Kiedy zaczynał się protest młodych lekarzy – wydawało mi się, że to pierwszy taki protest, który będzie powszechnie zrozumiały i powszechnie poparty przez wszystkich.
To „wszystkich” miało znaczyć po prostu wszystkich ludzi, niezależnie od ich społecznego statusu, miejsca zamieszkania, poglądów politycznych czy nawet tak podstawowych kategorii jak płeć czy wiek.
Zdrowie to sprawa absolutnie podstawowa. Trudno znaleźć inną o bardziej fundamentalnym znaczeniu. Tylko życie przychodzi mi na myśl jako wartość większa niż zdrowie.
Oczywiste jest przy tym, że te dwie wartości tworzą parę pojęć ściśle ze sobą związanych, pozostających w logicznym – ale i emocjonalnym – związku.
W naszej kulturze – w języku, literaturze – łatwo znaleźć tego przykłady. Wszystkie życzenia, jakie składamy sobie z okazji imienin, świąt czy jubileuszy – najczęściej zaczynają się one od „zdrowia, szczęścia, pomyślności”. Albo od chóralnych śpiewów, „sto lat, sto lat itd.”.
Mamy wiele dowodów, że życie i zdrowie to najcenniejsze wartości, o jakie warto zabiegać. Są bezcenne, gotowi jesteśmy wydać na nie wszystkie posiadane pieniądze, oddać wszystko co mamy – aby ratować życie i zachować.
No to dlaczego protest lekarzy i innych zawodów medycznych trwa już ponad trzy tygodnie, a skala poparcia społecznego jest taka jak widać (a właściwie nie widać, bo trudno dostrzec) na ulicach polskich miast, w deklaracjach partii i organizacji społecznych, instytucjach kultury, sportowych stadionach, czy co tam jeszcze wymienić można?
Dlaczego rząd „dobrej zmiany” po pierwszych kilku dniach od rozpoczęcia protestu, w których wykonywał jakieś ruchy, podejmował jakieś działania rzeczywiste czy markujące, wybrał strategię „na przeczekanie” i w niej trwa?
Ta strategia jest dobrze czytelna. Obecnie jest widoczna już tylko w wypowiedziach ministra Radziwiłła, bo premier Szydło nie wypowiada się wcale, uważając widać, że problem został rozwiązany. Rząd przyjął program wzrostu nakładów na służbę zdrowia do 6% PKB do 2025 roku; program, który w pierwszych dniach protestu strajkujący odrzucili zdecydowanie.
Władza zakłada, że protest wygaśnie, że strajkujący nie wytrzymają, stracą energie, że wszystko rozejdzie się po kościach i będzie można przejść nad protestem głodowym lekarzy do porządku dziennego – tak jak większość mediów przeszła nad protestem Piotra, który podpalił się przed Pałacem Kultury w Warszawie.
Maszerowałem dzisiaj w Gdańsku w grupie studentów medycyny (w tym z moją wnuczką, studentką 5 roku na wydziale lekarskim) w marszu, który przeszedł spod Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego we Wrzeszczu i dotarł na Plac Solidarności i pod Pomnik Poległych Stoczniowców a zakończył się wiecem na Starym Mieście przy Dworze Artusa i fontannie Neptuna.
Zdjęcia: ACL
W pochodzie maszerowało około 300 osób w białych fartuchach i może kilkanaście osób wspierających. Szliśmy przez gwarne ulice Gdańska. Mijaliśmy tłumy, jako że była godzina 16. Ludzie na chodnikach – czy deptaku, jakim jest Długi Targ – robili nam zdjęcia aparatami telefonicznymi, ale nie wykazywali żadnych emocji. Ani na tak ani na nie. Nic, pełne odcięcie się od tych, co maszerują. Kierowcy aut nie dawali znaku sygnałem dźwiękowym, nawet nie denerwowali się zbytnio tym, że kolumna utrudniała ruch, że policja zatrzymywała samochody na skrzyżowaniach aby pochód mógł bezpiecznie maszerować.
No to jak – zdrowie jest najważniejsze i najcenniejsze, czy nie?
A może ważniejszy jest spokój i perspektywa piwa w jednej z licznych kawiarni czy restauracji, jakich pełno w Gdańsku?
