakowskiego z „Naszej wesołej apokalipsy”: „Nauczyliśmy się przecież, że z każdego tworzywa ideologicznego można zrobić pałkę do zabijania ludzi: niech to będzie Bóg Starego Testamentu albo nawet – trudniejsze to, ale możliwe – Jezus Chrystus, Koran, oczywiście, idea równości, promienna przyszłość socjalistyczna, rasa, plemię, naród (naród nade wszystko, widzimy to codziennie)”. Albo wcześniejszy zapisek Arthura Schopenhauera („W poszukiwaniu mądrości życia. Parerga i paralipomena”): „Najmniej wartościowym natomiast rodzajem dumy jest duma narodowa. Kto bowiem nią się odznacza, ten zdradza brak cech indywidualnych, z których mógłby być dumny, bo w przeciwnym wypadku nie odwoływałby się do czegoś, co podziela z tyloma milionami ludzi. Kto ma wybitne zalety osobiste, ten raczej dostrzeże braki własnego narodu, ponieważ ma je nieustannie przed oczyma. Każdy jednak żałosny dureń, który nie posiada nic na świecie, z czego mógłby być dumny, chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką jest duma z przynależności do danego akurat narodu; odżywa wtedy i z wdzięczności gotów jest bronić πυξ και λαξ [rękami i nogami] wszystkich wad i głupstw, jakie naród ten cechują”.

Przymiotniki

Trudno je zliczyć. Wojna błyskawiczna. Wojna siedmio-, trzynasto-, trzydziesto- a nawet stuletnia (nie wspominam o ponad stuletniej [1815-1918] wojnie Polaków z germanizacją, opisanej przez Stefana Bratkowskiego i pokazanej w serialu Jerzego Sztwiertni, bo były to innego rodzaju zmagania). Zimna wojna, wojna nerwów, „dziwna wojna” (prowadzona przez Francję i Anglię z Niemcami we wrześniu 1939 roku), „kokosza wojna” (szesnastowiecznych polskich szlachciurów), wojna sprawiedliwa (wciąż obecna w katolickim katechizmie), święta wojna, wojna totalna (obejmująca na równi ludność cywilną i armie), wojna w eterze, cyberwojna, wojna nuklearna, brudna wojna (zbrodnicza, niegodziwa).

Wszystkie są brudne. Pokazali to w swych powieściach m.in. Lew Tołstoj, Erich Maria Remarque czy Wasilij Szukszyn. Nie ujawniają (poza wyjątkami) pięknych cech – jak chcieliby recenzenci krytykujący nazbyt pacyfistyczną ich zdaniem wystawę w gdańskim Muzeum II Wojny Światowej, jak wcześniej chciał Janusz Przymanowski mówiący wzniosłe rzeczy w komentarzach do swoich „Czterech pancernych…”. Przeciwnie, upodlają, wyzwalają cechy najgorsze z możliwych. Inter arma silent leges (podczas wojny milczą prawa), pisał Caius Marius wiek przed Chrystusem. Milczy właściwie wszystko, co nie jest wyrazem nienawiści i przerażenia.

W konflikcie nuklearnym nawet one zamilkną. Wojna zawsze degraduje wartości humanistyczne, jednak w tym wypadku dehumanizacja osiąga poziom absolutny. W najwcześniejszych walkach widziano swoje twarze, patrzono sobie w oczy. Potem, w miarę doskonalenia militarnych narzędzi (ostatni krzyk mody to drony), twarz przeciwnika oddalała się, zamazywała, stawała się abstrakcją. Wystarczy wcisnąć guzik, by wyparowało miasto. Po wojnie atomowej, pisał Albert Einstein, następna będzie na kije i kamienie.

