Piotr Stokłosa: Demokracja dla opornych7 min czytania

10.03.2019

Pod koniec lat dziewięćdziesiątych w Polsce powszechnie zaczęły ukazywać się tłumaczenia popularnych serii podręczników na wszelakie tematy. Ich charakterystyczną cechą była ujednolicona szata graficzna i zbliżone w formie tytuły, kończące się zawsze podobną sekwencją słów. Początkowo w tym obszarze dominowała tematyka komputerowa, a więc można było kupić takie pozycje, jak: „DOS dla opornych”, „Windows dla opornych”, „Microsoft Excel dla opornych” czy „Internet dla opornych”. Trochę później seria wyszła z informatycznego getta i pojawiły się na przykład „Wino dla opornych” czy nawet „Seks dla opornych”.

Cel, który przyświecał tym wszystkim publikacjom, był dosyć prosty – przekonać potencjalnego odbiorcę, że w sposób łatwy i przyjemny da się zrozumieć dowolnie skomplikowany temat. Złośliwi często dodawali, że do kompletu brakuje tylko podręcznika zatytułowanego „Inteligencja dla idiotów”.

W każdym razie koncepcja została dobrze przyjęta przez czytelników skuszonych perspektywą łączenia lekkostrawnej lektury z pożytecznym przyswajaniem praktycznej wiedzy. Doszło do tego, że na rynku zaczęło konkurować kilka różnych wydawnictw i temat mogli zgłębiać nie tylko oporni, ale również bystrzacy (serie „Dla opornych” Wydawnictwa ReadMe, a potem „Dla bystrzaków” Helionu w oryginale miała bardziej dosadnych tytuł „For Dummies”, czyli po prostu dla głupków) czy osoby mające trudności z rozwinięciem skrzydeł (seria „Nie tylko dla orłów”).

Łagodne traktowanie zapewniały również książki z serii „Krok po kroku”, która to nazwa od razu sugerowała potencjalnemu czytelnikowi, że nie zostanie pozostawiony na lodzie z jakimś niejasnym zagadnieniem, co często zdarza się w tzw. podręcznikach profesjonalnych, których autorzy zachwyceni własną erudycją beztrosko żonglują fachowymi terminami, z premedytacją unikając ich definiowania – no bo przecież nie będą tłumaczyć oczywistości.

I to jest moment, w którym należy przejść do właściwego tematu. Otóż tak zwane media opozycyjne, czyli zarówno dzienniki w rodzaju „Gazety Wyborczej” czy tygodniki takie jak „Newsweek” oraz „Polityka”, serwisy informacyjne takie jak TVN24, jak również i to szanowne forum, od momentu, gdy władzę przejęło PiS, do znudzenia lamentują o trwającym niszczeniu demokracji. Nie ma numeru, nie ma programu, w którym ten temat nie byłby wałkowany: a to niszczony jest demokratyczny trójpodział władzy, a to media publiczne przestają realizować swoją demokratyczną misję, a to marszałek sejmu uniemożliwia demokratyczną debatę. I tak dalej w koło Macieju – potrzebę obrony demokracji traktuje się jako „oczywistą oczywistość”, a przekonani bez wytchnienia przekonują przekonanych.

Przyznam, że ja również bezkrytycznie dołączyłem do tego chóru. Aż nadszedł moment refleksji. Bo oto natknąłem się na opornego dyskutanta, który zadał mi z pozoru proste pytanie: „A po cholerę ta cała demokracja?”. Już chciałem uderzyć w wysokie tony, no jak to…, no bo przecież…, ale, prawdę mówiąc, zabrakło mi języka w gębie. Co miałem powiedzieć? Że trójpodział władzy chroni nas przed systemem autorytarnym? Że wolne wybory zapewniają demokratyczną wymianę elit rządzących? Że pluralizm mediów publicznych umożliwia nam świadomy wybór spośród różnorodnych poglądów i punktów widzenia? Że niezależność sędziów chroni ich przed naciskami i zapewnia bezstronność wyroków?