Racjonalne wytłumaczenie tej niezborności może wynikać z pewnego paradoksu – na ulicach byli ludzie zdrowi, chorzy leżą w szpitalach albo siedzą w domu, bo są chorzy właśnie. Oni pewnie mają cieplejszy stosunek do postulatów poprawy warunków, w jakich przebiega proces leczenia w Polsce.
To słaba argumentacja. Pewnie jest znacznie gorzej – pewnie rząd wie, że myślenie kategorią dobra wspólnego nie jest mocną stroną polskiego społeczeństwa (a zwłaszcza narodu). Że zawsze zadziałają stare, dobre praktyki napuszczania jednych na drugich, że jak kiedyś można było użyć hasła – „pokaż lekarzu co masz w garażu” (to Ludwik Dorn jako minister w rządzie Jarosława Kaczyńskiego w 2006 roku), to teraz można pokazać w rządowej telewizji młodych lekarzy-rezydentów głodujących w czasie swojego urlopu jako konsumentów luksusowych wycieczek do egzotycznych krajów – mimo że ich wyjazd był wyjazdem na misję humanitarną i oznaczał ratowanie rannych w wyniku działań wojennych na Wschodzie.
Nie mam dobrych interpretacji dlaczego jest tak jak jest. Dlaczego w marszach, jakie przeszły przez niektóre miasta w Polsce maszerowało tyle ludzi ile maszerowało, to znaczy niewiele? Dlaczego rok temu, w „czarnym proteście” wzięła udział tak wielka liczba kobiet w tylu miastach i miasteczkach, w proteście też dotyczącym spraw zdrowia? Dlaczego w obronie (przegranej) Trybunału Konstytucyjnego i w ostatnich protestach w obronie niezależności sądów było wielokrotnie więcej uczestników niż teraz, gdy decydują się sprawy zdrowia i życia Polaków na najbliższe lata?
Co musi się jeszcze stać, aby wstrząsnąć sumieniem Polaków?
Rozmawiałem z młodymi lekarzami i studentami maszerującymi w Gdańsku. Wszyscy oni podkreślali, że to nie jest protest polityczny, że oni nie są przeciw temu rządowi. Często padało oskarżenie (słuszne), że poprzednie rządy też nic nie robiły, aby sytuacja w służbie zdrowia w Polsce uległa poprawie. Żądali zmiany systemu – tak jakby jakiś system był autonomicznym bytem, a nie pochodną od decyzji rządzących ekip.
Tłumaczyłem wnuczce, że to, co robią, jest działaniem absolutnie politycznym, że strajk głodowy i marsz przez miasto – to czysta polityka. Że należy nie dopuszczać do wykorzystywania ich walki przez polityków, którzy – jak zawsze w takich sytuacjach – chcą ogrzać swój wizerunek Że trzeba mieć świadomość politycznego charakteru strajku i protestu.
To takie abecadło edukacji politycznej.
Nie wiem czym skończy się protest lekarzy, ale jeżeli skala poparcia społecznego będzie taka jak dotąd – to rząd wygra i minister Radziwiłł ogłosi, że jego wysiłki zakończyły się sukcesem Wysiłki, polegające na powtórzeniu odrzuconego przez stronę społeczną planu z takim horyzontem czasowym, w którym jedyna pewna rzecz to to, że w roku 2025 minister Radziwiłł nie będzie ministrem.
A gdyby tak przez Polskę przetoczyły się marsze podobne do tych z „czarnego protestu”?
Gdyby związki zawodowe – zamiast walczyć o wolne od handlu niedziele pod fałszywym sztandarem walki o wypoczynek ludzi zatrudnionych w handlu (fałszywym, bo mam w uszach słowa Piotra Dudy, szefa związku zawodowego „Solidarność”, cytuje – „niedziela ma być dla boga i rodziny” ) ruszyły z masowym poparciem dla żądań medyków, gdyby w formie nieposłuszeństwa obywatelskiego wyległy tłumy, gdyby, gdyby…
No to co jest dla Polaków ważniejsze niż zdrowie i życie ?
Zbigniew Szczypiński
Gdańsk