2018-04-17
Mój znajomy dziennikarz tak oto skomentował na FB wynik węgierskich wyborów (pisownia oryginalna):
Komentarz mojego znajomego wymaga refleksji, która pominie zaginione 80 tysięcy głosów, czy wykreślone w ostatniej chwili trzy komitety wyborcze, które na kartach do głosowania choć przekreślone, to pozostały. I na które oddano sporą liczbę głosów (jaką, nie sposób ustalić), zaliczonych na… FIDESZ, naturalnie. Zastanawia mnie co innego, mianowicie że oświecony przecież autor wielu artykułów widzi obraz rzeczywistości przefiltrowany chyba przez własną niechęć do liberalizmu.“Oswiecona” Europa zgrzyta zębami z powodu imponującego wyniku wyborczego Orbana.
Politycy tamtejsi wyzywają go od populistow. Zarzucają, że swój program skonstruował pod źądania “ulicy” i antyimigranckie nastroje społeczeństwa. Zawsze uważałem że na tym polega demokracja, a nie jakiś “populizm”.
Nastawienie do Orbana udowadnia, że elity brukselskie to banda lewakow. Komuniści chcieli ukształtować “nowego” człowieka, który podzielilby ich entuzjazm dla kolektywizmu, bezboźnictwa, socjalizmu w sztuce i tzw. “dyktatury proletariatu” w polityce. Współcześni inzynierowie spoleczni także nie chcą realizować pragnień obywateli lecz próbują przerobić ich na postepowcow odcinajacych się od tradycji, na wolnych od ksenofobii (to taka nowa nazwa dla patriotyzmu) sparaliżowanych poprawnoscia polityczna zwolenników osiedlania w Europie przybyszy z krajów muzułmańskich. Są oczywiście także tacy Europejczycy, ale stanowią znikoma mniejszość. Niestety mniejszość decydującą o polityce. Milcząca wiekszosc przypomina im np.na antyislamskich manifestacjach Pogody w Niemczech że to oni, Ci demonstranci są narodem (wir sind das Volk), a nie lewicujaca i kompletnie już pogubiona elita. Dla niej zwycięstwo Orbana to klęska. Narody europejskie przejmują rządy w swoich krajach. To wyraźną tendencja także w Austrii, Włoszech, z pewnymi wynaturzeniami w Polsce.
Bo wyraźnie nie dostrzega, że to nie węgierscy patrioci prowadzili spontanicznie gigantyczną kampanię billboardową, medialną i polityczną wymierzoną w próbujących się przedrzeć przez granice uchodźców, a w podtekście skierowaną przeciw aksjologii liberalnej, wyrażającej się w solidarności, poprawności politycznej i, ogólnie, w regułach demokracji deliberatywnej, którą reprezentuje Bruksela. To nie węgierski lud usiłuje obarczyć odpowiedzialnością za to wszelkie zło węgierskoamerykańskiego Żyda i stara się ukrócić jego knowania najpierw przy pomocy kampanii w należących do państwa mediach, a potem przez odpowiednie ustawodawstwo. To nie rozbudzony duch narodu delegitymizuje rządy państwa ukraińskiego na Rusi Zakarpackiej (zamieszkałej przez węgierską mniejszość), dmąc w ten sposób w trąbkę Putina.
Przywódca FIDESZ-u wybrał tę drogę, bo budząc lęki może Węgrów przekonać, że tylko on i jego kamaryla gwarantuje obronę przed groźnym światem, którego mroczne siły nastają na pokojowy naród od wieków żyjący na skraju Europy, z dala od jej centrum, zamieszkałego przez ludzi nie rozumiejących węgierskiej odmiennej tożsamości. Odmiennej bo zamkniętej na różnorodność świata, w tym – Europy, która zawsze przyjmowała, wchłaniała i asymilowała mniejsze i większe grupy z innych kręgów kulturowych, a także cywilizacyjnych. Polaków, Żydów, Rosjan, Turków, Khmerów, Arabów, Berberów, Libańczyków, Kurdów, Indusów, Pakistańczyków, Etiopczyków, Węgrów, Irańczyków i inne grupy etniczne. I Europa wciąż nią była.