Oswajanie

Złagodniało dziś to straszne słowo, uzwyczajniło się, nabrało cech umownych. Dzieci bawią się (kiedyś na podwórku, teraz przed monitorem) w wojnę białych i Indian, policjantów i gangsterów, ludzi i kosmitów bądź robotów. Tzw. inscenizatorzy z wprawą odtwarzają zbrodnie z przeszłości. Można grać w wojnę przy stoliku karcianym, prowadzić – jak w serialu sprzed lat – niewinne wojny domowe. Popijając kawę oglądać filmy o wojnach gwiezdnych i ziemskich, inwazjach, napaściach, odwetach, masakrach. Niby przemoc – ale przecież tylko na niby, tylko dla zabawy i emocji. W przeglądarkach są zresztą filmy pokazujące prawdziwe samobójstwa i zabójstwa, prawdziwe katastrofy i kataklizmy, też dla emocji.

Małgorzata Bilska dziwi się („Więź”, nr 666), że grzech pierworodny powszechnie kojarzy się ze sferą seksualną, natomiast „przemoc Kaina (pierworodnego syna Adama i Ewy) wobec Abla mało kogo porusza. Trudno znaleźć analizę grzechu przemocy nawet we współczesnym Katechizmie Kościoła Katolickiego”. Autorka mówi o „potężnej wyrwie, etycznej luce” w kościelnym nauczaniu moralnym, którą wypełniają swymi programami aktywiści lewicowi – jak dotąd monopoliści w tej dziedzinie. Wiele wskazuje, że zaczynają tracić ową wyłączność na rzecz Franciszka i jego wypowiedzi („Mówimy: nigdy więcej wojny, ale produkujemy i sprzedajemy broń, sprzedajemy tym, którzy walczą. To jeden z najprostszych sposób tworzenia bogactwa za wysoką cenę, cenę krwi”).

Nadchodzi nierozpoznane

Być może opinie o toczącej się już wojnie rzeczywiście są tylko wyrazem publicystycznej maniery, dmuchania na zimne, chęci zwrócenia uwagi na zagrożenia, może też na siebie. Bo przecież „prawdziwa” wojna to coś innego, gorszego, trudnego do wyobrażenia (choć nie tak trudnego dla Ukraińców, albo dla mieszkańców Bośni i Hercegowiny). Można o niej ze strachem pomyśleć jedynie od czasu do czasu, na przykład wtedy, gdy czyta się o pośpiechu, z jakim doskonalą się technologie zabijania, o dyslokacjach wojsk i uzbrojenia (Amerykanie w Polsce, nowe rakiety w okolicach Kaliningradu), o wypowiedziach polityków i ekspertów, bardzo precyzyjnych w swych niszczycielskich prognozach.

Możliwe jednak, że mamy do czynienia z czymś rzeczywistym, od czego odwraca się oczy. Z mechanizmem obronnym każącym unieważniać doświadczenie stanów złowrogich, uznawać ich ledwie teoretyczną możliwość i sytuować w bliżej nieokreślonej przyszłości. Jezus w Ewangelii Tomasza mówi uczniom: „To, na co czekacie, nadeszło, ale nie rozpoznajecie go”. Nierozpoznawanie może dotyczyć wszystkiego, na przykład końca świata. Ten koniec już trwa, pisze Czesław Miłosz („Piosenka”). Wyrok zapadł i jest egzekwowany, jego orzeczenie „staje się już” na naszych oczach, choć sądu nie awizowały „archanielskie trąby”. Jednak nikt, poza siwym staruszkiem przewiązującym pomidory – nie potrafi? nie chce? – tego dostrzec. Podobnie jest z umieraniem: zaczyna się w momencie narodzin, pisał Samuel Becket w „Czekając na Godota” („kobiety rodzą nad grobem”). Albo z czyśćcem – przecież codzienna ziemska egzystencja to nic innego, jak właśnie czyściec, sądzi wielu melancholików.

