2018-06-20.

Źle się dzieje w państwie duńskim, hamletyzować jednak nie warto, bo to nic nie daje. Z wielu krajów od dłuższego czasu docierają odgłosy, że nauczyciele masowo uciekają z państwowych szkół. Dziwaczne reformy, zmuszanie do indoktrynowania dzieci, zanikająca autonomia, dramat z dyscypliną i terror, a czasem wręcz bandytyzm, ze strony najbardziej rozwydrzonych uczniów.
Kiedy dzieciom pozwala się na rozwijanie ich naturalnej kreatywności i kiedy szkoła zaspakaja ich niesłychaną ciekawość, dzieci uwielbiają się uczyć. Piękny banał, gorzej, kiedy trzeba tę mądrość przerobić na centralny filar systemu oświaty.
„Kiedy przychodzą do szkoły, mają zdławić swoje instynkty siedzieć grzecznie w ławkach i akceptować wpchanie na siłę nudnych faktów oraz całe lata nieustannych testów.
W niedalekiej przyszłości szukający pracy będą musieli być tak różni od maszyn jak to tylko możliwe, kreatywni, krytyczni, uspołecznieni. Czemu zatem dziś uczy się dzieci, żeby zachowywały się jak maszyny” – pyta amerykański dziennikarz zajmujący się sprawami oświaty, powtarzając pytanie, które zadawało już setki innych.
W Ameryce spory między lewicą i prawicą przekroczyły Rubikon i zagrażają demokracji. W jednej sprawie skłócone strony wydają się zgadzać, oczekuje się, że szkoła nie będzie lekceważyć żadnego dziecka, że każdemu dziecku da tak wiele, jak to tylko możliwe. Dawniej godzono się z faktem, że inteligencja i zdolności są zróżnicowane, oczekiwano również intensywniejszej pracy ze strony rodziców, zakładając, że nauczyciel ma ograniczone możliwości, jeśli dom nie wspiera motywacji dziecka do nauki. Dziś takie poglądy w większości krajów zachodnich są uważane za naganne, a nauczyciel, który je głosi, może mieć kłopoty.
Kiedy dwóch mówi to samo, to nie zawsze znaczy to samo, pogląd, że szkoła nie może zgubić żadnego dziecka, bywa różnie interpretowany, podczas gdy jedni pragną, by szkoła produkowała twórczych członków parafii, inni chcą by ze szkoły wychodzili raczej kreatywni czytelnicy szacownej coraz bardziej bulwarowej prasy. (Jedni i drudzy wydają się mieć dość lekceważący stosunek do wciągania dzieci w zainteresowanie prawdziwą nauką.) Złośliwi powiadają, że wspólnym wysiłkiem udało się wykształcić pokolenie memozjadów i przekształcić Ivy League w środowisko, w którym studenci przedkładają wiecowanie nad chodzenie na wykłady.
Do niedawna niemal wszędzie widzieliśmy powtarzane bez końca opowieści, że japońskie, chińskie lub koreańskie szkoły nie uczą kreatywności, że nie prowadzą do innowacyjności, że zabijają w uczniach ich indywidualność, zmuszając do morderczej konkurencji. Być może pora na krytyczne spojrzenie na te miłe dla ucha stereotypy, pozwalające westchnąć z ulgą, górą nasi. W przeprowadzonych w 2005 roku dużych badaniach (Bybee and Kennedy 2005), okazało się, że kraje azjatyckie (Singapur, Korea Południowa, Hong Kong, Taiwan i Japonia) mają najlepsze osiągnięcia w kształceniu dzieci (badano populacje uczniów klas czwartych i ósmych).