Tę samą drogę obrał i nasz kieszonkowy dyktator. Wielu komentatorów i badaczy (na przykład Maciej Gdula) uważa, że Jarosław Kaczyński ma fantastycznych węch społeczny, nadludzką zdolność detekcji ukrytych lęków, frustracji i rozczarowań Polaków. Oczywiście, coś jest na rzeczy, ale nie w tych proporcjach, o jakich mówi Gdula. Lęki, frustracje i rozczarowania, to pewien ukryty w każdej społeczności potencjał, który zręczny macher jest w stanie obudzić, rozniecić i obrócić w niszczycielski żywioł. Można, przeglądając wyrażane w badaniach opinie Polaków o instytucjach demokratycznego państwa prześledzić sekwencję poszlak: w sondażach tych np. Trybunał Konstytucyjny przez całe lata uzyskiwał 46 – 48 proc. ocen pozytywnych, a kilkanaście – negatywnych. Po huraganowym ataku prawicowych polityków i rządowych mediów po wyborach w 2015 roku reputacja Trybunału poleciała na łeb, do 20 – 25 proc.
Pamiętać trzeba potok pomyj, jakie wylewano na Andrzeja Rzeplińskiego i innych sędziów. Nieco wcześniej podobnie zaatakowano prezydenta Bronisława Komorowskiego, którego poparcie z 60 – 70 proc spadło do poziomu przegranej. Nie skutkiem debat i ważenia programów, tylko budzenia niechęci i złości.
Negatywny sposób ubiegania się o poparcie, obrzydliwe odczłowieczanie rywali politycznych, elit oraz imigrantów spowodowało, że duża część Polaków straciła pewność siebie i zaufanie do instytucji demokratycznego państwa prawa, odrzuciła też wartości, które przez ostatnie stulecie uosabiał świat Zachodu.
Kampanie lęków, frustracji i zawiści, a nawet – nienawiści doprowadziły do tego, że Polacy – choć przekonywani, że oto wstają z kolan – naprawdę zostali strąceni w locie. I zaczęli zamykać się w ksenofobicznym cierpiętnictwie, łatwo usprawiedliwiając swoje wciąż widoczne odstawanie od Europy jej niezrozumieniem dla naszej dumnej tożsamości, a porażki tłumacząc nastawaniem przez świat na nasze bogactwa, urodzajną ziemię, Kościół – Matkę naszą i diabli wiedzą, co jeszcze…
Ten konglomerat obaw, nieufności, niewiedzy i niechęci do wszelkiej inności, rasowej, etnicznej czy seksualnej nie jest, podkreślam to raz jeszcze, immanentną cechą polskiego społeczeństwa. Skrajne postawy obecne są wszędzie, jednak szacunek klasy politycznej do ustalonych reguł spycha je na margines, bo tam jest ich miejsce. Jednak czasem demagodzy bez skrupułów potrafią je wykorzystać do własnych celów, najczęściej wrogich dotychczasowym zasadom. Tak się właśnie dzieje w Polsce. Mniejszość (osiemnaście i pół procenta wyborców) wzorem bolszewików przerabia państwo i społeczeństwo na własne kopyto. Idzie to tym łatwiej, że przez 27 lat społeczeństwo wydelikatniało, straciło nabytą w PRL odporność na demagogiczną hucpę tłoczoną przez partyjną propagandę. Duża część społeczeństwa daje wiarę głupstwu, kłamstwom i przeinaczeniom, a wobec odwracania znaczeń jest bezbronna.
Co gorsza, nie wie, komu może zaufać. Paradoksalnie Jarosław Kaczyński może się pochwalić najwyższym, po Antonim Macierewiczu, wskaźnikiem nieufności.
W przytoczonej notce mojego znajomego ciekawy jest pogląd, że „inżynierowie społeczni” z Brukseli i ogólnie – Zachodu próbują przerobić nasze tradycyjne, katolickie i jakie tam jeszcze społeczeństwo. I że to jest złe. Idąc tropem tej myśli ów znajomy powinien równie kategorycznie potępić politykę Dobrej Zmiany, która na rympał, na chama próbuje wtłoczyć wszystkich Polaków w wymyślone przez Partię i Rząd ramy aksjologiczne posługując się prawem jako narzędziem przymusu.
Od wielu lat obserwuję dziwną łatwość, z jaką opowiadane przez Jarosława Kaczyńskiego dyrdymały, konfabulacje i duby smalone, nie tylko w sferze ekonomii, o której nie ma bladego pojęcia, ale także w sferze stosunków zagranicznych, a nawet w prawie, trafiają nie tylko do niewykształconych i słabo zorientowanych w zawiłościach współczesnego świata Polaków, ale i do takich, których można zaliczyć do znienawidzonej elity. I nie pojmuję – choć wiem, że jest on po prostu niezwykle utalentowanym oportunistą, który świetnie wykorzystać potrafi nadarzającą się okazję. Ale gdy na ulice wychodzą kobiety w czerni, gdy słyszy „będziesz siedział” albo gdy ktoś odwołuje się do rzeczywistych poglądów jego brata – traci kontenans i wybucha, obraża, bądź rejteruje. Trawią go, widać, jakieś lęki.