Przeczytałem niedawno wiersz Zbigniewa Joachimiaka pt. „Będzie wojna”, opublikowany w formie samizdatu w sierpniu 1981 roku. Oto jego początek:

„wojna już jest
wojnę trzeba spostrzec
swedenborg powiedział koniec świata nastąpił już dawno
i nawet jeśli się boimy
jeśli bardzo nie chcemy
nie odmienia to tego
co już się stało

[…]”.

Kolory na dziś

Piszę ten tekst nie bez związku z niedawną rozmową z kolegą, który wrócił do Polski po sześcioletnim pobycie w Niemczech (Brema). Był przygaszony, co próbowałem żartem wiązać z bremeńskim klimatem (albo deszcz, albo pochmurno). W pewnym momencie nawiązał do dawnego argumentu peerelowskich ugodowców, mówiącego, że lepiej być czerwonym niż martwym. Mimo że uważa się za przeciwnika obecnej władzy („Nie mogę patrzeć na tych ludzi”), rozumie i popiera jej zwrot ku wschodnim sąsiadom, m.in. ku Białorusi, bo tam już nie ma czerwonych. Na uwagę, że są brunatni i że nacjonalizm jest nie mniej paskudny niż komunizm, pokiwał tylko głową, nie wiem nawet – przecząco czy zgadzając się.

Rosja rzeczywiście komunizm ma daleko za sobą i przeżywa odrodzenie religijne (także katolickie). Putin – zajadły kagiebista, który widział w rozpadzie ZSRR największy kataklizm XX wieku – też bardzo łatwo pożegnał się czerwienią. Odwołuje się do świętych ikon niczym Antoni Macierewicz do Matki Boskiej Częstochowskiej. Modli się w cerkwiach i w klasztorze na górze Atos. Z antykomunistyczną retoryką dekoruje medalami potomków słynnych białogwardzistów. Wspiera miliardami zagraniczną prawicę, gdzie tylko da o sobie znać. Czy dzięki temu wszystkiemu może zyskać sympatię ludzi nastawionych krytycznie do komunizmu? Być może tak jest w przypadku religijnych instytucji, nie tylko zresztą tamtejszych. Co do mnie – wręcz przeciwnie.

Nie chodzi tu tylko o Putina.  Prof. Nikołaj Iwanow mówi („Odra” 1, 2017) o imperialnej chorobie większości Rosjan, o jeżdżących po Moskwie samochodach z naklejkami: „1941-1945 – jak chcecie to powtórzymy!”, „Na Krym, a jak trzeba, to dalej!”, o telewizyjnych dyskusjach związanych z liczbą bomb atomowych, jakie wystarczy zrzucić na Polską czy Francję. Dodaje też, że jakkolwiek tarcza antyrakietowa nie będzie chronić Polski („Przecież rakiet z obwodu kaliningradzkiego nie zatrzyma, to jasne”) lecz Stany Zjednoczone – wzmacnia rangę naszego kraju w sojuszu.

Chwiejny jest ten obraz, nie widać przesłanek pozwalających na uwolnienie się od wahań. (Wiem że takie wahania bywają zabójcze dla decydentów, jednak nie należę do nich). Wojna jest rzeczą straszną. Ale i religijny na pozór nacjonalista Putin jest straszny, może nawet bardziej. Odstraszać takiego? Kto pragnie pokoju, musi gotować się na wojnę, mawiał Churchill. Tyle że od pozornego pokoju wojna jest jednak lepsza – to Napoleon. Strategia odstraszania i demonstracja siły ma uprzytomnić ewentualnym agresorom koszty ataku. Czy można uprzytomnić to Putinowi? Zapatrzonym w niego, chorym na wielkość Rosjanom?

Tak, tylko poetka może być pewna trwałości istnienia (Elżbieta Adamska-Mohos, „Bez kursu”):

„Z łuku marzeń
wiję kosz miłości dla Ciebie
Dzisiaj jutro
I po trzeciej wojnie światowej”.

Andrzej C. Leszczyński

 

2 komentarze

  1. Magog 21.01.2017
  2. Zbyszek123 23.01.2017