Skąd ten sukces? Zakorzenione w kulturze przekonanie, że inteligencję można wzmocnić dzięki motywacji i ciężkiej pracy. Na tym polu azjatycka współpraca domu i szkoły wykracza daleko poza nasze wyobrażenia. Co więcej, drugim filarem filozofii azjatyckiej pedagogiki jest twierdzenie, że dziecko nie mające podstaw racjonalizmu, nawet przy wysokim IQ będzie ustawicznie padało ofiarą błędów logicznych. Konieczny jest wczesny trening w krytycznym myśleniu, a tu najlepsze jest uczenie dzieci metody naukowej i jeśli chcemy, żeby to działało, trzeba to robić przez połączenie zabawy z rozwiązywaniem problemów.
Na jakim poziomie poważna nauka może wkraczać do szkoły? Okazuje się, że na poziomie przedszkola, ale o tym potem.
Trzeci filar jest intrygujący – wczesne nauczanie jest ważniejsze od wszystkich późniejszych i tu obowiązuje zasada, że absolutnie najlepsi nauczyciele potrzebni są na etapie przedszkolnym i w pierwszych klasach. Jeśli dziecko nie nauczy się krytycznego myślenia na tym etapie, nauczyciele na kolejnych etapach są skazani na naprawianie szkód wyrządzonych podczas wczesnego nauczania, a ich szanse na sukces w tym zbożnym dziele są bardzo ograniczone.
To wszystko wydaje się jeśli nie całkiem, to częściowo sprzeczne z kierunkiem reform systemów oświaty w krajach zachodnich. W efekcie nie tylko sfrustrowani reformami systemu oświatowego nauczyciele uciekają od swojego zawodu, również rodzice myślący o przyszłości swoich dzieci, jeśli tylko mogą, zabierają swoje dzieci do prywatnych szkół, bądź decydują się na samodzielne nauczanie swoich dzieci w domu (homeschooling, czyli edukacja domowa, na którą w niektórych krajach władze zaczęły wyrażać zgodę).
Obowiązkowa nauka przedszkolna natrafia na zdecydowany opór rodziców. Widzieliśmy to nie tylko w Polsce, ale wcześniej w Stanach Zjednoczonych, kiedy w 2006 roku władze Kalifornii postanowiły wprowadzić obowiązkową naukę przedszkolną. Mieszkańcy protestowali przeciwko korzystaniu z pieniędzy podatników na takie fanaberie. Wcześniejsze badania wskazywały, że dzieci objęte tym programem lepiej funkcjonują w szkole i mają wyższe IQ. Krytycy twierdzili, że te różnice potem zanikną, przekonywali, że w pilotażowych programach brały głównie udział dzieci z rodzin, w których rodzice mają lepsze wykształcenie i wyższe dochody, a wreszcie (przebojowy argument prawicy), że lepiej, żeby matki zostawały w domach i uczyły dzieci same).
Przywoływano tu również argumenty, że nie wolno marnować beztroskiego dzieciństwa, że dzieci powinny dużo przebywać z rówieśnikami, przywoływano argumenty niektórych pedagogów, iż dzieci nie powinny być nadmiernie obciążane. (W Polsce rodzice dość zasadnie argumentowali, że nic nie jest na taką masową akcję przygotowane.)
Faktycznie, to nie tylko chodzi o to, żeby dzieci wcześniej zaczynały się uczyć, ale o to jak to jest robione. Czy można wciągać dzieci w naukę tworząc im jednocześnie szalone możliwości zabawy?
Najbardziej zwariowane przedszkole o jakim czytałem to przedszkole w Fuji, gdzie dzieci robią co chcą, idą gdzie chcą i uczą się czego chcą.

Inside the world’s best kindergarten
At Fuji Kindergarten outside Tokyo, kids make the most of a magical environment designed just for them. The roof of their oval-shaped school, designed by Tokyo-based firm Tezuka Architects, is an endless playground, and trees grow right through classrooms. So how do you build to let children be children?