Przecież mojego „bystrzaka” to nie interesuje. Dla niego to tylko jakieś abstrakcyjne ogólniki, niemające związku z „normalnym” życiem. Dopóki stać go na samochód, dopóki może wyjeżdżać za granicę i dopóki jego dzieci mają zapewnioną edukację a cała rodzina podstawową opiekę zdrowotną, to wszystkie te walki na górze są jedynie niezrozumiałymi przepychankami zramolałych solidaruchów i komuchów, których interesuje tylko walka o stołki. Po prostu „PiS, PO – jedno zło” i lepiej pogadajmy o Lidze Mistrzów albo o sobotnim grillu. Do Tocqueville’a czy Huntingtona też go nie odeślę, bo zgłębianie ich twórczości wymaga pewnego przygotowania, a więc tej niezbędnej bazy, której brak zniechęca laików do czytania literatury fachowej.

Długo zastanawiałem się, jak ten problem rozwiązać, aż wreszcie przyszło olśnienie. Trzeba napisać podręcznik zatytułowany „Demokracja dla opornych”! Jego struktura musi być podobna do innych książek z tej serii. A więc powinny to być stosunkowo krótkie rozdziały, najlepiej z dużą ilością obrazków, które krok po kroku wyjaśnią podstawowe zagadnienia. Każdy rozdziały ma rozpoczynać się jakąś z życia wziętą anegdotyczną historyjką, która będzie płynnie wprowadzała w dane zagadnienie. Potem nastąpi trochę teorii (ale nie za dużo, żeby nie zniechęcić) a każdy rozdział będzie podsumowany ćwiczeniami lub zadaniami na utrwalenie materiału.

Na przykład rozdział „Wolne wybory” mógłby na końcu zawierać krótki test z pytaniami w rodzaju: „Czy wolałbyś, żeby o wyborze radnych czy posłów decydował za ciebie odpowiedni urzędnik?”. Albo „Jak sądzisz, czy gdyby burmistrza mogli wybierać tylko obywatele, którzy przekraczają drugi próg podatkowy, to sprawy w twoim mieście miałyby się lepiej czy gorzej?”.

W rozdziale o trójpodziale władzy warto by zamieścić historyjkę, w której okazuje się, że sędzia prowadzący sprawę może zostać ukarany przez specjalną komisję, w której zasiada żona podsądnego. A na końcu znowu ćwiczenie utrwalające: „Załóżmy, że wytaczasz sprawę starostwu, które twoim zdaniem niezgodnie z prawem zajęło część twojej posesji na poszerzenie drogi powiatowej. Wiesz już, że sprawę będzie prowadził sędzia, który niedawno miał postępowanie dyscyplinarne. W skład komisji oceniającej sędziego wchodzili też przedstawiciele starostwa. Jak sądzisz, czy taka sytuacja zwiększa twoją szansę na sprawiedliwy wyrok, czy ją zmniejsza?”

W rozdziale poświęconym wolności słowa i mediów nasz oporny mógłby przeczytać pytanie: „Czy uważasz, że powinna istnieć instytucja, która będzie decydowała, jakie wiadomości trafiają do mediów, a jakie nie?” A pytanie to powinno być postawione po opisaniu jednej z wielu prawdziwych historii, której bohater bezskutecznie szukał sprawiedliwości w instytucjach państwowych. Dopiero dziennikarze, rozdmuchując sprawę byli w stanie ponownie uruchomić tryby machiny sprawiedliwości (vide sprawa Tomasza Komendy) lub przerwać lokalny układ zamknięty. I podobnie w każdym kolejnym rozdziale.

Obawiam się jednak, że wszystko, co powyżej napisałem, można między bajki włożyć. Nikt takiej książki nie napisze. A jeżeli nawet znajdzie się wytrwały desperat, to i tak jego dzieło nie znajdzie czytelników. No bo przecież ci, którym demokracja zwisa, uważają swoją postawę za lepszą, dojrzalszą i bardziej świadomą. Oni są ponad tą całą brudną polityką i nie jest im potrzebna żadna reedukacja. Co nam pozostaje? Obserwujmy uważnie rzeczywistości, zwracajmy uwagę na szczegóły i zachodzące drobne zmiany, zadawajmy naszym dzieciom i wnukom ważne pytania, a potem każmy im samodzielnie odpowiadać. Wtedy takie podręczniki nie będą potrzebne.

Piotr Stokłosa

Print Friendly, PDF & Email