Mniejsza zresztą o kondycję psychiczną Zwykłego Posła i jego wyskoki poza trybem.
Znacznie ciekawsze, ale przede wszystkim dużo ważniejsze będzie jego stanowisko wobec brunatnej piany, która podnosi się w Polsce coraz wyżej; to ponure zjawisko nasiliło się szczególnie w związku z nieszczęsną ustawą o IPN, 50 rocznicą Marca’68 i – co szczególnie obudzić winno zgorszenie i sprzeciw – tuż przed 75 rocznicą wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim. Pielgrzymka młodych neofaszystów do Częstochowy i konferencja w historycznej Sali BHP Stoczni Gdańskiej – to już nie dzwonek, ale wielki dzwon, który bić winien na trwogę. Niestety. Ani służby policyjne, alni rządzący politycy, w tym Jarosław Kaczyński, nie wydają się w najmniejszym stopniu widzieć nie tylko niestosowności, ale przede wszystkim zagrożenia dla norm, dla demokratycznego porządku, dla państwa.
Trudno się temu dziwić. Hasło konferencji w stoczni brzmiało „Polska musi być jednolita kulturowo i homogeniczna etnicznie”. By zrozumieć, czemu Jarosław Kaczyński i jego komilitoni nie wystąpią przeciwko głosicielom tej archaicznej idei, która sprowadziła na cały świat, a najmocniej nasz kraj same nieszczęścia i zło, przypomnieć trzeba, co zwyczajny poseł sądzi na temat narodu. Odwołam się do cytatu z własnego tekstu opublikowanego w internetowych „Kontratekstach” (Raport Kaczyńskiego, czyli o pożytkach z maszyny losującej, 4 kwietnia 2011):
„Maszyna losująca, którą jest przegrzany umysł prezesa, nie jest źródłem mądrości, można natomiast dowiedzieć się od niej ważnej ze względów zasadniczych definicji: oto wreszcie publiczność pozna istotę Narodu. Przed rokiem Prawo i Sprawiedliwość opublikowało projekt nowej konstytucji, w której podmiotem tego dokumentu uczyniło Naród (pisany przez duże N). Niestety, nie zdołałem w tym projekcie znaleźć definicji tego – stosując słowotwórstwo Jarosława Kaczyńskiego – makroagregatu. A tu – proszę, po roku dowiadujemy się, że chodzi o projekt Narodu jako realnej wspólnoty połączonej więzami języka i – szerzej – całego systemu semiotycznego, kultury, historycznego losu, solidarności. Dzięki temu jednostka mogła się odnaleźć jako człowiek, jej życie nabierało sensu, a poprzez mechanizm demokratyczny państwa narodowego zyskiwała też podmiotowość we wspólnocie.”
Definicja pochodziła z opublikowanego 31 marca 2011 roku „Raportu o stanie Rzeczpospolitej”, oficjalnego dokumentu programowego Prawa i Sprawiedliwości. Skomplikowane, obce słowa włożone w tekst najpewniej przez prezesa PiS to przecież nic innego, jak „homogeniczna etnicznie i kulturowo wspólnota” w wydaniu Obozu Narodowo-Radykalnego.
Pragmatyczny Viktor Orban oddala się od narodowo-radykalnego Jobbiku, podczas gdy opętany demonami Smoleńska, odepchnięty przez elity, pragnący obalić dawno przez innych obalony komunizm Jarosław Kaczyński przejmuje od rosnących w siłą nacjonalistów ich język, ich poglądy i w końcu to, co najgorsze – cele. Starając się zrealizować swoje chore wizje, niszcząc konstytucyjne instytucje demokratycznego państwa prawa, plugawiąc język debaty publicznej na końcu zniszczy nie tylko demokratyczne państwo i jego konstytucję, ale i swój ruch, swoją ukochaną partię, jego przecież dziecko. ONR-u bowiem w radykalizmie nie przebije, będzie musiał mu ulec. A że wraz z nim i Polska…
O czym przekona się i mój znajomy, gdy dowie się, że to z czym będzie mieć do czynienia, to nie pewne wynaturzenia, a prawdziwa bolszewicka rewolucja w nacjonalistycznym mundurze ONR.
Zaś swingujący między katolickim konserwatyzmem a narodowym radykalizmem Kaczyński już nie będzie się liczyć.
Piotr Rachtan