AsianScientist przekonuje, że dzieciaki są jak naukowcy, wszystko je interesuje, wszystko chcą sprawdzić. Nauka i technika otwiera przed nimi świat cudów i wprawia je w zachwyt, kiedy zaczynają rozumieć jak to, czy tamto działa. Science for kids to dziedzina pedagogiki, która szybko się rozwija, interaktywne muzea, szkoły, przedszkola, wędrowne zespoły, pokazujące dzieciakom niezwykły świat nauki. Robią to główne pasjonaci i jest ich coraz więcej. Myśl, że mogło by się to odbywać w reżyserii państwa raczej przeraża. Angażowanie w to postaci takich jak pani Zalewska, czy min. Gowin pachnie kryminałem. Pytanie czy małe dzieci kochają naukę jest zwyczajnie absurdalne. Pokaż dziecku jak się robi cuda, a będzie piszczeć z radości.
Czasu jest mało, chwilowo coraz częściej słyszę jak doskonali nauczyciele mówią, że mają dość. Czy można coś w tej kwestii zrobić? Nie wiem, liczę na oświatową spółdzielczość młodych rodziców.

P.S. Hasło Science for kids ma w Internecie, bagatela, półtora miliarda wskazań. Można tu znaleźć setki filmów i artykułów ins
truktażowych, opisy zajęć, spotkać pasjonatów wprowadzających małych ludzi w fascynujący świat nauki.
W sobotniej GW jest artykuł o nauczycielach początkowych klas szkoły podstawowej. W wielu wypadkach nie mają matury z matematyki i potrafią dać takie zadanie: ile to jest 3 długopisy razy 2 ołówki? I wcale nie chodzi im o nową jednostkę miary długopisoołówków.
Cyt. :
“Pokaż dziecku jak się robi cuda, a będzie piszczeć z radości.”
To istota uzależnienia od nauki – przeciwieństwa nudnego nauczania, znudzonych nauką nauczycieli.
Nauką trzeba zarażać, infekować… i to z pasją.
Ilu jest takich (zainfekowanych) nauczycieli?
Z rodzicami też nie jest najlepiej. mamy roszczeniowe pokolenie rodziców na pograniczu patologii, bo jak inaczej nazwać rodzica, który uważa, że jego dziecku wszystko się należy z definicji, a ono samo nic nie musi?
To nie pogląd z sufitu, mam przykład na mojej siostrze, która pomaga 14 latkowi. Rodzice płacą, bo ich stać, ale też niczego poza tym nie robią. Wychować ma go szkoła, od tego jest – mówią. Chłopak chodzi na korepetycje z niemal wszystkich przedmiotów, ale … nic go nie interesuje. No, może poza ciuchami i smartfonem, koniecznie lepszym niż mają koledzy.
Mnie zastrzelił tym, że (chłopak 14 lat z Gdyni) nie wiedział … co to sztorm, szalupa itd., serio.
Ostatnio siostra przepytała go gruntownie z tego co było na lekcji, chciała wiedzieć jak ich i czego uczą.
Opis lekcji był przerażający. Pani nauczycielka większość czasu grzebie w laptopie pisząc … uwagi i Potwór Spagetti wie co jeszcze. Każe otwierać podręcznik na jakiejś stronie i poleca: przeczytajcie sobie.
Lektury – chłopak, którego nikt nie był w stanie zmusić do przeczytania ani jednej książki … zdaje testy. Jak to możliwe? Ano możliwe, tylko co z tego?
Tekst pana Andrzeja jest super, dawno mnie nic tak nie wciągnęło, ale i w nim jest coś na co warto zwrócić uwagę: wszelkie innowacje prowadzące do wychowania młodego pokolenia, innowacje ewidentnie prowadzące do celu wprowadzają … entuzjaści, nie nauczyciele.
Roboty w tym obszarze jest tyle, że nie wiadomo od czego zacząć – od uczniów czy nauczycieli.
Kiedyś miałem pomysł, by znieść obowiązek szkolny. Chcesz mieć syna idiotę? Twoje prawo! Potem jednak stwierdziłem, ze to niesprawiedliwe. Ostatecznie cóż winne dziecko, że ma głupich rodziców?
Natomiast to, że szkoła MUSI trzymać dzieciaka do 18 roku bez względu na jego do niej stosunek nadal uważam za chore i za przynajmniej jedną z przyczyn, które dają taki efekt jaki widzimy na co dzień.
Parę słów w obronie nauczycieli, bo są – jak w każdym zawodzie – także znakomici. I bardzo wielu chciałoby lepiej prowadzić lekcje, ale schematy narzucone przez władze są przytłumiające, obowiązków bardzo dużo, a czasem jest tak że czy lepszy czy gorszy nauczyciel to nie ma to dla dyrekcji znaczenia. Chciałbym rozprawić się z mitem, że nauczyciele to nieuki (wszyscy robią studia, dodatkowe kursy, szkolenia) i że mają mnóstwo wolnego czasu bo ilość obowiązkowych lekcji jest mała (wyliczyłem kiedyś ile moja żona miała dodatkowych zajęć, zebrań, godzin na sprawdzanie klasówek, przygotowanie do lekcji itd. i po odjęciu tego czasu wyszło że ma w roku na czysto sześć dni wakacji).
Pomysł LUKa żeby zrezygnować z obowiązku szkolnego jest znakomity, a rezultaty byłyby podobne do obecnych. Pamiętam ucznia z 8 klasy który zapytany nad jaką rzeką leży Warszawa – nie wiedział (rzecz działa się w Warszawie). Miałem kiedyś pomysł, żeby każde dziecko po urodzeniu otrzymywało od razu dyplom wyższej uczelni. Zalety: przodujemy w liczbie osób z wyższym wykształceniem, a poza tym uczą się i studiują tylko ci którzy naprawdę są zainteresowani.
Widziałem wiele szkół i nie spotkałem takiej, w której nie byłoby jednego, czy dwóch znakomitych nauczycieli. Na trzech ilustrujących mój tekst zdjęciach jest Hania, córka dobrzyńskiej nauczycielki, której mąż dostał pracę w Gdyni i która była przekonana, że w obecnej sytuacji nie ma szans na pozostanie w zawodzie, bo na rynku jest mnóstwo bezrobotnych nauczycieli. Złożyła kilkanaście podań, na początek zaproszono ją na rozmowę, a potem poproszono o zrobienie pokazowej lekcji, po której dyrektor powiedział: „Bardzo byśmy chcieli panią zatrudnić, jakie są pani warunki? Szkoła jest społeczna, prowadzi ją fundacja założona przez rodziców. Szkoła płaci dość podobnie jak inne, ale, jak powiedział dyrektor są ciekawe premie za fajerwerki. (Kiedyś, w latach 70. ubiegłego wieku skandynawska oświata była skierowana na wspieranie nauczycieli z pasją. Potem to się wykoleiło.)
Widzi Pan, dlatego zrezygnowałem ze swego pomysłu, bo doszedłem do wniosku, że zbyt duża liczba rodziców skorzystałaby skwapliwie z tego „prawa”.
Sęk w tym, że obowiązek szkolny ciąży dziś na szkole i w zasadzie tylko na szkole.
Gdyby przerzucić go na rodziców i jednocześnie dać szkole więcej praw, takich jakie miała kiedyś, może by się z czasem odmieniło. Nie widzę jednak siły politycznej potrafiącej przeciwstawić się przekonaniu ludzi, że „im się należy”.
System edukacyjny trzeba zbudować całkowicie od nowa. Tego co jest nie ma już jak „poprawiać”. Rządzący wszystkich opcji niestety mają to głęboko w nosie co widać choćby po tym, że ministrami edukacji zostają osoby wyjątkowo niewydarzone, jakieś resztki z ich krótszych czy dłuższych ławek”.
A znakomici nauczyciele? Są, oczywiście, ale diament rzucony w stertę nawozu zazwyczaj ginie z widoku.
Sorry, to było do PIRSa.
To jest jeden z problemów państwa opiekuńczego – produkuje społeczeństwo z mentalnością roszczeniową i cwaniacką. Pani Thatcher, zanim została premierem, mówiła, że troską Partii Pracy nie jest to, jak tworzyć zamożność, ale jak dzielić. Obietnice wspaniale służą do zdobywania głosów. Potem mamy kryzysy. Ówczesny premier Wielkiej Brytanii (doskonale zapomniany James Callaghan, zwany Słonecznym Jimem), kiedy kraj się walił, na pytanie dziennikarzy o kryzys zapytał: „Kryzys? Jaki kryzys”. Ta niefrasobliwość wtórnie dzielących jest zauważalna w wielu miejscach. Tworzenie społeczeństwa zaradnego i odpowiedzialnego wydaje się być ideą konserwatystów, problem w tym, że jeśli chcemy walczyć z biedą, zacofaniem i powszechnym samooszukiwaniem się konieczne jest raczej poszukiwanie takich rozwiązań, które mobilizują do zaradności i odpowiedzialności. Oczywiście idea odejścia od obowiązku szkolnego jest raczej utopijna, można co najwyżej podnosić oczekiwania, najpierw od siebie i tych, którzy rozumieją zagrożenia spowodowane wadliwym systemem oświatowym, potem od państwa, które (miejmy nadzieję) pewnego dnia wyrwie się z łap PiS-u, ale .ci którzy będą potem mogą reformować oświatę równie marnie, jak ci co byli przed Pis-em.
Nie wiem skąd ta opinia o państwie duńskim – wiem, że w niedaleko od Danii (i Polski) położonym państwie fińskim dzieje się całkiem dobrze. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że nieźle. Dzieci się uczą, gospodarka ma z tego wymierne korzyści, status zawodu nauczyciela bardzo wysoki, świat się temu przygląda z lekkim zdziwieniem. Wszystko to w kraju ze zbliżonego (?) do Polski kręgu kulturowego, o podobnej historii i wielkości choć o znacznie mniejszej liczbie mieszkańców.
Na poparcie mojej opinii zacytuję artykuł o dość odważnym tytule z obrazkami z innego polskiego portalu:
http://forsal.pl/galerie/644675,duze-zdjecie,1,10-faktow-na-temat-edukacji-w-finlandii-najlepszego-systemu-nauki-na-swiecie.html
znam kilka przykładów: szkoły prywatnej: nauczyciele przyznają, że poziom dzieci jest niski, jest zróżnicowany choć to rzeczywiście najlepsze co można powiedzieć oraz dwóch szkół państwowych, wszystkie łączy jedno – są bardzo biedne.
A propos tzw. nauczania indywidualnego, dziwnym przypadkiem proszono mnie ostatnio o przeprowadzenie szkolnego egzaminu ucznia (granica gimnazjum – liceum) uczonego w toku tzw. nauczania indywidualnego – pozostało nieodparte wrażenie kiepskiego żartu – uczennica nie potrafiła nawet określić zakresu materiału, który przerabiała (może z ciężkiego przerażenia.. wyglądam zwykle groźnie) no więc w tzw. części ustnej doszliśmy do tego, że było coś o prądzie elektrycznym i coś z optyki, soczewki i takie tam, niestety jednak współczynnik załamania światła okazał się jednak pojęciem obcym, podłączanie amperomierzy i woltomierzy poszło nam za to lepiej – analogia elektronów i rybek w rurce zdała świetnie egzamin i otarliśmy się o prawa Kirchoffa. Co nie bez znaczenia, już w trakcie „egzaminu” dotarł do mnie zakres materiału sugerowany przez domowego nauczyciela (zdaje się, że w Niemczech), a ten wyglądał normalnie. Popatrzyłem w sufit i postanowiłem się spokojnie podłożyć wszystkim prawie świętym: jak ty mi tak to ja ci tak samo (to już moja metoda dydaktyczna z panem B) – pisemny 1 / ustny 3 i zaliczone.
Wracając do spraw poważnych: zamiast wieszać psy na nauczycielach należy porządnie dofinansować szkoły, i na pana B wprowadzić jakiekolwiek kryteria egzaminów nauczania indywidualnego, albo go po prostu zabronić.